środa, 23 marca 2016

23.03.2016

Skóra po zastosowaniu olejku kokosowego ma się zdecydowanie lepiej. Nie boli już tak przy każdym dotyku. W nocy nie wybudzał mnie co chwila ból.

Za chwilę idę na ostatni obiadek tej tury. Potem parę godzin i do hotelu. Pakowanie i spać. Jutro długi i męczący dzień w podróży.

Firma mnie dzisiaj wkurzyła do czerwoności. Całą radość związaną z powrotem do domu mi zepsuli.
Ustaliliśmy przed moim wyjazdem szczegóły, daty i wszystko wydawało się dopięte. Jadę do świąt, potem wracam i mam 3 tygodnie w Anglii do czasu aż nie dostanę nowej wizy. Zaplanowałem na te trzy tygodnie mnóstwo spraw, żeby optymalnie wykorzystać czas. I co? Dupa.
Dzisiaj dostałem telefon, że zaraz po świętach wracam na niecałe dwa tygodnie bo mam przecież jeszcze wizę ważną do 13.04. I żadne gadanie o moich planach, żadne marudzenie nic nie dało. Dowiedziałem się natomiast że o planach powinienem informować z wyprzedzeniem. To ja o prywatnych sprawach mam informować z wyprzedzeniem ale firma o zawodowych już nie musi?


W dniach jak ten mam ochotę walnąć tę robotę.


19.03.2016

Gdyby głupota miała skrzydła...

Tak, zdecydowanie przesadziłem ze słoneczkiem wczoraj. 
Ale po kolei. Poszedłem rano na basen. Pogoda byłe wyśmienita. Czyste powietrze, wiaterek, 28 stopni. Jak w Polsce, latem nad morzem. Popływałem chwilę i potem w celu osuszenia się walnąłem się na leżaku na słońcu. Nienawidzę się opalać i stronię od słońca. Zwykle przesiaduję w cieniu. Tym razem jednak chciałem tylko na chwilę podsuszyć i wrócić do cienia. Jakimś jednak cudem zasnąłem na tym leżaku. Nie wiem ile spałem ale zdecydowanie za długo. Kiedy się zobaczyłem w lustrze sam siebie się przestraszyłem. Wieczorem telepawka, gorączka a skóry na połowie ciała nie dało się dotknąć. Debil. Zwykły debil.

Teraz jestem w pracy makabrycznie się czuję ale mam nadzieję że w ciągu dnia przejdzie. Albo chociaż się polepszy. Noc rwana, zasypiałem i budziłem się co chwila. Ból na zmianę z nudnościami wybudzały mnie do samego rana. Teraz oczy mi się zamykają i czuję, że mógłbym zasnąć nawet na fotelu w biurze. Rano czułem się na tyle kiepsko, że poważnie rozważałem czy nie zostać w hotelu ale ostatecznie zebrałem się do kupy i poszedłem do roboty. Nie jest mi siebie samego żal. Dobrze mi tak. Im bardziej uciążliwa kara za bezmyślność, tym lepiej się ją zapamięta.

Teraz jedyne co muszę zrobić to przetrwać tu te 10 godzin a potem mogę sobie dalej zdychać w hotelu. Choć myślę, że w ciągu dnia się polepszy. Ile można zdychać w końcu, co?

02.03.2016

Tura czwarta

Pierwszy dzień pracy. W sumie wszystko po staremu. Syf i dezorganizacja, nikt nic nie wie ale każdy chce wszystko na wczoraj. Jestem teraz w innym biurze. Biurze inżynierów rozruchowych. Znacznie wyższy standard i prestiż. Ludzie w tym biurze mają załatwiane wszystko od ręki. Na nic tu się nie czeka, tak jak w poprzednim biurze. Potrzebowałem dostęp laptokiem do internetu – zostało to zrobione od ręki. Potrzebowałem drukarki – pyk i załatwione, wjazdówka na bramę – tak samo. Nawet głupi przedłużacz do laptoka dostałem od razu. Chcę jechać na budowę, a akurat nie ma Ciapulka, dzwonię po „taksówkę” i mnie wiezie. 

Od rana pojechałem z Ciapulem zobaczyć co się dzieje i jak wygląda sytuacja na budowie. Dałem się moskitom napić resztek toksyn alkoholowych, jakie krążą w mojej krwi, pogadałem z Filipińcami, ustaliłem plan działania na jutro i tyle. Po przerwie obiadowej postanowiłem nie jechać na budowę tylko przygotować się papierkowo do jutrzejszego dnia. Muszę mieć wszystkie procedury podrukowane, żeby krok po kroku zrobić przepłukiwanie całego systemu. I muszę to zrobić tak, żeby nic nie zalać i nikogo przy tym nie zabić. Jeśli coś się stanie, muszę udowodnić że robiłem to zgodnie z procedurą. Wtedy będę miał dupę krytą.

Wygląda na to, że ta wizyta nie będzie nudna. Że będę miał co robić. I to ja mogę cisnąć żółtków żeby się spieszyli a nie oni mnie. Rewelacyjny układ. Gnoić żółtków! Żarcie mają dobre ale na tym się kończy.



wtorek, 22 marca 2016

OnePlus 2 - wrażenia po zakupie telefonu

A teraz coś z zupełnie innej beczki. 
Postanowiłem zabawić się w redaktora recenzującego telefon.

Jako, że udało mi się zabić na śmierć mój dotychczasowy telefon, zmuszony zostałem do zakupu kolejnego. Byłem tak zadowolony z Xperii Z2, że stała się dla mnie pewnego rodzaju wykładnikiem jakości. Wadą Sony była całkowicie szklana obudowa, która powodowała że telefon ześlizgiwał się z miejsc w które go odkładałem. Raz zsunął się z półki w łazience, raz z kolana a to, co go finalnie dobiło było upadkiem z krawędzi wanny na podłogę. Poza tym wad nie dostrzegłem.
Szukając nowego telefonu chciałem, żeby nie był gorszy od Z2 i żeby miał dwa sloty SIM. Padło na OnePlus 2. 
Cena w UK to ¼ nowej Sony Z5 czy Samsunga S6. A więc bardzo atrakcyjna. Zamówiłem w czwartek rano, w piątek przed południem miałem telefon w ręku. Najnowszą i najbogatszą wersję (64GB pamięci).
Pierwsze wrażenie – bardzo ładnie zapakowany, wysokiej jakości opakowanie, instrukcja w środku, dwie ładowarki (europejska i angielska) i ładny, niełamiący się kabel USB-C.
Kabel ten od razu uznałem za wadę telefonu – standard dość wczesny jeszcze i ciężko będzie podpiąć się z ładowaniem do czyjejś ładowarki do czasu aż się nie upowszechni. Poza tym fajne jest to, że jest symetryczny, czyli nie trzeba uważać, którą stroną wtyka się to do telefonu czy kompa, no i szybkość transferu danych znacznie lepsza niż przy tradycyjnych kablach.
Telefon dobrze wykonany, pewnie siedzi w dłoni, cieniutki, przyciski w wygodnych miejscach. W telefonie, pod antypoślizgową pokrywą tylnej ścianki kryje się szufladka na karty SIM. I tu ździwko. Sloty na karty SIM są wyłącznie dla kart typu „nano”. A ja ani jednej takowej nie posiadałem. Nie doczytałem detalu w specyfikacji – moja wina. Ale to znowu jest coś, co wybiega w przyszłość ze standaryzacją i na chwilę obecną był to dla mnie dodatkowy kłopot związany z wymianą/docinaniem kart.
Telefon po wystartowaniu zachwycił jakością obrazu i szybkością działania. 4GB ramu, 64GB wbudowanej pamięci i 8 rdzeni procek to więcej niż potrzebuję. Ustawienia kart SIM – prościzna i wystarczająca ilość opcji aby móc tak dobrać wykorzystanie dwóch SIM’ów żeby „był pan zadowolony”.
Oxyges OS – czyli Android Lollipop z nakładką jest uproszczony do koniecznego minimum i śmiga aż miło. Żadnych lagów, zwisów, restartów. Wszystkie aplikacje, których używałem w Z2 zainstalowały się i działają bez problemów. W porównaniu z Z2 razi trochę uboga szata graficzna. Jednak Xperia cieszyła oko w trakcie użytkowania. Ale to zbędny bajer. Chinole postawili na wydajność i praktyczność.
Wbudowana aplikacja do obsługi kamerki jest również prosta i daje mało możliwości konfiguracji ale za to jakość zdjęć powala. 21MP Sony może się schować wobec 13MP 1+2 a to głównie za sprawą optyki i laserowego pomiaru ostrości. No miód z benzyną! Dodatkowo kamerka nagrywa filmiki w timelapse oraz może nagrać do 120 klatek/s przy rozdziałce fullHD co daje fajne efekty slow motion.
Wbudowane głośniki grają głośno, donośnie i wyraźnie. Problem jest jednak taki, że oba mieszczą się u dołu telefonu więc jeśli ogląda się film w pozycji horyzontalnej, nie ma efetku stereo i przestrzenność dźwięku jest wyraźnie ograniczona.
Jakość dźwięku ze słuchawek zewnętrznych – ciut gorsza niż w Sony. Można pobawić się equalizerem ale dla mnie to pudrowanie syfa i już wolę mieć ten ciut gorszy dźwięk niż irytować się na sztucznie wyciągane tony z equalizera.
Za to dźwięk podczas rozmowy, ze słuchawki wbudowanej – najwyższa półka. Bez uwag.
Bateria – znowu gorzej niż w Xperii ale pełen dzień normalnego użytkowania z bólem wytrzymuje. Ale dla porównania, firmowy Samsung przy znacznie mniejszym obciążeniu daje radę maksymalnie do 17-ej. Więc mogło być gorzej.
Dzięki kabelkowi USB-C bateria ładuje się bardzo szybko i w zasadzie po pół godziny ma się do dyspozycji ponad 50% mocy ładując od zera.
Wadą poprzedniego modelu 1+ było jego przegrzewanie się. Tutaj zostało to ewidentnie naprawione. Przy standardowej zabawie procek nie przekracza 35 stopni i w zasadzie nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek skoczył powyżej tego wskazania.
Nigdy w życiu nie użyłem NFC. Znaczy, nie, kłamię. Próbowałem użyć ale mi nie poszło i olałem. W związku z tym jest to dla mnie opcja, której zupełnie nie potrzebuję. Warto jednak wspomnieć, że telefon ten jest tego drobiazgu pozbawiony. Dla tych, którzy używają nagminnie, będzie to dużym „nie” dla tego modelu.
Za to na plus muszę wymienić świetnie działający skaner linii papilarnych. Działa błyskawicznie. W zasadzie jak normalny włącznik telefonu. Przytyka się palec i telefon odblokowany. Świetnie.
Świetne jest też to, czego nie miała Xperia, a mianowicie możliwość definiowania użytkowników z uprawnieniami. Można logować się do systemu jak w komputerze, co jest wygodne jeśli chce się dać komuś zadzwonić albo pogooglać bez możliwości podglądu zawartości prywatnej telefonu.
System też obsługuje tzw. Gesty – czyli, na przykład: kiedy na wyłączonym ekranie na rysujemy „V” włączy się latarka, a kiedy „O” włączy kamera itd.

