Wyszło długie
W wakacje po
zakończeniu ósmej klasy czułem się już jak dorosły człowiek. Szkoła średnia
niebawem, matura, te sprawy. Razem z Piotrasem i Pelejem postanowiliśmy
pojechać na wyprawę surwiwalową do Puszczy Noteckiej. Jako, że Piotras siedział
w temacie, ćwiczył karate i pasjonował się technikami przetrwania, nieraz był
na podobnych wyprawach z Maciejem Juraszem, był naszym guru.
Przygotowania
wyglądały tak, że robiliśmy je pod jego dyktando. Mieliśmy wziąć tylko plecaki
ze śpiworami, noże i pojemniki na wodę pitną. Resztę miał zabezpieczyć Piotras.
Tak więc Pelej i ja, spakowaliśmy się w ruskie plecaki, biorąc ruskie śpiwory i
ruskie bidony na wodę. Pelej miał finkę a ja swój super wypasiony sztylet z Jedności
Łowieckiej. Piotr zabrał sprzęt do rozpalania ogniska, tabletki do wody, wędki
i podprowadził ojcu fajkę z Amphorą (bo to było takie dorosłe i cool popykać
fajkę).
Kupiliśmy bilety na pociąg. Niestety kurs był z przesiadką w
Szamotułach, skąd mieliśmy jechać do Międzychodu a tam już PKS’em do Ławicy,
która była miejscowością docelową. Rodzice nie robili żadnych problemów, że
trójka smarkaczy jedzie bez nadzoru samopas do lasu na kilka dni. Dzisiaj jest
to nie do pomyślenia.
Pociąg
startował około piątej nad ranem. Trójka twardzieli ze szkoły surwiwalu ubrana
w moro, gotowych na wszystko wsiadła do pociągu i tak zaczęła się przygoda.
Z racji, że
było wcześnie rano, uwaliliśmy się na podłodze wagonu i zasnęliśmy snem
sprawiedliwych chwilę po starcie pociągu. Obudziliśmy się kiedy pociąg właśnie
ruszał z peronu w Szamotułach. Pierwszy pomysł był taki, że skaczemy w biegu
ale było trochę szybko, poza tym obliczyliśmy, że przy prędkości jaką mógł mieć
pociąg powrót do Szamotuł na piechotę zajmie nam kilka godzin i nie zdążymy na
pociąg do Międzychodu tak czy inaczej. Postanowiliśmy jechać do następnej
stacji, na jakiej zatrzyma się pociąg.
Stacją tą były
Wronki. Dochodziła ósma rano. Wronki żyły już porannym rytmem. Sprawdziliśmy
rozkład jazdy, nie było pociągów do Międzychodu. Poszliśmy na dworzec PKS,
najbliższy autobus do Międzychodu odchodził za 90 minut. Super więc.
Kupiliśmy
bilety, poszliśmy do piekarni kupić pyszne i świeże bułeczki, zjedliśmy
popijając oranżadą.
Pech nas jednak
nie opuszczał. Do autobusu wsiadłem najpierw ja, potem Pelej a na końcu
Piotras. Piotr miał wysoki plecak ze stelażem i przytroczone do boku wędki.
Idąc dumnie wzdłuż autobusu wędkami pozrywał wszystkie klosze od lampek
sufitowych w autobusie. Kierowca kiedy to zobaczył dostał szału i wywalił go z
autobusu. Wysiedliśmy w geście solidarności za nim. O zwrocie kasy za bilety
można było zapomnieć. Autobus do Międzychodu odjechał bez nas.
Cóż więc w
takiej sytuacji może zrobić trzech surwiwalowców? Zrobiliśmy szybkie
przeliczenie funduszy i wyszło nam, że możemy wziąć taksówkę. Taksówkarz jednak
(jedyny napotkany) powiedział, że ten kurs jest poza jego strefą i chce
pieniądze za powrót. Na to już nie mieliśmy.
Ustawiliśmy się
więc na wylotówce na Międzychód i próbowaliśmy złapać stopa. Było dobrze po
10-ej kiedy zrezygnowani postanowiliśmy wrócić na dworzec PKS i zobaczyć o której jedzie
następny do Międzychodu. Nie jechał żaden ale był autobus jadący gdzieś dalej i
przejeżdżający niedaleko Ławicy. Skorzystaliśmy z niego i tak oto, już o 12.30
wysiedliśmy w szczerym polu w odległości 7km od Ławicy. Upał był jak cholera.
