piątek, 9 lutego 2018

2018-02-08

Obudziłem się o 4.30. Jest progres. Początek dnia bez przygód. Może z tą różnicą, że dziś po raz pierwszy od mojego przyjazdu tutaj jest słonecznie. Do tej pory niebo zasnute było cały czas chmurami.

Miasto Pune położone jest ponad 600 metrów n.p.m. i powietrze tutaj jest dość specyficzne. Świeże, rześkie mimo temperatury i cały czas powiewa lekki, orzeźwiający wiaterek. Jak dotąd.
Być może, przez położenie mają tu bardzo miękką wodę. Wystarczy spojrzeć na mydło i już można spłukiwać je z siebie przez 10 minut.
Przed chwilą dowiedziałem się, że mówią tutaj w języku Marathi, bo to przecież jest stan Maharasztra. Najzabawniejsze było to, z jakim oburzeniem mi to gościu tłumaczył. Jak mogłem nie wiedzieć i pomylić jego język z Hindi?! A ja tylko poprosiłem go o wodę w Hindi. Żeby było zabawniej słowo woda w tych dwóch językach różni się jedną literą. A wymowa dla mnie brzmi identycznie.  
W drodze do domu widzieliśmy jak auto walnęło człowieka. Ponoć tutaj to nic nadzwyczajnego. Widok raczej nieprzyjemny. Chłopaczek przechodził na zielonym świetle, na pasach a samochód skręcający w prawo wjechał w niego jakby go tam w ogóle nie było. Prędkość nieduża, ale chłopaczek i tak poleciał jak kukiełka na kilka metrów. Kierowca wysiadł, obejrzał zniszczenia auta, opierniczył chłopaczka i pojechał. Młodzian rozmasowując gnaty podniósł się i utykając poszedł dalej. Co za kraj!
Nasz indyjski pomagier i przewodnik ma na imię Vishal. Nie wiem, czemu utkwiło mi w głowie, że ma na imię Vanish i cały czas tak na niego wołałem. On nie oponował, reagował grzecznie na zawołanie aż ktoś trzeci zwrócił mi uwagę, że to jednak nie jest wywabiacz plam tylko Vishal.  Ale, do czego zmierzam…

Vishal opowiedział nam dzisiaj, dlaczego przy drogach stoi tyle wraków spalonych aut. „Tyle” nie oznacza pięciu czy piętnastu na odcinku od hotelu do fabryki. To są setki aut. Czasem całe parkingi spalonych wraków. Otóż w Nowy Rok odbywa się tu regularna wojna między kastami. Jedni świętują nadejście nowego roku a drudzy im to uprzykrzają obrzucając ich domostwa kamieniami podpalając auta. Zwykle gdzieś popołudniu przeradza się to w konkretne zamieszki i przenosi na ulice, gdzie auta podpalane są jak popadnie. Nieważne, do kogo należy i z jakiej kasty ten ktoś się wywodzi, auto zostaje podpalone i już. Pokojowe państwo ludzi miłujących wszystkie istoty żywe. Aha. 

2018-02-07

   Zasnąłem wczoraj jakoś po 22 a obudziłem się o 2.30 i tyle było spania na dzisiaj. Nie udało mi się zasnąć do samego rana. 
Po śniadaniu składającym się z owocków i mocnej jak kopnięcie konia kawy, podjechał po nas 7-mio osobowy samochodzik marki nieznanej, który zawiózł nas na budowę. Powiem tak, jazda po Arabii była przeżyciem, ale to, co się dzieje na drogach tutaj to rekord świata. Podróż trwała równą godzinę a po drodze nie zobaczyłem nic oprócz syfu brudu i śmieci. Aha i jeszcze kilka razy zajrzało mi w oczy coś zimnego i bardzo kościstego. Przypuszczam, że to śmierć. Na razie mój zachwyt Indiami określam, jako umiarkowany. Może to się zmieni na lepsze z czasem, nie wiem. A może na gorsze. Bronią się urodą kobiet i jedzeniem.
W ekipie na budowie mam jednego autochtona, jednego Filipińczyka i jednego Szwajcara. Po pierwszych paru godzinach mogę powiedzieć, że jest nieźle. Na budowie panuje ogólna „olaboga”. Zasady BHP nie obowiązują. Każdy robi, jak uważa. No i oczywiście syf przez duże S. 