Podsumowując – mimo niewielkich wad, świetny zakup. Telefon jest szybki, stabilny, czytelny, dobrze leżący w dłoni. A już jeśli chodzi o relację jakości do ceny – 5 gwiazdek. Po prostu bomba.

28.01.2016

Ostatni dzień. I jak to w ostatni dzień jestem zalatany. Wszyscy sobie nagle przypominają, że coś potrzebują, że coś trzeba znaleźć i załatwić. Rano miałem spotkanie z przedstawicielami naszego saudyjskiego zleceniodawcy. Pierwszy chyba taki mój kontakt z Arabami. Mimo, że trzeba było na początku przezwyciężyć opory ze względu na ich atakującą osobowość, spotkanie wypadło pozytywnie. Na dzień dobry zaatakowali gradem pytań, jeden przez drugiego i przytłoczyli mnie starając się przejąć dominującą rolę w konwersacji. Ale udało mi się z tego wywinąć zachowując pogodę ducha i uśmiech, no i po jakimś czasie zeszło na tematy prywatne, polityczne i religijne. 
Ponarzekali na Camerona, ja im trochę wytknąłem wszechobecny syf, ale ogólnie przyjaźń i pełna zgoda, ściskanie dłoni po 5 razy z każdym a potem jeszcze dostałem błogosławieństwo dla żony i życzenia żeby syn był zadowolony ze swojego nowego samochodu. Ciekaw jestem, czy którykolwiek ze speców Ovivo potrafiłby tak obrócić. Ciapul na pewno nie. Po kilku minutach rozmowy z nimi powiedział mi, że to są takie momenty w jego pracy kiedy od razu gotów jest zrezygnować i rzucić wypowiedzenie.


Odprawa na samolot zrobiona i wydrukowana (siedzenie 28A – przy oknie), Kevin potwierdził mi, że jutro będzie po mnie Steward (ten od mercedesa) na lotnisku. Zostaje się spakować, ładnie ogolić, dobrze wyspać i do domu!

Surwiwal

Wyszło długie

W wakacje po zakończeniu ósmej klasy czułem się już jak dorosły człowiek. Szkoła średnia niebawem, matura, te sprawy. Razem z Piotrasem i Pelejem postanowiliśmy pojechać na wyprawę surwiwalową do Puszczy Noteckiej. Jako, że Piotras siedział w temacie, ćwiczył karate i pasjonował się technikami przetrwania, nieraz był na podobnych wyprawach z Maciejem Juraszem, był naszym guru. 
Przygotowania wyglądały tak, że robiliśmy je pod jego dyktando. Mieliśmy wziąć tylko plecaki ze śpiworami, noże i pojemniki na wodę pitną. Resztę miał zabezpieczyć Piotras. Tak więc Pelej i ja, spakowaliśmy się w ruskie plecaki, biorąc ruskie śpiwory i ruskie bidony na wodę. Pelej miał finkę a ja swój super wypasiony sztylet z Jedności Łowieckiej. Piotr zabrał sprzęt do rozpalania ogniska, tabletki do wody, wędki i podprowadził ojcu fajkę z Amphorą (bo to było takie dorosłe i cool popykać fajkę). 
Kupiliśmy bilety na pociąg. Niestety kurs był z przesiadką w Szamotułach, skąd mieliśmy jechać do Międzychodu a tam już PKS’em do Ławicy, która była miejscowością docelową. Rodzice nie robili żadnych problemów, że trójka smarkaczy jedzie bez nadzoru samopas do lasu na kilka dni. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia.
Pociąg startował około piątej nad ranem. Trójka twardzieli ze szkoły surwiwalu ubrana w moro, gotowych na wszystko wsiadła do pociągu i tak zaczęła się przygoda.
Z racji, że było wcześnie rano, uwaliliśmy się na podłodze wagonu i zasnęliśmy snem sprawiedliwych chwilę po starcie pociągu. Obudziliśmy się kiedy pociąg właśnie ruszał z peronu w Szamotułach. Pierwszy pomysł był taki, że skaczemy w biegu ale było trochę szybko, poza tym obliczyliśmy, że przy prędkości jaką mógł mieć pociąg powrót do Szamotuł na piechotę zajmie nam kilka godzin i nie zdążymy na pociąg do Międzychodu tak czy inaczej. Postanowiliśmy jechać do następnej stacji, na jakiej zatrzyma się pociąg.
Stacją tą były Wronki. Dochodziła ósma rano. Wronki żyły już porannym rytmem. Sprawdziliśmy rozkład jazdy, nie było pociągów do Międzychodu. Poszliśmy na dworzec PKS, najbliższy autobus do Międzychodu odchodził za 90 minut. Super więc. 
Kupiliśmy bilety, poszliśmy do piekarni kupić pyszne i świeże bułeczki, zjedliśmy popijając oranżadą.
Pech nas jednak nie opuszczał. Do autobusu wsiadłem najpierw ja, potem Pelej a na końcu Piotras. Piotr miał wysoki plecak ze stelażem i przytroczone do boku wędki. Idąc dumnie wzdłuż autobusu wędkami pozrywał wszystkie klosze od lampek sufitowych w autobusie. Kierowca kiedy to zobaczył dostał szału i wywalił go z autobusu. Wysiedliśmy w geście solidarności za nim. O zwrocie kasy za bilety można było zapomnieć. Autobus do Międzychodu odjechał bez nas.
Cóż więc w takiej sytuacji może zrobić trzech surwiwalowców? Zrobiliśmy szybkie przeliczenie funduszy i wyszło nam, że możemy wziąć taksówkę. Taksówkarz jednak (jedyny napotkany) powiedział, że ten kurs jest poza jego strefą i chce pieniądze za powrót. Na to już nie mieliśmy.
Ustawiliśmy się więc na wylotówce na Międzychód i próbowaliśmy złapać stopa. Było dobrze po 10-ej kiedy zrezygnowani postanowiliśmy wrócić na dworzec PKS i zobaczyć o której jedzie następny do Międzychodu. Nie jechał żaden ale był autobus jadący gdzieś dalej i przejeżdżający niedaleko Ławicy. Skorzystaliśmy z niego i tak oto, już o 12.30 wysiedliśmy w szczerym polu w odległości 7km od Ławicy. Upał był jak cholera. Ruszyliśmy z buta żałując, że nie zostawiliśmy oranżady ze śniadania. Po chwili zatrzymał się koło nas jakiś lokalny rolnik jadący traktorem z przyczepką do przewozu świń. Zaproponował podwózkę z której skorzystaliśmy z radością.

