sobota, 17 lutego 2018

"Mój czarny pies". Tekst z szuflady.

Mój najwierniejszy przyjaciel. Od zawsze. Czarny pies.

Chodzi za mną krok w krok, nie odstępuje mnie w zasadzie od dziecka. Jest wszędzie tam gdzie ja. Przywyknąłem do jego obecności tak bardzo, że w zasadzie nie wiem jak to jest żyć bez niego.

Bywają krótkie chwile, kiedy zasypia. Wtedy mogę poczuć się trochę wolny, trochę lżejszy. Lubię ten stan ale on zawsze trwa krótko, bo mój „czarny pies” ma płytki sen. Zwykle kiedy się obudzi, jest stęskniony i przez to bardziej natarczywy niż zwykle. Wtedy rezerwuje sobie całego mnie dla siebie i nie chce się mną z nikim dzielić.

Lekarze przepisali mi oszukujące rzeczywistość tabletki abym mógł się z nim rozstać ale odnoszę wrażenie, że sprawiają one tylko tyle, że on wciąż jest tylko gdzieś za rogiem. Czai się na chwilę mojej słabości, żeby znów mnie dopaść i przejąć całą moją atencję.

Często też uciekam w iluzoryczną, alternatywną przestrzeń życia w akwareli, jaką daje alkohol. Pomaga zobaczyć świat w bardziej rozmyty, niewyraźny sposób. Jednym słowem akwarelowy. Bez ostrych kształtów i w lekko spaczonych proporcjach. Nie tak brutalny, nie tak okrutny i bezwzględny. Pozwala nie zwracać uwagi na psa. Usypia go na krótko. Ale to również działanie na kredyt. Wiem to już zbyt dobrze, że im dłużej uda mi się uciekać od psa, tym bardziej on później mnie dominuje. Wolę więc nie uciekać od niego zbyt często i na zbyt długo. Po prostu żyjemy razem. Zabieram go więc na spacery ścieżkami mojej mrocznej osobowości. W smutku i milczeniu podróżujemy rysując, pisząc, fotografując. Wtedy czuję ułudę równowagi. Wiem, że jeśli mam go cały czas w pobliżu, nie rzuci się za chwilę na mnie zabierając mnie całemu światu na dłuższy czas. A potrafił tak zrobić już kilka razy.

Często rozmyślam, o tych szczęśliwcach, którzy nie posiadają takiego psa. Myślę, że mają lżejsze życie, że też bym tak chciał. A z drugiej strony nie wiem, czy potrafiłbym bez niego żyć. Mam go od zawsze i mogłoby się okazać, że jego brak spowodowałby w mojej głowie pustkę i lęk. Jak po utracie istotnej części osobowości.

Coś sprawiło, że jesteśmy na siebie skazani. Ja na „czarnego psa” i „czarny pies” na mnie. Nie wiem czy to predyspozycje genetyczne, czy wynik błędów wychowawczych rodziców połączonych z wydarzeniami z dzieciństwa ale pewne jest, że jest to we mnie i siedzi głęboko.

Może tak ma być? Nie wiem. Wiem natomiast, że czuję się zmęczony. Często myślę o końcu jako o najprzyjemniejszej i najłatwiejszej metodzie rozstania się z „czarnym psem”.

2018-02-17

Druga sobota w „Incredible India”. 
Zaczynam powoli przywykać do wszechobecnego syfu i spośród ton śmieci zaczynam dostrzegać tutejszą przyrodę. Zarówno z królestwa Fauny jak i Flory. O małpach pisałem, więc się nie będę powtarzał. 
W koronach palm pełno jest malutkich ptaszków wyglądających trochę jak nasze wróble skrzyżowane z sójkami. Pięknie śpiewają. Szczególnie o świcie. 
W pełnym słońcu na otwarte przestrzenie wychodzą wygrzewać się jakieś gady. Nie wiem czy to jaszczurki czy gekony, czy jeszcze coś innego. Nie znam się. Ale niektóre są całkiem spore. Wczoraj na parapet budowlanego kontenera wlazł nam okaz, który od łba do końca ogona miał spokojnie 60-70cm i wyglądał jak miniaturowy smok. Piękna istota. Niestety nim odpaliła się moja zmulona aplikacja foto w telefonie, smok uciekł. Szkoda. Oprócz tej przyjemnej, fascynującej części świata zwierząt ma się też tutaj do czynienia z tą bardziej odrażającą. Wystarczy zostawić w kontenerze resztki jedzenia na kilka godzin i już pod nimi gromadzą się karaluchy. Szybkie skubane są tak, że ciężko je wytłuc. Na skórze siadają takie mikroskopijne przecinki, które kąsają powodując swędzące bąble. Stworzenia są naprawdę malutkie, grubo poniżej milimetra. Takie coś do czasu, kiedy się nie rusza, wygląda jak jakiś pyłek na skórze. Dopiero jak się porusza można je zauważyć i ubić. Nie jest tego jakoś strasznie dużo, ale kilka ukąszeń już mam.
Na ulicach miast i wsi pełno jest też psów, a w zasadzie powinienem napisać miasta i wsi, jako że podróżuję z jednego miasta przez kilka wsi do pracy i odwrotnie do hotelu.

