niedziela, 27 marca 2022

W pustyni i w puszce

Tego dnia parę rzeczy poszło niezgodnie z planem… A może powinienem powiedzieć kilka poszło zgodnie z nim?

Piątek jest w krajach muzułmańskim dniem wolnym od pracy, a więc i my w piątki mamy wolne. Żeby nie spędzić tego dnia leżąc na hotelowej koi i oglądając Netflix, zaproponowałem wycieczkę do odległego o około 100 km miasteczka Jubbah. Przeczytałem, że jest pod opieką UNESCO, że samo miasteczko ma ponad 3000 lat, a w okolicy są freski skalne datowane na 9 tys. lat p.n.e.

Głównymi atrakcjami tegoż miasteczka są wspomniane wyżej freski oraz muzeum historii miasta założone w byłym domu geologa, który szukając tu wody, trafił na niesamowite artefakty.

Więcej chyba nie trzeba, żeby mieć powód do wycieczki, prawda? No to w piątek około południa wskoczyliśmy w wynajętego Hyundaia i pojechaliśmy.

Miasteczko okazało się urocze, przytulne, spokojne, sielskie. Najbardziej uderzała cisza panująca wokół. Absolutnie żadnego dźwięku cywilizacyjnego. Do tego czysto, zielono (jak na tę część globu) i ładnie.

Muzeum to temat na osobny felieton. Zawiera eksponaty z epoki kamienia łupanego poprzez neolit, epokę brązu do czasów wojen pomiędzy Emirami i później aż do współczesności. Najnowszym eksponatem jest wystawiona w dziale „urządzenia komunikacyjne” Nokia typu „banan”. Sam obiekt zbudowany jest w miejscu, gdzie mieszkał badacz tych ziem, a na środku podwórza wykopana jest studnia o średnicy 6 m i głębokości 15. Kawał dziury. Dodatkowo, na podjeździe wciąż stoi auto, którym ów naukowiec tam dotarł w 1956 roku.


Po tym jak zwiedziliśmy muzeum, już na wyjściu, zaproszeni zostaliśmy do stojącego w ogrodzie olbrzymiego namiotu. Szacuję, że jego powierzchnia to jakieś 20x10 m. W środku perskie dywany, poduchy, skórzane fotele, wszystko, żeby sobie usiąść i się zrelaksować. Starszy jegomość, dość szykownie ubrany, zaprosił nas pełnymi namaszczenia i majestatu gestami, żebyśmy zasiedli wygodnie, a potem kiwnął na młodego chłopaczka, który krzątał się nieopodal, i tamten przyniósł nam dzbanek z „kawą”. Wypiliśmy kilka filiżaneczek, chillując i łapiąc klimat arabskiego, piątkowego popołudnia. Świetna sprawa. Próbowaliśmy też pomimo barier językowych nawiązać kontakt z rdzenną ludnością, co okazało się na tyle sukcesem, że jedna i druga strona dużo mówiła, nie mając pojęcia, czy interlokutorzy rozumieją choć trochę. Najważniejsze jednak, że kontakt został nawiązany.


Następnym etapem naszej wycieczki było zwiedzanie doliny prehistorycznych wandali, którzy wydrapywali w skałach, co im do głowy przyszło, a współcześni naukowcy od lat się głowią: dlaczego ten gościu ma głowę ptaka, a ta babka ma cycki przy kolanach?

Muszę wspomnieć, że historia to coś, co mnie pasjonuje od dziecka, a prehistoria w szczególności. Miejsce to było więc dla mnie jak Mekka. Chłonąłem każdy centymetr tych fresków, każdą minutę zwiedzania. Bajeczne miejsce. Taki Disneyland dla Adasia.

Oczywiście, nic w tym kraju nie może się odbyć tak po prostu, nawet zwiedzanie doliny ze skałami.


Cała dolina ogrodzona jest wysokim i solidnym płotem z drutem kolczastym. Wchodzi się na jej teren przez stalową bramę. Jak się później dowiedzieliśmy musiano to zrobić, bo kiedy miejsce zaczęło się stawać sławne, z całego świata najechali się domorośli archeolodzy i zaczęli dewastować to miejsce tylko po to, aby móc coś później sprzedać na czarnym rynku. I nie mam tu na myśli Afryki.

Wchodząc na teren skansenu, nikogo przy bramie nie zastaliśmy, i tak samo było przy wyjściu. Z tą różnicą, że przy wyjściu brama była zamknięta na głucho, okutana łańcuchami i kłódkami. Mój firmowy kolega, pozwolę sobie na eufemizm, nie jest najbystrzejszy, i momentalnie zaczął panikować. Ja go uspokoiłem, że wystarczy poczekać, zaraz się ktoś zjawi bo zapewne poszli na modlitwę albo co, a jeśli nie to zaczniemy kopać w piachu i przejdziemy pod płotem. Wielkie mi co.