W końcu byliśmy w Puszczy Noteckiej nad jeziorem Głębocko. Piękne miejsce, woda krystalicznie czysta, ani żywej duszy. Kąpsaliśmy się, leniuchowaliśmy większość dnia. Po południu zaczął nam doskwierać głód więc postanowiliśmy użyć technik surwiwalowych, żeby zdobyć posiłek. Znaleźliśmy jakieś jagody, Piotras wziął się za łowienie. Nie przewidział tylko, że ryby nie biorą na goły haczyk i że trzeba je czymś zanęcić. A nie mieliśmy ze sobą nic. Na jagody nie brały. Woda była jednak tak czysta a ryb tak dużo, że zaczęliśmy je wyciągać na takiej zasadzie, że wyszarpywaliśmy haczyk z wody w momencie kiedy akurat jakaś blisko przepływała. Zwyczajnie się na ten haczyk nadziewały. Złowiliśmy 3 sztuki, każda może z 10cm. Piotr polecił, żebym zajął się ogniskiem a Pelej obrobił ryby. Po chwili ogień już płonął ale ryb jak nie było tak nie było. Podeszliśmy do Peleja zobaczyć co robi, a on trzymał jedną rybkę w ręce i płakał. Płakał, że nie da rady jej zabić. Chcąc pokazać jaki jestem twardy i męski wziąłem każdą z ryb z osobna i rozkwasiłem im łby rękojeścią noża. Przesadziłem chyba z tą męskością bo rozkwasiłem ja na miazgę. Potem je oskrobałem, tracąc przy okazji połowę mięsa, jakie zawierały. Potem wypatroszyłem i były gotowe do smażenia. Było tego może z 50g mięsa na osobę. Piotras zbudował prowizoryczny stelażyk do smażenia ryb, ustawiliśmy je i poszliśmy się kąpać. Kiedy wróciliśmy z kąpieli okazało się, że stelażyk zajął się ogniem i rybki runęły w ogień, zamieniając się w węgielki. Szlag trafił kolację.
Przed zmierzchem musieliśmy jeszcze zbudować szałasy do spania. Wzięliśmy się za to jak dzicy. Karczowaliśmy las prześcigając się w tym, kto większy i bardziej solidny szałas zbuduje. Teorię mieliśmy odrobioną i każdy przeczytał przynajmniej kilka poradników przetrwania plus wszystkie książki Karola Maya i przygody Tomka. W końcu mieliśmy trzy szałasy w których ze spokojem wyspałby się pułk wojska. No i pobojowisko wokół nas, jak po przejściu tornada.
Zmierzchało, kiedy usiedliśmy do ogniska, Piotr zapalił fajkę i rozpoczęły się gawędy. Było cudownie mimo, że woda z jeziora, potraktowana pastylkami z chlorem smakowała ohydnie. Ale było to jedyne, co mogliśmy wrzucić do żołądków na co mogliśmy sobie pozwolić. Herbata na liściach pokrzywy nam się nie udała bo woda nie chciała się zagotować.
Ciepły wieczór, szum lasu, odgłosy ptaków, świerszczy, dym z ogniska, gładka jak szkło tafla jeziora. 
Było przed północą kiedy zdecydowaliśmy się iść spać. I w zasadzie natychmiast po wygaszeniu ogniska okazało się, że nie będzie to łatwe. Dookoła nas krążył rój komarów. Już machnęliśmy rękoma na ukąszenia, ale to bzyczenie było nie do zniesienia. Leżałem szczelnie okutany w śpiwór a na twarzy miałem ręcznik. Gorąco mi było tak, że bliski byłem udaru a komary cięły mimo to. Wytrzymaliśmy tak może z godzinę, po czym zapadła decyzja, że wynosimy się z lasu.
Spacer nocą, przy pełni księżyca przez las było to nie lada przeżycie. Co chwilę łapaliśmy się na tym, że podświadomie przyspieszamy i że po jakimś czasie w zasadzie nie idziemy a biegniemy. Zwalnialiśmy więc na jakiś czas i od nowa. Żaden z nas nie miał latarki więc za jedyne źródło światła służyła nam Luna. Było już blisko poranka, kiedy wyszliśmy z lasu na pola. Trafiliśmy na pole kapusty więc każdy zjadł po główce i zrobiło nam się znacznie lepiej na brzuszkach. Pelej zaproponował, żebyśmy poszli do Ławicy bo on zna tam Sołtysa – Pana Twardosza i rano poprosi go o nocleg dla nas w stodole. Kiedy doszliśmy do wsi powoli zaczynał się brzask poranka. Ułożyliśmy się na ściernisku i szczęśliwi, że nie gryzą nas już komary zasnęliśmy momentalnie. Obudzono nas dość drastycznie po niedługim czasie. W zasadzie najgorsze przebudzenie miał Pelej, który potraktowany został gumowcem przez Pana Twardosza. Dookoła nas zebrana była cała wieś.
Pan Twardosz powiedział, że ktoś przejeżdżający drogą nieopodal zauważył trzy trupy na polu i zaalarmował całą wieś, która się zbiegła zobaczyć cóż to się wydarzyło.
Zezwano nas na czym świat stoi, że się smarkaczom głupoty w głowie trzymają, po czym Sołtys zaprosił nas na siano do stodoły. Przyniósł dzbanek zimnego mleka i chleb z masłem, solą i cebulą. Jeden z najlepszych posiłków w moim życiu.
Pospaliśmy do 10-ej a potem poszliśmy nad Jezioro Ławickie. Tam już, jak przystało na prawdziwych  surwiwalowców spędziliśmy dzień na pluskaniu się w wodzie, zajadaniu się lodami z automatu i parówkami z bułką popijanymi oranżadą z butelki. Postanowiliśmy jednak, że mamy dość a myśl kolejnej nocy spędzonej wśród komarów nas przerażała więc jednogłośnie zapadła decyzja: wracamy do domu.
Problem w tym, że przegapiliśmy ostatni PKS tego dnia. Od Sołtysa dowiedzieliśmy się, że niedaleko przez las biegnie linia kolejowa kolejki parowej, która dowiezie nas do Sierakowa a z Sierakowa do Poznania jeździ już co chwię, to pociąg to PKS. Problem w tym, że najbliższy pociąg mieliśmy po północy. Wyruszyliśmy więc na tę stacyjkę jeszcze przed zmierzchem, żeby trafić za jasnego. Udało się ją znaleźć szybciutko. Kiedy nastała noc, wyszedł księżyc, zaczęliśmy snuć upiorne opowieści o trupach, o duchach i przeżywać książkę „Życie po śmierci” – lekturę obowiązkową młodzieńca w tym wieku, w tym czasie. Stacyjka w środku lasu to nie było nic innego jak kawałek chodnika z ławką i pogiętą, niedziałającą latarnią gazową. Na całe szczęście księżyć świecił bardzo jasno.
Kiedy tak siedzieliśmy gadaliśmy o coraz bardziej upiornych sytuacjach z pogranicza życia i śmierci, mediach i seansach spirytystycznych, z lasu wyszedł jakiś facet. Ubrany w gumofilce, kapelusz, styraną koszulę i kamizelkę, typowy rolnik. Zmęczony życiem, przygarbiony. Podszedł do nas bez słowa, usiadł na tej samej co my ławce, wyjął papierosa i zapalił. Zaciągnął się, spojrzał na księżyc i zadumał się chwilę. Potem zapytał: a ileż to lat macie chłopaczkowie?
Piotras odpowiedział, że po piętnaście. Dziad zaciągnął się znowu papierosem, znowu spojrzał na księżyc i na latarnię. Znowu się zadumał. Cisza trwała wieki. Myśmy mieli solidnego stracha i każdy z nas planował już w głowie drogę ucieczki w razie jakby co. Ja nerwowo ściskałem rękojeść noża, jakbym nie wiem co miał zamiar z nim zrobić. A dziad w końcu przemówił:
- Mój syn też miał piętnaście lat.
- A co się stało?- spytał Piotras
- A o, powiesił się tu na tej latarni rok temu. Przychodzę tu wieczorami se z nim pogadać ale dzisiaj to on ma, widzę, lepszą kompanię – odpowiedział chłop po czym wstał i poszedł w las. Zniknął tak szybko jak się pojawił.

My już do samego przyjazdu pociągu nie odezwaliśmy się słowem, wpatrując się w latarnię jakby zaraz na niej miał pojawić się dyndający piętnastolatek.

Motorynka

Pierwszy motorower dostałem kiedy miałem dwanaście lat. Skatowana motorynka z silnikiem do kapitalnego remontu. Nie miałem jakichś specjalnych marzeń o motorowerze bo było to coś tak bardzo poza zasięgiem finansowym rodziców, że nawet nie przyszło mi do głowy śnić o czymś takim. Oczywiście, wycinałem ze Świata Młodych zdjęcia różnych motocykli, studiując ich parametry techniczne a po lekcjach biegałem na Opalenicką, gdzie stała zaparkowana Jawa 350 ale jakoś myśl o tym, że ja mógłbym kiedyś mieć swoja własne dwa koła z silnikiem między nimi, nie przyszła mi do głowy. A tutaj, przypadkowo trafia się piękna, lakierowana na wiśniowy metalik motorynka. Dziadek kupił ją od swojego kolegi – prywaciarza, za jakieś śmieszne pieniążki bo jego synalek zakatował ją i zamiast naprawiać, zaśpiewał, że teraz chce Simsona. I dostał. Tak stałem się właścicielem motorynki marki Romet Pony. Ponad dwa miesiące trwał remont tego cuda w domu. W międzyczasie jeździłem na niej po domu jak na chulajnodze. Silnik musiał zostać rozebrany na kawałeczki, bo do wymiany było niemal wszystko. Łącznie z trybami skrzyni biegów. Po złożeniu do kupy tata wpadł na pomysł na próbne odpalanie silnika w domu.
Było piękne sierpniowe popołudnie, sobota. Mama upiekła placek z węgierkami i studziła go właśnie w oknie kuchennym żeby był do popołudniowej kawy. Nie pamiętam, gdzie wtedy poszła, chyba do sąsiadki (Danki) na ploty ale fakt był taki, że zostaliśmy z tatą sami w domu.
Silnik stał na stole kuchennym. Obok silnika stał na stole taboret ze zbiornikiem paliwa. Jako, że to dwusuw, do paliwa trzeba było dolać miksolu. Na oko. Lepiej za dużo niż za mało bo silnik na dotarciu. Silnik, oczywiście, bez tłumika. Wszystko podłączone, paliwo napompowane w gaźnik, no to próbujemy. Jedno, drugie, trzecie zakręcenie kopniakiem i nic. Za którymś razem silnik nieśmiało zagadał. W końcu zaskoczył i ruszył z obrotami jakby chciał odlecieć. Tata szybko podregulował obroty i silnik przestał tak ryczeć. Pochodził jeszcze chwilę i zgasł.  
Ale to było przeżycie. Ten ryk, te wibracje, ten biały dym. Jeden z najcudowniejszych dni w życiu.

