Gdyby ktoś nie
wiedział, dokąd na wakacje – polecam Oman.
Właśnie wróciłem
z krótkiej wizyty w tym kraju i postanowiłem napisać kilka słów na gorąco.
Byłem dosłownie
kilka dni, odwiedziłem dwa miasta: Muskat i Sohar, przejechałem trochę ponad
500km wzdłuż wybrzeża.
Nie mogę wystawić
recenzji całemu krajowi na podstawie tak krótkiej wizyty, ale mogę się podzielić
spostrzeżeniami i wychwycić różnice w porównaniu z Arabią Saudyjską.
Ale, dobra już…
do rzeczy. Jak było?
Po pierwsze
pogoda – cały czas w przedziale 26-28 stopni a w nocy spadało do 18. Wydaje się,
więc, że rozsądnym okresem na turystykę po Omanie jest styczeń i luty.
Pierwsze
wrażenia:
W kontroli
paszportowej pracują kobiety, co sprawiło spore zaskoczenie. Później się
okazało, że w tym kraju to nic nadzwyczajnego, bo kobiety traktowane są na
równi z mężczyznami i pracują nawet na budowach. Brawo Oman!
Kolejne
zaskoczenie to, że ludzie tutaj wszyscy jacyś tacy weseli. Dowcipkują,
wygłupiają się, śmieją. Zastanawiam się, czy Sułtan nie rozdaje im za darmo
jakichś proszków.
Kiedy więc po
serii krótszych i dłuższych rozmów z napotkanymi urzędnikami i pracownikami
wypożyczalni aut wsiadłem do bryki, miałem wreszcie czas rozejrzeć się po
okolicy trochę bardziej.
Lotnisko w
Muskacie robi wielkie wrażenie. Jest jednym z najładniejszych, jakie widziałem
dotąd. Po wyjściu z lotniska, robi się jeszcze ciekawiej.
Przepiękna panorama
miasta, z jednej strony morze a z drugiej, na horyzoncie urzekające,
majestatyczne góry. Olbrzymie.
Kolejne „pierwsze
wrażenie” - jakoś tak czysto (relatywnie, jak na Bliski Wschód), jakoś tak
ładnie, domy się nie walą, meczety lśnią kolorami. Drogi bez dziur, chodniki
wzdłuż jedni, światła dla pieszych, zielone skwery, klomby. Palmy wszędzie
dookoła. Niby od A.S. dzieli ich tylko granica, ale zupełnie inne podejście do
swojego otoczenia.
Miasto Muskat
bardzo mocno nastawione jest na turystykę, ale i na biznes. Banki, banki i
jeszcze raz banki wszędzie. Biura consultingowe i plakaty zachęcające do
robienia interesów z Omanem. Sprowadza się to wszystko do jednego – „masz biznes,
my mamy pieniądze, dogadajmy się”.
Nie zauważyłem
barów ani lokali na mieście, natomiast prawie każdy hotel ma bar i oferuje
drinki i alkohole.
Ceny – w stolicy
wyższe, ale już w Soharze obiad dla jednej osoby (bez alkoholu) to jakieś 50zł.
Mam na myśli obiad w dobrym hotelu. Na ulicy zjadłem znacznie smaczniej za
równowartość 18zł.
Ile kosztuje
alkohol, nie wiem, bo nie kupowałem.
Kupowałem
natomiast paliwo. Za zatankowanie do pełna mojej bestii Suzuki Dzire 1.2
zapłaciłem niecałe 60zł.
W knajpach,
sklepach, na stacjach benzynowych można płacić kartą. Taksówkarze chcą gotówkę.
Hotele – spałem w
3-gwiazdkowych i cena wynosiła około 250zł na noc z wliczonym śniadaniem.
Natomiast przyznać trzeba, że standard pokoi iście królewski. Zarówno pod kątem
jakości jak i czystości. Znowu – Brawo Oman!
Z jedzeniem było
różnie. W Soharze śniadania były dość biedne i głównie nastawione na hinduskich
klientów. Dla Europejczyka nie było nic specjalnego. Ale to chyba wina obsługi
tego konkretnego hotelu, która dość kulała, ale o tym za chwilę.
Droga z Muskatu
do Soharu i dalej do ZEA prosta, niemal bez skręcania. Ograniczenie do 120km/h
i, co mnie zaszokowało, było respektowane. Kierowcy w Omanie jeżdżą w sposób
cywilizowany, zgodnie z kierunkiem jazdy, zdarza im się używać migaczy,
ustępować pierwszeństwa i nie nadużywać klaksonów. Można Arabio?! Również stan
techniczny aut jest tu dużo lepszy. Nie ma rozwalonych złomów, za to prawie
każde auto ma poobcieraną blachę, nawet moja wynajęta bestia.
Całą drogę z
Muskatu do ZEA można określić skrótowo: po prawej morze, po lewej góry.
Natomiast im bliżej ZEA tym góry bardziej się zbliżają aż dochodzi się do
momentu, kiedy już nie widać morza i trzeba się wspinać przez przepiękne
górskie przełęcze. Widoki na pewno zapadną w pamięć na całe życie.
Chciałbym móc
kiedyś przyjechać tu na dłuższe wakacje na motocyklu i zwiedzić ten kraj
dokładniej.
Na finał już
tylko krótka recenzja obsługi hotelowej restauracji w hotelu „Royal Garden” z
Soharu w dwóch odsłonach.