Pierwszy lunch u Hindusów. Nie robi już specjalnego wrażenia, po pobycie w Arabii Saudyjskiej czy stołowaniu się w koreańskiej kantynie. Żarcie indyjskie zdecydowanie mi smakuje, więc zjadłem z apetytem, pomimo że mordę paliło. Natomiast to, co uderza, to brud. Nie dziwię się, że tak wszędzie trąbią o chorobach możliwych do złapania tutaj, skoro nie przestrzega się elementarnej higieny. Przy panujących tutaj temperaturach, cywilizacje mikrobów mają lepsze warunki do rozwoju niż zcrackowane Simsy.
No i jeszcze jedno warto nadmienić: wygląd tego jedzenia. Lokalesom, nie robi różnicy. A, dla przykładu, kurczak wygląda jakby go przez niszczarkę do dokumentów przepchnąć przed upieczeniem. W jedzeniu pełno jest pokruszonych kości, chrzęści i bliżej nieokreślonych części kurzego truchła, które przed masakrą mogły być wnętrznościami.
Smakuje dobrze, więc mnie nie rusza, ale wiem, że sporo ludzi z grona moich znajomych odmówiłoby takiego posiłku. Aha! No i nowość dla mnie: przy wyjściu ze stołówki, stała miska kminu (nie mylić z kminkiem) i każdy, wychodzący pakował sobie łyżeczkę tego do paszczy. Zdziwiony spytałem, a po co to i dowiedziałem się, że na trawienie. Spróbowałem i rzeczywiście świetnie robi na flaki. Kradnę ten pomysł i mam zamiar stosować w domu. Kmin zostaje niniejszym wpisany na listę obowiązkową przypraw w domostwie.
Powrót z pracy zajął nam około 1,5 godziny. Kierowca zawiózł nas do centrum handlowego gdzie planowaliśmy coś zjeść i wypić. Żeby wejść do centrum handlowego, znowu przechodzi się kontrolę jak na lotnisku. Bramki, prześwietlanie toreb, plecaków itd. Po centrum handlowym włóczą się ochroniarze z ostrą bronią.
Posiłek postanowiliśmy zacząć od pubu w składzie Adrian – Szwajcar, Rommel – Filipińczyk (jak można mieć tak na imię!) i ja. Wyobraźcie sobie, że wejścia do pubu też pilnuje uzbrojony ninja. Ceny w pubie przystępne. Do godziny 20 obowiązuje promocja: płacisz za 1, dostajesz 2. Zamówiłem dużą whisky, kelner przyniósł mi 6. Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego. Ale nie wyleje się przecież.
Z pubu poszliśmy do chińskiej restauracji na żarcie. Udało się wynegocjować, żeby zrobili nam taką samą promocję jak w pubie – za cenę jednego drinka, dostajesz dwa.

W oczekiwaniu na jedzenie, postanowiłem się odlać. No i tu okazał się problem. Kible nie są tu zbyt łatwo dostępne. Wręcz przeciwnie. Opis dotarcia do toalety przypominał schemat Wilczego Szańca. Kiedy w końcu dotarłem do kibelka, okazało się, że jest płatny i opłata wynosi 20 Rupii. Haczyk był jednak taki, że niewolnica pisuara nie chciała wziąć pieniędzy do ręki tylko kazała mi je wrzucić do puszki i z rozbrajającym uśmiechem oznajmiła, że całe pieniądze z tej puszki idą na cele charytatywne i że nie przewiduje się wydawania reszty. Jako, że najdrobniejszy banknot, jaki miałem miał nominał 100, zapłaciłem za siku ponad 5 zeta. Masakra.

Po kolacji, dobrze już zrobieni zafundowaliśmy sobie nocną przejażdżkę po mieście w tuk-tuku. Ale jazda! Hałas, korki, spaliny, klaksony. I oddech śmierci na karku. Niesamowite. I to wszystko za 80 Rupii. Czyli jakieś 4 złote.