Niestety, ponieważ oleju w benzynie było troszkę za dużo, cała żywność z kuchni nadawała się do wyrzucenia. Tata za karę musiał sam zjeść ten placek ze śliwkami o smaku etyliny i miksolu no i mieli z mamą ciche dni. Mama poszła z powrotem na plotki do ciotki Danki a tata jadł ten placek popijając obficie herbatą i oglądał mecz. A ja nie mogłem się doczekać jazdy motorynką. To był początek mojej pasji motocyklowej. Kuchnia śmierdziała jeszcze przez kilka tygodni.

27.01.2016

Chyba już wiem, co to był za ból głowy. Przytrafiło mi się to w tej turze po raz trzeci. Jednego dnia najpierw czuję się senny i przemęczony, potem przychodzi ból głowy, na który nie pomagają tabletki, a potem sraczka. Trzy razy w ciągu trzech tygodni ten sam scenariusz. Coś mnie zatruwa i nie wiem co to jest. Nie udało mi się połączyć tego z niczym co jadłem, więc to musi być coś spoza produktów spożywczych. Jakieś bakterie z brudu albo jakieś chemikalia. Nie wiem.

Ale co tam sraczka. Najważniejsze, że jutro ostatni dzień i wio do chaty! 


Ciapul dzisiaj zaspał do roboty. Zdarza się, ale mnie zagotował stylem w jakim to rozwiązał. Jeśli ja bym zaspał, to zaraz po przebudzeniu się wysłałbym sms’a że spóźnię się i żeby się nie denerwował bo potrzebuję, powiedzmy, 15 minut. A on nic. Kiedy już poważnie zacząłem się o niego denerwować (czekając na zewnątrz hotelu) napisałem do niego, czy wszystko ok a ten nawet nie odpisał bo jadł śniadanko. Z racji, że mnie sranie goniło, musiałem się cofnąć do hallu i dzięki temu zauważyłem, że Ciapulek sobie w najlepsze je śniadanko. Potem ograniczył się do „sorry about that” i po sprawie. Kurde, żebym ja się bardziej przejmował niż on, że zaspał?

Na razie jest zdrowo zesrany, że będzie musiał samochodem tu jeździć. Hehe.


Jestem po obiadku. Pośród różności różnorakich fajna dziś była wołowinka w słodkim sosie. Wołowinka pokrojona na cieniutkie paseczki, obtopiona w cieście naleśnikowym i usmażona na oleju. A to wszystko pływało w lepkim, słodki sosie, takim jak czasem od Chińczyka z kaczką zamawiamy. Bardzo smaczne. 

26.01.2016


No i jeszcze 2 dni pracy.

Rano pojechałem na tę „myjnię” samochodową na budowie. Placyk pośród błocka z myjką ciśnieniową. Z jednej strony auto się myje a z drugiej jest już zachlapane od błocka i tak w kółko. Syzyfowa praca. W końcu udało mi się jakoś to auto zmyć z najgorszego syfu ale za to teraz mi przydałaby  się myjnia. Połowa tego, co było na aucie jest teraz na moich ciuchach.

Gareth to lubi trzymać w niepewności. Niby Witkowi potwierdził, że będę mógł zostać na luty w Anglii ale Davidowi powiedział, że wracam żeby pokryć Davida pod jego nieobecność. A David wyjeżdża 12.02 na 3 dni. To by był maksymalny bezsens. Po to aby pokryć 3 dni w ciągu których i tak nic nie zrobię miałbym tu przyjeżdżać? Ciągle ciężko mi się przyzwyczaić do tych zwyczajów Ovivo, że człowiek nie jest pewien co się z nim będzie działo jutro. Nic nie można zaplanować.

No i wszystko, co napisałem powyżej jest już w zasadzie nieaktualne. Właśnie dostałem info, że do 20.02 mam zaplanowany pobyt w UK a może uda się dłużej. Oznacza to co najmniej 3 tygodnie!

Mój spray na komary wydaje się działać. Widzę jak cholery latają koło mnie ale nie przybywa mi ugryzień.


Kurde ale se nadwyrężyłem obojczyk dzisiaj przy myciu auta. Albo mnie zawiało? Cholera wie. Fakt jest taki, że boli. I ogranicza mi możliwość ruchów głową.


Po szacunkowym podsumowaniu dni pobytu w Jeddah i odjęciu dni wolnych (piątków) wyszło mi, że nakulałem będąc wożonym lub samemu kierując blisko 8000km do dzisiaj. No to chyba nie jest aż tak strasznie niebezpiecznie, skoro po 8000km nie miałem dotąd żadnej kolizji ani zadrapania. Fakt, że nie można sobie odpuścić i się zadumać choćby na chwilę. Cały czas pełne skupienie i uwaga, jak w grze komputerowej. 

21.01.2016

No i został mi tydzień do powrotu.

Gareth zażyczył sobie relacji ze stanu prac na budowie, zrobiłem to dla niego, pięknie i jasno wykazując, że nie będę miał tu co robić do połowy marca. Ciekaw jestem jak to zinterpretują i co zadecydują w związku z moją osobą.

Dzisiaj normalnie jak bossowie, wjechaliśmy sobie pod same drzwi biura bryką, na budowie byłem już dwa razy,  zaraz jadę trzeci raz (po Ciapula). Nareszcie jest tak, jak powinno być od początku. Jadę kiedy chcę, na jak długo chcę i ile razy chcę. A jak mi się będzie nudziło to pojadę w pizdu i niech mnie szukają.
Muszę tylko po przerwie zajrzeć do bagażnika bo bardzo trudno go zamknąć. Zapewne kwestia regulacji zamka. A jest to o tyle istotne, że ochrona na wyjeździe z budowy zagląda każdemu w bagażnik. Wolałbym nie wracać do hotelu z otwartą klapą.

Chyba czas pomyśleć o zakupie frytkownicy. Po pierwsze, fajnie se czasem frytki w domu zrobić a po drugie, można w niej smażyć dużo innych rzeczy. Koreańce w zasadzie potrafią wszystko obtoczyć w cieście naleśnikowym i usmażyć na głębokim oleju. A to ryba, a to kawałki kurczaka, a to krewetki albo kalmary a dzisiaj jadłem smażone kalafiory. Coś pysznego. Chrupkie, soczyste w środku i mało kalorii.

Taki suchar dzisiaj przeczytałem i mi się spodobał:
Dzwoni syn:
- Mamusiu, właśnie skończyłem pracę, idę do auta i jadę do domu. Czy mam coś kupić po drodze?
- Mieszkanie se kup!

Jeszcze nie wiem czy to zrealizuję, ale plan mam żeby dziś po robocie pojechać zobaczyć jakieś centrum handlowe. Tyle się trąbi o tych wypasionych arabskich centrach handlowych, że chyba warto byłoby jedno zobaczyć w końcu. Ale to się zobaczy. Zależnie od tego, w jakim stanie wrócę do hotelu.



Zajrzałem do bagażnika i się okazało, że to badziewne auto nie ma żadnej regulacji zamka. Po prostu ma się zamykać tak jak go ustawią i koniec. A jeśli nie, to nie poradzimy. Poluzowałem wszystkie śrubki mocujące, i zamka i skobla i nic nie zyskałem. Na koniec przyjrzałem się baczniej temu zamku i się okazało, że był wygięty. Naprostowałem tyle ile się dało i się jakoś zamyka. Trzeba pizgnąć jak teściową, żeby się zamknął ale grunt że się zamyka. 

16.01.2016

I znowu dzień świstaka. Wczoraj caluteńki dzień z bólem głowy. Dziś mnie też jeszcze boli. Zaraz wezmę pigułki i zobaczymy, czy pomogą. Inaczej będzie ciężko przetrwać dzień.

Ciapul dzisiaj, o dziwo, był przede mną na śniadaniu. Zorganizował się czy co?
Natomiast robił coś strasznego po drodze na budowę. Obżarł się jak to Angol fasolką, tostami i hashbrownami i co chwila bekał w samochodzie. I mu ten smród na wpół przetrawionego śniadania z flaków szedł na to malutkie autko. Byłem bliski pawia. Ustawiłem se nawiew klimy na mordę, żeby się nie porzygać.

No i dzieje się to, czego się obawiałem – Helmut nie pamięta o tym, że ma mi oddać kasę. Nie pamięta albo nie chce pamiętać. A mi będzie ciężko mu się przypomnieć. W końcu będę musiał ale będzie to nieprzyjemne. Dlatego nie lubię pożyczać kasy.