I.
Kiedy pierwszego
wieczora przyszedłem na kolację, restauracja była pusta. Tak całkiem, całkiem, nawet
obsługi nie było. Rozejrzałem się i zauważyłem, że jakiś Hindus w hotelowym
uniformie stoi na zewnątrz i bawi się telefonem. Usiadłem więc przy stole i
czekałem. Kilka minut później chłop się zorientował, że w knajpie siedzi klient
i biegiem, popiskując zdezelowanymi butami na wyglancowanej posadzce ruszył
mnie obsłużyć. Przyniósł kartę, wybrałem, zamówiłem. On poszedł na kuchnię,
wykrzyczał zamówienie i wrócił na salę. Stojąc na uboczu zamyślił się dłuższy moment i
nagle, w widoczny sposób doznał objawienia. Wyglądał dokładnie tak, jak
Pomysłowy Dobromir, kiedy wpadał na jakiś pomysł. Tak więc, olśniony Hindus,
piszcząc znów papciami, pognał gdzieś za przepierzenie. Na zakręcie o mało nie
zaliczył szpagata na śliskiej podłodze i zniknął. Po chwili, jak nie huknęło,
trzasnęło coś nad moją głową! Aż się skuliłem, bo w pierwszym momencie myślałem
ze to eksplozja albo coś się wali. Nic podobnego, to były uwieszone pod sufitem
głośniki, które trzasnęły, kiedy kelner postanowił podłączyć pod nie źródło
muzyki. Chwilę później zaczęła z nich płynąć romantyczna muzyczka w stylu Richarda Claydermana na fortepian
i flet. W następnej chwili zza przepierzenia
wyłonił się kelner, powolnym, majestatycznym krokiem gladiatora, który wygrał
walkę i oto objawia się gawiedzi na arenie. Minę też miał taką właśnie.
II.
Następnego wieczora
postanowiłem zamówić żarcie z kuchni arabskiej. Obsługiwał mnie ten sam kelner,
natomiast na kuchni było tego wieczoru dużo głośniej. Odniosłem wrażenie, że
mogą być nawaleni. Kelner, kiedy mu powiedziałem, że chcę zjeść coś arabskiego
zbladł (na tyle, na ile Hindus może zblednąć), twarz mu się wydłużyła, głowa zapadła w ramionach a oczy
wytrzeszczyły. Ale ja udawałem, że tego nie widzę i brnąłem. Wskazałem jedno
danie, usłyszałem w odpowiedzi „Sir, this we don’t have”, przeszedłem do
drugiego, trzeciego, piątego, za każdym razem słysząc tę samą odpowiedź
wygłaszaną coraz ciszej. Zapytałem, więc, a co macie? W odpowiedzi usłyszałem,
że pieczonego kurczaka. Kurczaka nie chciałem, ponieważ żadna to atrakcja jeść
kurczaka a po drugie już u siebie w pokoju, położonym trzy piętra wyżej czułem
smród zjaranego kurczaka i czułem co to może oznaczać.
Zaproponowano mi
kanapkę z tuńczykiem, albo burgera. Powiedziałem, że jestem w Omanie i chcę coś
arabskiego a nie amerykańskiego. Na to kelner, bliski już omdlenia,
zaproponował mi steka. Poddałem się i zgodziłem na steka żeby go nie katować dłużej. Dopytał jedynie o sos
do steka, czy ma być grzybowy, czy pieprzowy, wybrałem pieprzowy, po czym gość
potwierdził i zniknął. Z kuchni dobiegły krzyki, które według mnie były kłótnią,
choć nie zrozumiałem ani słowa. Chwilę później wyszedł kelner niosąc talerz dla
klienta, siedzącego stolik obok mnie. Klient podziękował, spojrzał na talerz,
na którym leżał jakiś zwęglony ptak i powiedział – przepraszam, ale ja
zamawiałem wołowinę a nie kurczaka. Usłyszał w odpowiedzi „Sir, we don’t have beef”.
Był to kolejny
sygnał tego wieczoru, że coś jest dziś nie tak z obsługą kuchni. Tym bardziej,
że ja dopiero, co zamówiłem steka.
Następnym była
para gości, którzy zamówili jedzenie do pokoju i aż pofatygowali się na dół,
żeby dać upust swojemu rozczarowaniu. Kelner wił się jak piskorz, próbując
załagodzić sprawę. Przepraszał a kiedy już pozbył się klientów, znowu wszedł do
kuchni i znowu rozległy się krzyki kłótni.
Po blisko
godzinie czekania na stek, pojawił się w końcu przed moimi oczami talerz zalany
po brzegi jakąś brązową galaretowatą cieczą i pokryty skorupką czarnego,
mielonego pieprzu. Spróbowałem i okazało się, że ten brązowy kleik był sosem
grzybowym, ale żeby przykryć pomyłkę, zasypali go warstwą pieprzu. Postanowiłem
poszukać w nim steka. No i to, co miało być stekiem okazało się być zelówką z duszonej
wołowiny, która nijak nie nadawała się do pogryzienia. Podziubałem troszkę,
zjadłem warzywka i podziękowałem. Kelner zdziwiony, że tyle zostało na talerzu
został przeze mnie pocieszony tekstem, że po prostu porcja była za duża.
Następnym razem
jadłem już tzw. Street food. Dużo lepszy i tańszy,