2018-02-06

No to melduję kolejne miejsce na Ziemi do odhaczenia na liście: Indie, miasto Pune.
Pierwsze wrażenia po kilku godzinach?
Leciałem z Manczesteru do Abu-dhabi a potem do portu docelowego.
W Abu Dhabi zimno. Kurde, spodziewałem się upału a wieczorem było 15 stopni.
Lot z Abu Dhabi do Pune, jakimiś indyjskimi liniami. Nie pamiętam nazwy. Czysto, dobre żarcie na pokładzie, samolot prawie pusty. Stewardesy prześliczne.
Wylądowałem w Pune o 3:30 nad ranem. Na dzień dobry spore zamieszanie na kontroli imigracyjnej, nikt nie wie, do której kolejki się ustawić, a kolejek 5. Zapytałem dziewczyny za mną, wyglądającej na Hinduskę czy może wie, gdzie powinienem stać a ona odpowiedziała, że sama nie wie czy dobrze stoi, ale poradziła, żebym podszedł bez kolejki do okienka i się zapytał gdzie mam stanąć. Tak zrobiłem. Nikt z kolejki nie oponował, nikt się nie wściekał. Grzecznie i potulnie wszyscy stali. Gość w okienku równie grzecznie poinstruował mnie, że z moją wizą stoję w słusznej kolejce i tyle. 6 osób przede mną a zajęło to godzinę. Mnie, o dziwo, załatwili w 2-3 minuty. Przeprosili, że tak długo trwało i życzyli miłego pobytu w Indiach. Żeby wyjść z imigracyjnego na halę odbioru walizek, musiałem przejść przez wykrywacz metali, dać bagaż podręczny do skanowania. Wzięli mnie na tyle z zaskoczenia, że w kieszeniach miałem telefon, kabel do ładowania, e-cygareta i inne duperele. Oczywiście bramki zaczęły wyć, więc już oczami wyobraźni widziałem to trzepanie, które zaraz mnie czeka a tymczasem gostek spytał, czy mam w kieszeniach coś niedozwolonego a ja odpowiedziałem, że nie i mnie puścił. Aha, na koniec każdego zdania tutaj dodają "Sir".
Po odebraniu walizki, znowu musiałem ją prześwietlić, żeby wyjść z lotniska i znowu przejść przez bramki. Przed lotniskiem czekał na mnie concierge, który wziął mój bagaż i mówiąc "Sir”, co drugie słowo, zamówił auto i zabrali mnie do hotelu. Auta tutaj to niemal wyłącznie rodzime i koreańskie maleństwa. Takie mikrusy w stylu Matiza, od groma tuk-tuków i motorowerów. Ja jechałem prestiżową limuzyną Hyundai Accent. Wypas. Nikt nie zapina pasów, w nocy wszyscy jeżdżą na długich. I klaksony. Lusterka, jeśli są, nie są używane. Klakson tego, kto za tobą robi za twoje lusterko. Na ulicach syf gorszy niż w Arabii. Brud i śmieci. W mieście przeplatają się pola gruzu i wyczesane w kosmos biurowce. Pałace i składowiska śmieci. Nie ma nic po środku.
Wjazd do hotelu wyglądał trochę jak wizytacja u Hitlera w Gierłoży. Kolczatki, bramy czołgo-odporne, uzbrojona straż. Przetrzepali auto, sprawdzili przepustki pracowników, podnieśli nawet maskę i zaglądali pod nią. Mnie nie spytali o nic. Po wjeździe na teren hotelu, znowu musiałem dać bagaże do skanowania a samemu przejść przez bramki. Tym razem oprócz RTG sprawdzali też na okoliczność materiałów wybuchowych.

Zameldowałem się i poszedłem spać. Walizka przyjemnie świeciła promieniami RTG cały czas.

Teraz minęła 19, jestem po pysznym posiłku (2 dania + mineralna= 15 funtów), poczytam trochę i w kimono a od jutra kierat. Wtedy będę mógł coś więcej napisać.

Podsumowując - miałem wyobrażenie, że Indie to pokojowy kraj, gdzie żyje się może i biednie, ale spokojnie i radośnie a tymczasem na ulicach wojsko, wszędzie strach przed terrorem i ciągłe kontrole. Nie wiem, o co chodzi i zamierzam się tego dowiedzieć w najbliższych dniach od lokalesów, ale obsługa hotelu odradzała mi samodzielne spacery po mieście.