Mam nieszczęście pracować z bardzo kiepskim project managerem po drugiej stronie. Główny PM Jeddah, niejaki Jem, to prawdziwy gość, przez duże G. Doskonale ogarnia projekt, myśli logicznie, analitycznie, jest sercem i duszą w tym projekcie. Niestety dla mnie, Jem jest bardzo dobry i zaangażowali go w jeszcze dwa inne projekty, przy czym 90% swojej uwagi skupia teraz głównie na RPA, gdzie aktualnie przebywa i stara się zapanować nad gnojem jaki tam się zrobił. Dlatego przydzielili do Jeddah Nigela. Pierdołę, który jedyne co umie to pisać okrągłe gadki w mailach i nawijać makaron na uszy. Nie zna się na tym, co robimy. Nie wiem czy w życiu był na budowie bo sprawia wrażenie jakby nie był. Jedynie przepycha maile z prawa na lewo. Taki pośrednik, którego jedyną wiedzą jest to, który mail do kogo przesłać. No i to rodzi mnóstwo frustracji. Często potrzebuję jego natychmiastowego działania, decyzji w określonej sprawie albo po prostu zaangażowania. I tego nie otrzymuję. Jeśli jakiś temat idzie na bieżąco, jest w miarę ok – pamięta o czym mówimy i udaje że rozumie. Jeśli temat z jakichś powodów zostanie odłożony, zapomniany lub cokolwiek innego, trzeba mu wszystko łuszczyć od nowa. Jakby zaczynać od zera. Czyli znowu, grzebanie za rysunkami, tłumaczenie, do czego i z czego jest ta rurka i kto, kiedy i co powiedział, i dlaczego jej tu jeszcze nie ma. Wkurza mnie to. PM ma być zaangażowany w projekt i wyrwany w środku nocy ma umieć odpowiedzieć na każde pytanie z nim związane. W przeciwnym przypadku to nie jest PM tylko sekretarka.

W poniedziałek chcę poprosić Witka o to żeby zagadał, czy nie mógłbym spędzić lutego w Anglii. Nie mam tu za wiele do roboty. Roboty instalacyjne są na ukończeniu, rozruch nie zacznie się prędzej niż za 6-8 tygodni. Do tego czasu będę tutaj tylko po to aby przesyłać maile z budowy do biura i odwrotnie. Ciapulek spokojnie da radę robić to za mnie.

Jak ja strasznie nie mam co robić! Masakra to jest jakaś. Cieszyłem się na to auto, że będę mógł wsiąść i zniknąć na pół dnia. A auto stoi na bramie bo nikt nie może załatwić jednego osranego papierka. Już od 10 dni.

Nudzę się tak bardzo, że zacząłem liczyć ile średnio wydaję na jedzenie w Saudi. Wliczyłem wszystkie obiady w restauracji hotelowej, te przyniesione do pokoju, kupione na zewnątrz i zakupy w Pandzie. Mimo, że część zakupów z Pandy pojechała do Anglii wyszło mi poniżej 10 funtów na dzień. Firma Ovivo powinna mnie po rękach całować za tak niskie koszty utrzymania a nie robić smrody o rozliczenie zaliczek bo nie wpisałem do odpowiedniej rubryczki odpowiedniej kwoty. Niemcy mają wyliczone na dzień 25 euro na wyżywienie i mają w dupie rachunki i rozliczenia. Jeśli są 20 dni, znaczy, że firma im zwraca 500 euro a co zaoszczędzą mają jako premię z wyjazdu. Proste i uczciwe. Ale to Niemcy. Anglików myślenie boli. Gdyby mi dali dietę 20 funtów na dzień, rozliczyłoby się to jednym dokumentem i oszczędziłoby godzin pracy kilku osobom. A ja bym miał po każdych 21 dniach dodatkowe 200 funtów w kieszeni.


Znowu ktoś z urlopu wrócił bo cukierki się na stołach pojawiły. Jedne pyszne, jak nasza Mamba, inne takie galaretki w wafelkach ale najlepsze, co mnie rozwaliło, to chleb z masłem i cukrem! Normalnie jak za dzieciaka. Malutkie skibeczki chleba (wielkości takiej jak ten do święconki) pakowane pojedynczo w papierki. W środku chlebek smakujący jak nasz domowy chleb, z masełkiem i posypany cukrem. Masło i cukier stopione, żeby się trzymało chleba ale smak ten sam. Najlepszy słodycz z dzieciństwa!

14.01.2016

Za dwa tygodnie do domu.

Spotkałem się wczoraj z Cyklopem, zaprowadziłem go żeby kupił se butki. Jak ja nienawidzę takiego kupowania, jakie on uprawiał. Przymierzał, wybierał, przebierał. Jakby kurde buty na wesele kupował a nie na budowę. Biorę pierwsze, jakie mi wpadną w oko, przymierzam czy dobre, przy czym lepiej jeśli lekko za duże, płacę wychodzę. A tego ten but lekko w piętę uciskał a tamten trochę za luźno w palcach. A jeszcze inne za ciasno kostkę opinały. No k.... mać!

W ogóle gość jest z odległego kosmosu. Zakręcony jak kłębek drutu. Gubi się w hotelu, problem z punktualnością. Logiczne myślenie też nie bardzo. Jakiś taki zamotany, niezaradny. Boję się, że któregoś dnia wsiądzie do windy i już z niej nie wysiądzie. 

Umówiłem się z nim na śniadanie o 6.30 powiedziałem – mamy 10 minut na śniadanie i potem musimy gnać na budowę bo na bramie spędzimy trochę czasu a masz szkolenie o 8. 
Przyszedł na śniadanie 6.35 rozchełstany jakby prosto spod prysznica wylazł. Zanim się ogarnął na stołówce ja już byłem po jedzeniu. A on dopiero poszedł na górę po swoje rzeczy. Jakby nie mógł z nimi przyjść od razu na śniadanie. Później musiałem dobrze gnać po drodze żeby nadrobić spóźnienie a i tak byliśmy na bramie o 7.50. Nim się przedarliśmy przez kordon ochrony była 8 czyli właśnie się szkolenie zaczynało. Poprosiłem Pana Jonsona żeby go na te szkolenie zawiózł żebym nie musiał odczuwać zażenowania w związku z wprowadzaniem spóźnialskiego i teraz tam siedzi. Ja mam chwilę spokoju.

Helmut dzisiaj ode mnie pieniądze pożyczył. Nie lubię tego. Niby sympatyczny, niby wszystko ok ale to obcy. Niby tylko 100 ale to pieniądze, które w razie czego będę musiał oddać ze swoich. Teoretycznie go rozumiem bo on mieszka na budowie i tu nie ma bankomatu więc nie ma jak wypłacić. Powiedział, że dziś wieczorem jedzie do miasta wypłacić i potrzebuje tylko na dzisiaj. Niby wszystko jest ok ale mimo to, jakoś nie lubię. Nie miałbym problemu pożyczyć zaufanym znajomym.

Ale dzisiaj jest paskudnie na dworze. Niby tylko 28 stopni ale wilgotne powietrze że aż go w płuca nie idzie zaciągnąć. Oddycha człowiek wodą.

Aha, i telefon udało mi się naprawić. Udało mi się, w przerwach między zawieszaniem się, odinstalować aktualizację, która się wczoraj zainstalowała i telefon śmiga jak nówka.

Potworna czynność – usuwałem dzisiaj Zbycha z kontaktów w telefonach. W sumie, czynność jak czynność ale powód straszny.

Teraz to mamy naprawdę przesrane – internet nawalił. Jedyna możliwa rozrywka właśnie została odcięta.

Pół godziny później...

Internet niby jest ale tak powolny że nawet maila nie idzie odebrać. To będzie długi dzień...


No i minęło jakoś. Ciapul dostarczył mi zajęcia na resztę dnia. Teraz hotel, prycho a potem jeśli będą siły pojadę pozwiedzać. 