Ruszyliśmy z buta żałując, że nie zostawiliśmy oranżady ze śniadania. Po chwili
zatrzymał się koło nas jakiś lokalny rolnik jadący traktorem z przyczepką do
przewozu świń. Zaproponował podwózkę z której skorzystaliśmy z radością.

W końcu byliśmy
w Puszczy Noteckiej nad jeziorem Głębocko. Piękne miejsce, woda krystalicznie
czysta, ani żywej duszy. Kąpsaliśmy się, leniuchowaliśmy większość dnia. Po
południu zaczął nam doskwierać głód więc postanowiliśmy użyć technik
surwiwalowych, żeby zdobyć posiłek. Znaleźliśmy jakieś jagody, Piotras wziął
się za łowienie. Nie przewidział tylko, że ryby nie biorą na goły haczyk i że
trzeba je czymś zanęcić. A nie mieliśmy ze sobą nic. Na jagody nie brały. Woda
była jednak tak czysta a ryb tak dużo, że zaczęliśmy je wyciągać na takiej
zasadzie, że wyszarpywaliśmy haczyk z wody w momencie kiedy akurat jakaś blisko
przepływała. Zwyczajnie się na ten haczyk nadziewały. Złowiliśmy 3 sztuki,
każda może z 10cm. Piotr polecił, żebym zajął się ogniskiem a Pelej obrobił
ryby. Po chwili ogień już płonął ale ryb jak nie było tak nie było. Podeszliśmy
do Peleja zobaczyć co robi, a on trzymał jedną rybkę w ręce i płakał. Płakał,
że nie da rady jej zabić. Chcąc pokazać jaki jestem twardy i męski wziąłem
każdą z ryb z osobna i rozkwasiłem im łby rękojeścią noża. Przesadziłem chyba z
tą męskością bo rozkwasiłem ja na miazgę. Potem je oskrobałem, tracąc przy
okazji połowę mięsa, jakie zawierały. Potem wypatroszyłem i były gotowe do
smażenia. Było tego może z 50g mięsa na osobę. Piotras zbudował prowizoryczny
stelażyk do smażenia ryb, ustawiliśmy je i poszliśmy się kąpać. Kiedy
wróciliśmy z kąpieli okazało się, że stelażyk zajął się ogniem i rybki runęły w
ogień, zamieniając się w węgielki. Szlag trafił kolację.
Przed
zmierzchem musieliśmy jeszcze zbudować szałasy do spania. Wzięliśmy się za to
jak dzicy. Karczowaliśmy las prześcigając się w tym, kto większy i bardziej
solidny szałas zbuduje. Teorię mieliśmy odrobioną i każdy przeczytał
przynajmniej kilka poradników przetrwania plus wszystkie książki Karola Maya i przygody Tomka. W końcu mieliśmy trzy szałasy w
których ze spokojem wyspałby się pułk wojska. No i pobojowisko wokół nas, jak
po przejściu tornada.
Zmierzchało,
kiedy usiedliśmy do ogniska, Piotr zapalił fajkę i rozpoczęły się gawędy. Było
cudownie mimo, że woda z jeziora, potraktowana pastylkami z chlorem smakowała
ohydnie. Ale było to jedyne, co mogliśmy wrzucić do żołądków na co mogliśmy
sobie pozwolić. Herbata na liściach pokrzywy nam się nie udała bo woda nie
chciała się zagotować.
Ciepły wieczór,
szum lasu, odgłosy ptaków, świerszczy, dym z ogniska, gładka jak szkło tafla
jeziora.
Było przed północą kiedy zdecydowaliśmy się iść spać. I w zasadzie
natychmiast po wygaszeniu ogniska okazało się, że nie będzie to łatwe. Dookoła
nas krążył rój komarów. Już machnęliśmy rękoma na ukąszenia, ale to bzyczenie
było nie do zniesienia. Leżałem szczelnie okutany w śpiwór a na twarzy miałem
ręcznik. Gorąco mi było tak, że bliski byłem udaru a komary cięły mimo to.
Wytrzymaliśmy tak może z godzinę, po czym zapadła decyzja, że wynosimy się z
lasu.
