Przytyłem. Albo raczej, spasłem się. Oczko wagi zatrzymuje się obecnie w regionach trzycyfrowych. Dramat. Nie stało się to bez powodu, wiadomka.
Z powodów zdrowotnych i „covidowych” od marca siedzę w domu. W sumie, można powiedzieć, że pandemia jest również powodem zdrowotnym, więc: ze względów zdrowotnych siedzę w domu trzy miesiące. Trzy miesiące ze stałym dostępem do lodówki, z brakiem zajęć i wilczym apetytem. Pierwszy miesiąc robiłem coś co dnia. Potem już wszystko, co było popsute naprawiłem, co można było ulepszyć, ulepszyłem a na resztę zabrakło mi pomysłów bądź pieniędzy.
Czuję, że trzeba z tym bojlerem nad paskiem od spodni coś począć. Niedługo nie będę się mógł ruszyć. Już, aby obejrzeć Wacka muszę używać lustra, niedługo nie będę w stanie zasznurować butów. Zakładanie ciuchów na motocykl, to sport ekstremalny, wymagający przerw na nawadnianie a wejście po schodach na piętro naszego domu, rozważam wielokrotnie, zanim się na nie zdecyduję. Przeważnie okazuje się, że tego, co jest na górze aż tak bardzo nie potrzebuję i może poczekać.
Bardzo często, więc, wieczorami rozmyślam i planuję, co zrobię następnego dnia, aby zrzucić kilogramy i poprawić kondycję. Myślę tak intensywnie, że w końcu zasypiam spełniony i kipiący pozytywną energią na następny dzień. Rano natomiast budzę się wykończony wieczornymi rozmyślaniami o ćwiczeniach i nie mam siły na nic, dokładnie tak, jakbym wieczorem nie myślał a naprawdę trenował. Zrozumiałem, że to ślepa uliczka i mi nic od tego w pasie nie ubędzie.
Od razu zaznaczam – żadne bieganie nie wchodzi w grę. Bieganie poniża i czyni nieszczęśliwym. Wiem, bo bacznie się przyglądam biegaczom i nigdy dotąd nie widziałem biegacza uśmiechniętego. Ci ludzie mają wymęczone, czerwone twarze wykrzywione grymasem cierpienia. Nie, ja tak nie chcę.
Następnym pomysłem była siłownia. Jako że zwykłem nie popełniać w życiu dwa razy tych samych błędów, nie kupię karnetu na siłownię, bo wiem, że nie zadziała. Miałem już raz i nic nie pomógł. Po jakimś czasie, od wysportowanego kolegi dowiedziałem się, że karnet, oprócz samego opłacania abonamentu, wymaga chodzenia na siłownię i ćwiczenia, żeby poskutkował. A to ja dziękuję. Nie dla mnie. Siłownia, to szczyt absurdu i w mojej głowie nie mieści się, jak można na to chodzić. Bezproduktywnie marnować energię a po wszystkim paradować w szatni pośród napompowanych testosteronem troglodytów z kutasami na wierzchu. Idiotyczne, bezmyślne marnotrawstwo energii. Żeby oni mieli do tych maszyn podpięte jakieś prądnice chociaż, albo żeby, nie wiem, maglowali pościel dla szpitali. Albo żeby w rytm ćwiczeń cytowali limeryki Szymborskiej czy Goethego w oryginale. A tu nic, tylko sapanie, stękanie i popierdywanie. Jak zwierzęta.
Nie, siłownia, zdecydowanie nie.
Znajoma rzuciła: a może zumba? W pierwszej chwili roześmiałem się na glos. Już się widzę, podskakującego w leginsach z frotową opaską na czole pośród trzydziestki tłustych bab. I to jeszcze w rytm muzyki i to na trzeźwo! Widok równie nieprawdopodobny, co groteskowy. Ale znajoma nie dała się zbić z pantałyku i dodała – jest zumba na YouTube, coś w sam raz dla takich socjo-fobów, jak ty.
I to mnie zastanowiło. To by mogło być wyjście z sytuacji.
Następnego dnia wyszperałem w necie, coś o obiecującej nazwie: zumba kardio dla początkujących, po czym pojechałem do sklepu na rogu po stosowne wiktuały (flaszka i oliwki z chorizo) i zasiadłem do oglądania 45-cio minutowego treningu. Niestety zasnąłem mniej więcej po 20-tu minutach i nie wiem, jak się skończyło. Wiem natomiast, że kilogramów mi od tego nie ubyło. Tak sobie myślę, że ta zumba to też jednak nie dla mnie. Istnieje ryzyko, że ciągłe oglądanie zajęć zumby mogłoby mnie wpędzić w alkoholizm.
Jak mówił Lotek w swoim stand-upie, jak jesteś gruby to masz dwa wyjścia: schudnąć albo to zaakceptować. Udowodniłem, że schudnięcie jest niemożliwe, zostaje więc akceptacja i kupowanie większych ciuchów na moto, co sezon. No chyba, że napiszę do Kasi albo Przyjaciółki? A może Bravo Girl?