Magda

Była to ósma, ostatnia lekcja tego dnia. Plastyka. Zwykle Plastykę dawali jako ostatnią w tak długim dniu lekcyjnym bo dzieciaki już zdekoncentrowane i zmęczone, na żadnym innym przedmiocie nie nauczyłyby się zbyt wiele. Magda siedziała przede mną w ławce. Z tyłu gapiłem się na nią całkiem bezpiecznie, wiedząc że nie zauważy iż jest tak bacznie obserwowana. Pachniała mieszaniną proszku „E” i płynu „K”. 
Tego dnia musiało coś między nami działać, jakaś chemia, czy hormony, o których istnieniu nie wiedzieliśmy bo byliśmy dziećmi z siódmej klasy szkoły podstawowej. 
Na drugiej długiej przerwie graliśmy w piłkę. Trzech chłopaków i Magda. Magda wybrała mnie do swojej drużyny. Czułem się jak w niebie. Takie wyróżnienie, dla mnie?! Czym zasłużyłem? Czyżby Magda mnie lubiła? Muszę dodać, że Magda była najbardziej sprawną fizycznie i wysportowaną dziewczyną z klasy. Jedyna, która mogła równać się chłopakami w biegach, grach zespołowych, wspinaniu na drzewa, czy innych, typowo chłopięcych, dyscyplinach. Wygraliśmy ten mecz razem z Magdą i mieliśmy naprawdę dobre nastroje idąc na Plastykę. Wracaliśmy styrani a ona objęła mnie ramieniem, jak stary dobry kumpel, starego dobrego kumpla. Tak serdecznie, nie po kobiecemu, czule. No i na tej lekcji stało się to coś. 
Wysunąłem nogi do przodu, żeby je rozprostować i przypadkiem dotknąłem stopą stopy Magdy. Odruchowo cofnąłem nogę ale poczułem, że ona tego nie zrobiła. Mało tego cofnęła dalej swoją, ubraną w trampki z Grudziądza, stopę w moim kierunku. Powoli więc przysunąłem swoją i dotknąłem jeszcze raz jej stopy. Poczułem jak lekko przyciska moją i już wiedziałem, że to sygnał i że nie dzieje się to przypadkiem. Siedzieliśmy tak całą lekcję dotykając się stopami. Prąd, który przeze mnie wtedy przepływał nie dał się porównać z niczym co wcześniej poczułem. Nic nie zapamiętałem z lekcji, nie wiem o czym była. Pod koniec lekcji nie miałem już czucia w nodze, ścierpłem i ledwo wstałem kiedy zadzwonił dzwonek. Magda wstała, bez oglądania się za siebie, wyszła z klasy. Nie rzuciła mi nawet przelotnego spojrzenia. Jakby zawstydzona tym, co zrobiliśmy. Nigdy już potem nie przydarzyło się nam nic podobnego ale ja i tak nie zapomnę tej plastyki i tego meczu w piłkę na szkolnym boisku. 

z cyklu - myśli z zakolami

44 lata. Brzuch, łysina, tu coś wisi, tam się marszczy. Elastyczność stawów już nie ta. Coraz częściej coś strzyka, sztywnieje (nie to co do niedawna). Włosy rozpoczęły swoją wędrówkę z góry, ku dołowi. Z głowy na brwi, do uszu, nosa, na plecy i klatkę piersiową. Tak postrzegam upływ czasu z perspektywy ciała. Jakoś w ostatnich kilku latach ten upływ czasu zaczął przybierać na sile. Jest to chyba czas, kiedy najsprawniejszym mięśniem w ciele zostaje mózg i jemu warto poświęcić trochę wysiłku aby go trenować. Musi się przydać jeszcze przez parę lat. Mniej działania, więcej analizy. Mniej emocji, więcej rozwagi. Tak się zmieniam. Takie zmiany dostrzegam.
Rośnie też we mnie cierpliwość i tolerancja. Rzeczy, które do niedawna doprowadziłyby mnie do szału, teraz przyjmuję ze stoickim spokojem. Sprawy, które niedawno oburzyłyby mnie, uważam za normalne. Co nie znaczy, że nic mnie już nie dziwi, nic nie irytuje, nic nie oburza. Po prostu suwaki na skali przesunęły się znacznie wyżej i potrzeba znacznie więcej, żeby to się stało.


Osiągnięty wiek pozwolił mi też pogodzić się z faktem, że nie zostanę muzykiem rockowym. Nie zostanę żadnym muzykiem. Po prostu mimo faktu jak super byłoby umieć grać na jakimś instrumencie, brakuje mi mnóstwa zdolności, jaką muszą posiadać muzycy. Nie mam koordynacji ruchowej i zdolności manualnych, poczucia rytmu i słuchu. A co najważniejsze, nie mam w sobie zaparcia i skłonności do mozolnych, powtarzalnych ćwiczeń. Zbyt szybko się zniechęcam i nie jestem sumienny. W najlepszym razie, mógłbym w przykościelnej orkiestrze bożonarodzeniowej zagrać na trójkącie ale obawiam się, że i to byłbym w stanie skopać. 

13.01.2016

Odszedł mój kolega, z którym przez 5 lat pracowałem w parze. 8 lat starszy ode mnie.

Nie mogłem spać. Zbychu mi siedział we łbie. Jak to tak? Pyk i nie ma? Trudno mi w to uwierzyć. Trzymaliśmy się na tym Butlinsie razem i choć nieraz mieliśmy ochotę się pozabijać to jednak więcej nas łączyło niż dzieliło. Myślę, że w jakiś sposób byliśmy do siebie podobni i dlatego tak sobie wzajemnie działaliśmy na nerwy. Dziś już go nie ma. I nie będzie. Dziwne to.

Jakoś po 2-ej w nocy jeszcze kusiłem, potem zasnąłem. Po 5-ej obudziły mnie na krótko wycia a o 6.15 wyrwał budzik totalnie nieprzytomnego.

Nowy Bond – Żadna rewelacja ale też nie powiem, że jakaś szmira. Nie jest już tak beznadziejny jak pierwszy z Craigiem ale to już nie jest Bond, jakiego lubiliśmy. To jest współczesne kino akcji z wszystkimi jego prawami. Coraz więcej nawiązań historycznych, uwikłań z poprzednich części. Trzeba więc śledzić je po kolei żeby wiedzieć o co chodzi. Kiedyś można było obejrzeć przypadkową część i zawsze stanowiła ona zamkniętą całość. Jak zwykle doskonały Christoph Waltz (Hans Landa z Bękartów wojny). Reszta, przeciętna.

A chałwa wczoraj znowu przeorała mi kichy. Na szczęście zjadłem mniej i szybciej zareagowałem zjadając ostatnią pigułkę ale teraz mam pewność, że to przez chałwę. Wylądowała w koszu. Na jakiś czas przerwa w chałwie.

W związku z przyjazdem Cyklopa dzisiaj mam troszkę więcej zajęć. Znaczy nie muszę bo mógłbym wszystko zostawić żeby sam se pozałatwiał ale nudzi mi się tak bardzo, że chętnie to robię, żeby mi czas jakoś leciał.

Cyklop wylądował. Jest w hotelu. Tak więc, koniec dobrych czasów, od jutra jeździmy samochodem we dwóch.

Mam taki sprytny plan, żeby jutro po robocie pojechać sobie pozwiedzać. Żeby ten się do mnie nie doczepił, powiem że zostałem zaproszony na kolację pożegnalną kolegi, który kończy robotę i wraca do Indii. Pojadę do hotelu, umyję się, przebiorę i pojadę na nocne zwiedzanie centrum handlowego.
Taką mam koncepcję.

12.01.2016

Pada!
W nocy też pokropiło bo miałem ślady na aucie. A teraz pada tak solidnie. A spałem jak dziecko. Przemęczyłem się nad książką do 23-ej i bez pigułki zasnąłem jak dziecko. Nawet mnie wycie mnie o 5 nie obudziło. Ciężko zdziwiony byłem o 6.15 czego chce ode mnie ten telefon, który coś tam plumka. Dobrze jest się czasem tak wyspać.

Idealnie mi się udało wstrzelić z przyjazdem na budowę. Ponieważ auto zostawiam na bramie i potem mam prawie 10 minut spacerku, gdyby padało wyglądałbym jak zmokła kura . A zaczęło padać 5 minut po tym jak przyszedłem do biura.

Musiałem wyskoczyć na moment na budowę zmierzyć średnicę jednej rurki. Skoro już pojechałem, to zrobiłem Flakwizera. Całość zajęła mi może z pół godziny? Ale się przepracowałem...

Faktem jest, że osłabiony jestem bo ten spacerek wygenerował ze mnie litry potu. Ale idzie ku lepszemu i pacjent zaczyna rokować!

Ponieważ Peter (ten któremu umarł tata) jest wciąż w Niemczech, a Christoph, wciąż w Nowej Zelandii zastępuje ich tutaj Willy. Willy jest w sumie przełożonym dwóch powyższych i to naprawdę potężna głowa ale też w porządku. Tylko jest on z tych, co Helmut – nie daje taryfy ulgowej jeśli chodzi o język niemiecki. Napierdala do mnie po szwabsku, że muszę nieźle uszy gimnastykować żeby go zrozumieć. Ale dzięki temu, że się z nim zgadałem załatwiłem chłopakom że będą mieszkali w tym hotelu, co ja. Ten, który do tej pory zaklepywali dla siebie nie oferuje śniadań, pokoje nie są sprzątane i w zasadzie sami sobie musieli gotować a do tego jeszcze głęboko w centrum miasta. No i żadnych atrakcji typu basen itd. A że Willy jest władny w podejmowaniu tego typu decyzji, zaraz kazał zarezerwować pokój dla Christopha u mnie w hotelu a i sam od przyszłego tygodnia się tam przenosi. Może to i fajnie, bo w razie nudy będzie można coś razem wykombinować. Na pewno będę wolał z Niemcami niż z Cyklopem. Chociaż może i Cyklop się okazać ok. Kto wie?

Muszę jeszcze raz jechać na budowę. A mi się nie chce. Po tym deszczu powietrze jest takie, że nożem można kroić a mi się ciężko oddycha. Ale mus to mus. Dosłownie dwa wymiary do zdjęcia i mogę znowu wrócić.