Spacer nocą,
przy pełni księżyca przez las było to nie lada przeżycie. Co chwilę łapaliśmy
się na tym, że podświadomie przyspieszamy i że po jakimś czasie w zasadzie nie
idziemy a biegniemy. Zwalnialiśmy więc na jakiś czas i od nowa. Żaden z nas nie
miał latarki więc za jedyne źródło światła służyła nam Luna. Było już blisko
poranka, kiedy wyszliśmy z lasu na pola. Trafiliśmy na pole kapusty więc każdy
zjadł po główce i zrobiło nam się znacznie lepiej na brzuszkach. Pelej
zaproponował, żebyśmy poszli do Ławicy bo on zna tam Sołtysa – Pana Twardosza i
rano poprosi go o nocleg dla nas w stodole. Kiedy doszliśmy do wsi powoli
zaczynał się brzask poranka. Ułożyliśmy się na ściernisku i szczęśliwi, że nie
gryzą nas już komary zasnęliśmy momentalnie. Obudzono nas dość drastycznie po
niedługim czasie. W zasadzie najgorsze przebudzenie miał Pelej, który
potraktowany został gumowcem przez Pana Twardosza. Dookoła nas zebrana była
cała wieś.
Pan Twardosz
powiedział, że ktoś przejeżdżający drogą nieopodal zauważył trzy trupy na polu
i zaalarmował całą wieś, która się zbiegła zobaczyć cóż to się wydarzyło.
Zezwano nas na
czym świat stoi, że się smarkaczom głupoty w głowie trzymają, po czym Sołtys
zaprosił nas na siano do stodoły. Przyniósł dzbanek zimnego mleka i chleb z
masłem, solą i cebulą. Jeden z najlepszych posiłków w moim życiu.
Pospaliśmy do
10-ej a potem poszliśmy nad Jezioro Ławickie. Tam już, jak przystało na
prawdziwych surwiwalowców spędziliśmy
dzień na pluskaniu się w wodzie, zajadaniu się lodami z automatu i parówkami z
bułką popijanymi oranżadą z butelki. Postanowiliśmy jednak, że mamy dość a myśl kolejnej nocy spędzonej wśród komarów nas przerażała więc jednogłośnie zapadła decyzja: wracamy do domu.
Problem w tym,
że przegapiliśmy ostatni PKS tego dnia. Od Sołtysa dowiedzieliśmy się, że
niedaleko przez las biegnie linia kolejowa kolejki parowej, która dowiezie nas
do Sierakowa a z Sierakowa do Poznania jeździ już co chwię, to pociąg to PKS.
Problem w tym, że najbliższy pociąg mieliśmy po północy. Wyruszyliśmy więc na
tę stacyjkę jeszcze przed zmierzchem, żeby trafić za jasnego. Udało się ją
znaleźć szybciutko. Kiedy nastała noc, wyszedł księżyc, zaczęliśmy snuć upiorne
opowieści o trupach, o duchach i przeżywać książkę „Życie po śmierci” – lekturę
obowiązkową młodzieńca w tym wieku, w tym czasie. Stacyjka w środku lasu to nie
było nic innego jak kawałek chodnika z ławką i pogiętą, niedziałającą latarnią
gazową. Na całe szczęście księżyć świecił bardzo jasno.
Kiedy tak
siedzieliśmy gadaliśmy o coraz bardziej upiornych sytuacjach z pogranicza życia
i śmierci, mediach i seansach spirytystycznych, z lasu wyszedł jakiś facet.
Ubrany w gumofilce, kapelusz, styraną koszulę i kamizelkę, typowy rolnik.
Zmęczony życiem, przygarbiony. Podszedł do nas bez słowa, usiadł na tej samej
co my ławce, wyjął papierosa i zapalił. Zaciągnął się, spojrzał na księżyc i
zadumał się chwilę. Potem zapytał: a ileż to lat macie chłopaczkowie?
Piotras
odpowiedział, że po piętnaście. Dziad zaciągnął się znowu papierosem, znowu
spojrzał na księżyc i na latarnię. Znowu się zadumał. Cisza trwała wieki. Myśmy
mieli solidnego stracha i każdy z nas planował już w głowie drogę ucieczki w
razie jakby co. Ja nerwowo ściskałem rękojeść noża, jakbym nie wiem co miał
zamiar z nim zrobić. A dziad w końcu przemówił:
- Mój syn też
miał piętnaście lat.
- A co się
stało?- spytał Piotras
- A o, powiesił
się tu na tej latarni rok temu. Przychodzę tu wieczorami se z nim pogadać ale dzisiaj to on ma, widzę, lepszą kompanię –
odpowiedział chłop po czym wstał i poszedł w las. Zniknął tak szybko jak się
pojawił.
My już do
samego przyjazdu pociągu nie odezwaliśmy się słowem, wpatrując się w latarnię
jakby zaraz na niej miał pojawić się dyndający piętnastolatek.