Psy te są wychudzone i wydziczałe. Nie żyją z ludźmi a raczej obok nich. Wiedzą, że tam gdzie ludzie, tam śmieci i resztki jedzenia, więc korzystają z tego bez krępacji. Walczą o swoje rewiry. Większość z psiaków nosi ślady walk na ciele, sporo psów leży padłych przy drogach. Niektóre ze starości, inne z głodu, sporadycznie na skutek odniesionych w walce ran. Psy się jednak nie zagryzają. Walczą tak, żeby wygrać, nie zabić. Mądre stwory.

Przez cały tydzień wraz z kolegami zachodziliśmy w głowę, co się stało z naszą uroczą kelnerką z hotelu. Dziewczyna pochodzi z Nepalu, jest śliczna i bardzo rozmowna. Codziennie umilała nam śniadania rozmową, rozbrajającym uśmiechem i wyjątkowo niskim, jak na kobietę i do tego Azjatkę, głosem. Dzisiaj pojawiła się znowu. Okazało się, że chorowała. Muszę ją kiedyś zapytać, czy pozwoli sobie zrobić zdjęcie. Choć zwykle w porze śniadania jestem bardzo nieśmiały. Ośmielam się dopiero po drugim, trzecim kieliszku.


A propos kieliszku. W minioną niedzielę dałem tak strasznie w palnik, że nie pamiętam połowy wieczoru. Początek był w Irish House i piłem Old Monk. Potem zacząłem zaczepiać wszystkie napotkane pary, życząc im szczęśliwego pożycia i świetlanej przyszłości oraz dając rady jak utrzymać związek. To jeszcze pamiętam, choć jak przez mgłę. Potem wbiliśmy się na lożę VIP za darmo na jakiś koncert odbywający się w dziedzińcu centrum handlowego Phoenix. Nie wiem jak. Następnego dnia rano przekonałem się, że wrzuciłem na FB jakiś filmik z tego koncertu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam z wieczora była japońska restauracja i gorąca Sake. Litrowa. Obudziłem się około 2 nad ranem w pokoju hotelowym. Wszystkie światła zapalone. Nic nie zgubiłem, wszystko poodkładane na miejsce. Okulary, karta kredytowa, e-cygaret, telefon. Spodnie złożone w kosteczkę, buty odstawione ładnie na miejsce. W toalecie wyrwany był ze ściany telefon a ja z jakiegoś powodu miałem zdarty łokieć i bolał mnie obojczyk. Sprawdzenie telefonu poskutkowało odkryciem, że chwilę po 22-ej pisałem do Dorotki, pytając czy mi kiedyś wybaczy to, że się tak upiłem a o 22:15 rozmawialiśmy przez Hangout. Przeliczenie zawartości portfela dało rezultat -45 funtów a jak się okazało w tygodniu, nie był to koniec, bo jeszcze 25 byłem winien Szwajcarowi, który założył za mnie w japońskiej knajpie.
 
Ponoć cały czas byłem w miarę kumaty, zachowywałem się normalnie i wszystko jarzyłem. Niestety nic z tego nie pamiętam. Nawet przebłyski nie docierają do świadomości. Cóż, nauczka: uważaj, co pijesz, gdzie pijesz i ile pijesz. To, że się zna swoje limity w jednym kraju, nie znaczy, że muszą obowiązywać na innym kontynencie.