11.01.2016

Uwaga!
Podaję sprawdzony przepis na nieprzespaną noc spędzoną na kiblu: gruszka, jabłuszko, chińska zupka, kilka plasterków sera z chałwą. Nie wiem co to było, czy ser popsuty, czy chałwa ale pozamiatało mnie koszmarnie. Ból głowy, kręciło mi się w dyni jakbym miał nie wiadomo jaki dym. Od ściany do ściany chodziłem. Woda z dupy przez całą noc. Zasnąłem po 6 nad ranem. Obudziłem się o 9.30 i zawinąłem do roboty. W biurze byłem o 11. Wciąż kręci mi się w głowie i słaby jestem jak niemowlę. Masakra. Różnica wagi między wieczorem a porankiem – 1kg. Znaczy, że straciłem litr wody.

Pierdołowaty Pan Ramesh, który zastępuje Pana Jonson’a pod jego nieobecność znowu nie załatwił wjazdówki na samochód. Na szczęście dzisiaj wraca Pan Jonson i jest nadzieja, że wreszcie zostanie to załatwione. Będę mógł bardziej wydatnie ściemniać.

Na szczęście jest poniedziałek i nasze biuro zaczęło troszkę już działać więc mam odrobinę zajęcia. Napływają powoli odpowiedzi na zapytania, dzieje się coś, czym mogę się zająć.

Nie zwróciłem na to uwagi przy pierwszym tankowaniu auta ale ceny paliw tutaj poszły w górę o ponad 50% od nowego roku. Masakryczna podwyżka z 50 halali na 75 za litr. Ciekawe co ją spowodowało i jak się tu ludzie na to zapatrują. 50% w Europie wywołałoby fale strajków na skalę całej Unii.

Jest w tej chwili 15:22 o 12.30 zacząłem po raz kolejny rozliczać zaliczki. Noszk....mać! Ile można życie upierdalać o jakieś głupie cyferki bo nie są w tej rubryczce co trzeba albo, że rozbiłem coś na dwie pozycje mimo iż jest tylko jedna faktura. Rozbiłem bo osobnym kosztem w księgowości są koszty mojego żarcia a osobnym koszty zakupu karty SIM do telefonu! Ale mam dość. Dzisiaj w ramach strajku włoskiego Ovivo dostanie piękną fakturkę na moją kolację za 150 ryjów. A co. Będą mieli papierek a ja nie będę miał problemów z rozliczaniem zaliczek. A mógłbym się spokojnie najeść za 12, no ale wtedy krowy z księgowości musiałyby ruszyć swoje tępe łby żeby pomyśleć jak to wpisać w koszta. Aaaaaa!!!!!!1111jedenjeden. 


Pan Jonson wrócił. I całe szczęście. Teraz może ta budowa zacznie jakoś funkcjonować.

Krótko po rozmowie lunchu zadzwonił Witek i muszę jeszcze jedną rzecz poprawić w rozliczeniu zaliczki. Choćbym miał wylać do doniczki ten sok z arbuza, zamówię dwa!

10.01.2016

Już 10 stycznia. Ale ten czas zapiernicza. 18 dni do powrotu. A ja coraz starszy.

Wczoraj o 22-ej padłem nieprzytomny a o 3 nad ranem obudziłem się wyspany i rześki. I co tu robić do rana? Dzisiaj muszę zdecydowanie przemęczyć się przynajmniej do północy inaczej znowu będę kusił nad ranem.

Na dworze rano jest tak przyjemnie, że w aucie wyłączyłem klimę. 25-26 stopni to temperatura w sam raz do życia i jak dla mnie wcale nie musi być więcej.

Nie wiem czy to kwestia innego pokoju czy choroby ale śnię. Każdej nocy śnię o czymś. Jest to dla mnie zjawisko tak nietypowe, że często się budzę i zastanawiam nad tym co się działo, czy to było realne, czy się śniło. Nie nawykłem do tego żeby mi się coś śniło.

Dzisiaj dla przykładu byliśmy na Niecałej. Dorotka, ja, ciocia Iwa, mama, dziadas. Ale mieszkanie na Niecałej położone było tak, że bezpośrednio z pokoju cioci Iwy było wyjście na plac, równo z gruntem. Nie było tej zagrody, suwereny a okna były takie balkonowe, do podłogi. Plac, porośnięty był trawą a od Grunwaldzkiej i Przybysza oddzielały go gęste zarośla. No i na tym placu leżało stado lwów. Lwy, lwice i mnóstwo młodych. Te młode pląsały po trawie a kilka tuż pod naszym oknem srało dokładnie tak samo jak sra Dexter. Dorosłe leniwie obserwowały poczynania młodych. Myśmy bardzo chcieli pogłaskać te młode i się z nimi pobawić ale moja mama ostrzegała, że lwice mogą bronić młodych i nas zaatakować. No staliśmy tam za oknem pukając w szybę i robiąc małpy żeby zainteresować młode lwiątka, które cały czas srały. Kiedy się zdecydowałem uchylić okno żeby tego srającego najbliżej nas pogłaskać, pojawiła się znikąd opiekunka lwów. Kobieta wyglądająca tak samo jak każda z telewizyjnego programu przyrodniczego o zwierzętach z Afryki: Ciężkie buty typu Camel, getry, krótkie spodnie typu bojówki ze skórzanym paskiem i koszulka polo w kolorze piasek pustyni, włożona w spodnie. Płowe włosy spięte w kucyka. Miała pejcz do egzekwowania na lwach dyscypliny. No i ta kobieta powiedziała do nas, żebyśmy nie próbowali bo pogłaskane kocię może zostać odtrącone przez matkę ze względu na zapach człowieka i zdechnąć z głodu. Więcej nie pamiętam.
Było jeszcze coś z jakimiś bandytami na Śmiałego ale tego już zupełnie nie kojarzę. Kojarzę tylko, że ci bandyci byli tacy fajni, przyjacielscy.

A z realnego świata: gościa, który załatwia pozwolenia na wjazd autem na budowę dziś znowu nie ma. Nie mam żadnego powodu żeby tłuc się autobusem bo na moich odcinkach dzieje się zupełne echo, więc znowu nuda. Idzie odkitować. Gdybym się chociaż czuł ok, to bym pojechał dla zabicia czasu a tak muszę tu ściemniać. Nie lubię bezproduktywnego marnowania czasu. Męczy mnie to bardziej niż praca. Gdybym chociaż komputer miał ustawiony tyłem do reszty biura to bym zaczął grać w jakieś gry online a tak, muszę udawać że coś robię więc dłubię w jakichś rysunkach, klepię coś w wordzie bo to nie budzi podejrzeń. 


Z tych nudów to idzie ocipieć. Kawa, fajek, siku i tak w kółko. Dzisiaj w sprawach służbowych odpowiedziałem dosłownie na 3 pytania i napisałem 2 maile. Na budowie dzieje się nic. Znaczy się nic, po co miałbym tam ruszyć swoje leniwe dupsko. Byle do 5-ej. Może jutro uda się wjechać autem na budowę. 

09.01.2016

Noc minęła spokojnie. Przespałem większość. Po 5-ej obudziło mnie wycie porannej modlitwy ale zasnąłem ponownie i o 6.15 budzik wyrwał mnie z głębokiego snu. Potem obfite śniadanie, zgodnie z moim nowym planem żywieniowym i do roboty. Jak się samemu jedzie autem jest znacznie wygodniej. Po prostu ruszam jak jestem gotowy. Nie muszę się spieszyć ale też nie muszę czekać na kierowcę. Po prostu jadę kiedy mi pasuje. A i bąka mogę puścić kiedy mam ochotę a nie wstrzymywać pół drogi.

A mój nowy plan żywieniowy zakłada obfite śniadanie składające się z konkretów i owoców, potem kilka owoców na obiadek i brak kolacji. Muszę jakoś zrzucić te kilogramy bo mnie moja waga przeraża. Myślę, że to ma związek z bezruchem. W domu, zawsze coś jest do roboty, spacery z psami, jakieś zakupy itd. Tutaj do pracy i z pracy. I leżenie na wyrze, bo co innego robić?

Samopoczucie, jak dotąd nie jest najgorsze. Obudziłem się z czując dużo lepiej niż wczoraj. Znacznie mniej wali z nosa i te kropelki za 66 riali wyraźnie dają radę.
Od rana Koreańce próbowali mnie trochę pogonić ale ich zlałem. Kazali mi jechać na budowę już teraz zaraz bo tak. Bo tam czeka Mr. Kim. A mnie akurat napierał kret.  Zadzwoniłem więc do Kima i spytałem o co chodzi (czy czasem nie kima hehehe). Wyjaśniliśmy przez telefon co trzeba i wcale nie musiałem się tarabanić na budowę. Tym bardziej, że wciąż czekam na papier zezwalający na wjazd na budowę autem i nie uśmiecha mi się z zawalonym łbem tłuc się autobusem bez okien.

No i jeszcze jedno – Mr. Kim jest bardzo sympatycznym, pozytywnym starszym panem i dlatego w ogóle do niego zadzwoniłem. Każdego innego bym zlał siurem parabolicznym.

Rozliczenie zaliczek zajęło mi 1,5h w trzecim podejściu i mam nadzieję, że teraz to zostanie zaakceptowane. Witek chciał, żebym w osobnym dokumencie zrobił zestawienie zakupów bez rachunków ale uznałem że chyba go porąbało i wyszczególniłem wszystkie zakupy w głównym dokumencie rozliczeniowym. Nadałem numerki wszystkim rachunkom i opisałem, który był na co. Zrobiłem telefonem zdjęcie każdego rachunku i dołączyłem zdjęcia do rozliczenia. Nie wiem co jeszcze mam zrobić. Na razie Ovivo jest na najlepszej drodze do tego, żebym już nic nie kupił poza hotelem i za wszytko płacił x5 bo taka jest różnica cen między sklepami a hotelem. Mam to w dupie. Jeśli mam być oszczędny to niech mi tego nie utrudniają bo to nie mój interes.

A w ogóle to afera z Mr. Kimem była o to, że ponoć Ovivo przysłało komputer z oprogramowaniem do sterowania naszym systemem i w tym komputerze brakowało sprzętowego klucza deszyfrującego. A na liście wysyłki jak wół napisane –klucz sprzętowy zainstalowany wewnątrz komputera. Wziąłem więc Pana Kima za szmaty (po tym jak zrobiłem kupę), pojechaliśmy na budowę, otworzyłem komputer i tam: Ta daaaa! Pendrive wpięty jak wół w płytę główną. Wszystko jest jak należy, tylko czytać się nie chce/nie umi. Grrrrrr.

Zamierzam dziś też spać z wyłączoną klimą, przy otwartym oknie. Będzie gorąco jak cholera ale chcę się upewnić, czy to czasem nie ta klimatyzacja właśnie sprawia mi problemy z zatokami.


A i skończyłem książkę „Marsjanin”. Fajna i dużo lepsza niż film. Dzisiaj zaczynam „Gambit” Michała Cholewy. Jakaś taka postapokaliptyczna wizja świata. Zobaczymy. Tego są trzy tomy po 1200 stron ebookowych. Więc czytanie na dłużej jeśli się okaże znośne.

07.01.2016

Trzecia tura
No i jestem znowu. Pierwsze wrażenia po wylądowaniu? Papa się śmieje od ucha do ucha. Po prostu bawią mnie te śmieszne ludziki. Podekscytowani jakby od tego, czy wezmą Twoją walizkę i zarobią 5 ryjów zależało ich życie. To samo na postoju taksówek. Wszystko biegiem, wszystko krzykiem. Pełna ekscytacja bo jest klient na kurs! Ja chyba lubię to miejsce.
Mam pokój na pierwszych piętrze. Znacznie lepszy standard za to absolutny brak widoku z okna. Ale okno się otwiera!
widok z okna hotelowego pokoju

Niestety coś mnie lot zdrowotnie zmęczył. To są chyba zatoki. Wali mi z nosa i gardła ropa, cały czas czuję lekką gorączkę i napierdala łeb. W nocy nie mogłem spać, od 4.30 na nogach. Szkoda, bo nie pozwala mi to cieszyć się tutejszą pogodą. A pogoda jak na razie jest super 28-30 stopni, przyjemny wiaterek. Jakby tak było cały rok, byłby to pogodowy raj na ziemi.

Dzisiaj pierwszy raz kierowałem autem. I jestem zaskoczony. Z pozycji kierowcy wygląda to wszystko znacznie mniej przerażająco niż dla pasażera. A miałem niezły test bo musiałem przejechać z lotniska na budowę. Ponad 80km przez zakorkowane miasto i potem przez pustynię. W międzyczasie pierwsze tankowanie bo wypożyczalnia dała mi auto z pustym zbiornikiem. Ale to są jaja. Pełen zbiornik wachy i niecałe 4 funty a do tego butelka wody gratis.

No i sama fura, też warta wspomnienia. Bestia i demon w jednym. Toyota Yaris 1.4 automat! Rozpędza się to jak nasza stara Astra. Znaczy, że wciśnięcie pedału gazu powoduje wyłącznie wzrost hałasu we wnętrzu ale zupełnie nie odczuwa się przyspieszenia. Natomiast idzie to nieźle rozbujać, bo na pustyni dociągnąłem do 170 i można by dalej gdybym się nie bał.  No i klima jest -najważniejsze. I radio gra arabskie jęki.

Niestety auto musiało zostać na bramie bo nie mam przepustki na wjazd na budowę. Ale mam nadzieję dziś ją załatwić i już od soboty będę mógł się bujać po budowie jak szeryf.
Na budowie, zaskoczenie – serdeczne przywitanie jakby wrócił dobry przyjaciel z dalekiej podróży. Co chwila ktoś podchodzi, wita się, pyta jak było itd. Niespotykane w Europie.


A i jeszcze mi się przypomniało coś, co dawno miałem napisać – taksówki. Cenę za kurs taksówką negocjuje się tutaj przez wejściem do auta. Potem już pozamiatane. Tyle ile zaśpiewa kierowca, tyle trzeba zapłacić. Żaden taksometr, żadne tam „za kilometr”. A przed kursem - mówisz dokąd chcesz jechać a on mówi, za ile Cię zawiezie. Jak się obie strony zgadzają, dochodzi do transakcji. Ciekawe, co?

Prześladowania za poglądy polityczne

Były zajęcia z Matmy. Mroźny poranek, wszystko na zewnątrz pokryte szronem. Czułem, że jest ze mną kiepsko. Piekły mnie oczy, bolała głowa, ciało płonęło. W przerwie między Matmą i Polakiem zdecydowałem się pójść do szkolnego lekarza. Nie wiem skąd on był ale na pewno partyjniak z silnym sowieckim akcentem. Miał opinię rzeźnika. Wizyta trwała może dwie minuty. W międzyczasie zdążył zmierzyć mi temperaturę termometrem rtęciowym, którego należało trzymać przynajmniej pięć minut pod pachą, żeby coś pokazał. Wskazał 36.8. Opinia lekarza – zdrowy, na zajęcia.
Pozwoliłem sobie się nie zgodzić z tą opinią i wrócić do domu. W domu termometr pokazał 39.4. Jako, że byłem sam z dziadasem, zadzwoniłem do przychodni żeby umówić wizytę u lekarza i spytałem dziadasa, czy mnie tam zawiezie. Niestety w przychodni już wydali wszystkie numerki na ten dzień i rejestracja była zamknięta. Natomiast kiedy opowiedziałem dziadkowi o tym, co w szkole, zagotował się jak czajnik z gwizdkiem. Zadecydował, że w tej chwili jedziemy do szkoły i on sobie z tym lekarzem porozmawia. No i ja z tymi 39.4 zostałem wpakowany w małego fiata PNV1414 i pognaliśmy na Golęcin. W poczekalni u lekarza dziadas przechodził test cierpliwości bo akurat w gabinecie przebywał z wizytą dyrektor szkoły. Też „czerwony”. Jak co dzień, na kawkę, papieroski i pogaduszki o starych ZSMP’owskich czasach. Mi było już wszystko obojętne. 
Po dobrych dwudziestu minutach dziadas nie wytrzymał i wparował do gabinetu. Powiedział co myśli na temat zachowania lekarza, pomyślał, co myśli na temat półgodzinnych pogaduszek z dyrektorem w czasie kiedy na zewnątrz kolejka, dorzucił jeszcze parę zwrotów w typowym dla siebie stylu typu „wy komuchy” albo „tutaj tylko esesman z kejtrem mógłby zrobić porządek” po czym wyskoczył z gabinetu, zabrał mnie i pojechaliśmy do domu. Pamiętam, w czasie kiedy dziadas rugał lekarza, dyrektor wyjrzał do poczekalni i spojrzał na mnie. Po jego oczach wiedziałem, że mam przechlapane.
Skutkiem tego zajścia był telefon do zakładu pracy mojego ojca z informacją, że syn został zawieszony w prawach ucznia za próby wymuszania zwolnienia lekarskiego na lekarzu szkolnym oraz za wygłaszanie anty-systemowych haseł i podburzanie do profaszystowskich działań. Informacji tej nie przekazano bezpośrednio przez telefon mojemu tacie, tylko dyrektorowi jego zakładu. Nie muszę dodawać, jak się tato cieszył kiedy mu to odczytano w gabinecie dyrektora.
Po dwutygodniowym okresie zawieszenia w prawach ucznia, zostałem przywrócony na zajęcia ale musiałem odbyć karne wyjazdy na wykopki z chłopakami ze starszych klas. A zasady panujące w ówczesnej średniej szkole męskiej bardzo przypominały te z wojska. Fala jak ta lala. Młody, czyli ja, miał więc nieźle przechlapane. Nie przysługiwał mi żaden posiłek ani napój w ciągu dnia (nawet jeśli wziąłem swoje z domu) nie przysługiwała mi też żadna przerwa. No i pracowałem za trzech albo czterech w czasie kiedy oni chodzili na papierosy w pole kukurydzy.
Wszystkie nieobecności związane z zawieszeniem i wykopkami uznane zostały jako nieusprawiedliwione, co wpłynęło na obniżenie oceny z zachowania na świadectwie do nagannego. Zachowanie to, nie promowało do następnej klasy. A więc kibel. Na szczęście miałem naprawdę fajną wychowawczynię, która zbudowała sojusz z kilkoma nauczycielkami, u których miałem najlepsze wyniki i na radzie pedagogicznej wstawiły się za mną aby podnieść zachowanie z nagannego na nieodpowiednie tylko po to abym dostał promocję do następnej klasy.

Tak oto jako piętnastolatek zostałem represjonowany przez system totalitarny i skazany na przymusowe roboty za przekonania polityczne. Co z tego, że nie moje?