No i dosłownie po 10-ciu minutach przyjechał swoją Toyotą FJ-Cruiser młody pracownik skansenu, bardzo nas przeprosił, że nas uwięził, ale nie wiedział, że jesteśmy na obiekcie, bo każdy wchodzący i wychodzący wpisuje się do zeszytu, a myśmy tego nie zrobili. Słabo mi idzie czytanie po arabsku, koledze słabo idzie czytanie w jakimkolwiek języku, stąd niedopatrzenie.

No i tutaj zbliżamy się do momentu, kiedy zaczyna się właściwa opowieść. Poprzednie punkty programu mieliśmy z grubsza zaplanowane. To co wydarzyło się potem było jednym wielkim zaskoczeniem.

Jako, że godzina była jeszcze wczesna, a nam nie chciało się wracać do hotelu, postanowiliśmy zobaczyć wydmy na pustyni. Niecałe 5 km od Jubbah, przy autostradzie wiodącej do Jordanii znalazłem na mapie park krajobrazowy. Decyzja była jednogłośna: 2 głosy za, 0 przeciw, nikt się nie wstrzymał. Park wydm okazał się być dość rozczarowujący. Poprzez jego środek przebiegała linia kolejowa na wysokim nasypie, a prócz tego trochę śmieci i dużo piasku.

Zwiedzanie tego terenu odbywa się po utwardzonych ścieżkach. Nie jest to asfalt, ale solidna droga gruntowa. Nasza koreańska puszka spokojnie dawała sobie radę. Do pewnego momentu.

Kiedy już wracaliśmy do autostrady, w pewnym momencie zobaczyliśmy stromy zjazd bezpośrednio do drogi. Z tym, że podłoże było piaszczyste. Mój rozgarnięty inaczej kolega zaproponował, że może spróbujemy tego skrótu? Ja byłem stanowczo przeciwny, ale w końcu uległem. Uznałem, co mi tam, co się może stać? Jak się zakopiemy, to się odkopiemy, co nie? O, ja głupi.

Dosłownie dwa metry po wjechaniu w piach auto w nim utonęło. Siadło brzuchem na powierzchni, a koła mieliły w powietrzu.


Przez chwilę poczułem wściekłość na mojego genialnego kolegę, ale szybko się zreflektowałem, że większym idiotą jest nie ten, który ma głupie pomysły, tylko ten, który się tych pomysłów słucha i za głupkiem podąża. Mogłem się więc wściekać na siebie.

Zaczęliśmy akcję wydobywania fury z piachu. Trwała ona blisko 3 godziny podczas których Leon głównie lamentował i jęczał, że zaraz tu umrzemy, że zaraz będzie ciemno, i że dużo innych „że”.

Ja w tym czasie podkopałem auto, podlewarowałem, podłożyłem kamlotów pod przednie koła, a perski dywan znaleziony na wydmach pod tylne. Niestety spadek na tym wzniesieniu był zbyt duży i auto w tył nie chciało jechać, a do przodu mieliśmy jakieś 30 metrów piachu, co nie dawało nadziei na dotarcie do autostrady. Szybko zaczęły się też dawać we znaki objawy odwodnienia, a mieliśmy ze sobą jedynie 300 ml wody, które zabrałem ze sobą z hotelu, bo geniusz Leon, nie pomyślał o tym, że jadąc na całodniową wycieczkę w Arabii Saudyjskiej będzie musiał się nawadniać.

Przy okazji wtrącę taką „niedygresję” związaną z Leonem – podczas zwiedzania skansenu, zostawiliśmy auto na niestrzeżonym parkingu. Ja miałem w środku sporo elektroniki, Leon zostawił dokumenty i telefon. Tylko, że uznał iż może nam być za gorąco jak wrócimy, dlatego okno ze swojej strony zostawił na oścież otwarte. Gdyby zostawił uchylone, widziałbym krawędź szyby, kiedy zamykałem auto i bym to okno domknął. A tak, kliknąłem pilota, rzuciłem okiem, czy wszystko w porządku i poszedłem. Na szczęście nikt nas nie okradł, a jedynie w bonusie dostaliśmy pasażerów na gapę w postaci 34 tysięcy much, i mniej więcej tyle samo moskitów. Geniusz!

Wracam do pustyni.

Kiedy już wyczerpałem wszystkie pomysły i siły, a Leon powody do biadolenia i użalania się nad własnym losem, kiedy już jego iPhone był gorący od ciągłego spoglądania w ekran (dodam, że on w ataku paniki tylko się tępo patrzył w ten ekran niczego na nim nie wyszukując), postanowiłem, że nie ma rady, trzeba iść piechotą do najbliższej osady. Tak się składało, że mniej więcej 3-4 km w górę autostrady mijaliśmy punkt ważenia ciężarówek, gdzie widać było jakieś ślady życia i kilka terenówek na parkingu. Na szczęście jednak, niemal zaraz po zejściu do drogi zatrzymał się przy nas jeden Arab z pytaniem, czy potrzebujemy pomocy. Wyjaśniliśmy mu sytuację, pokazaliśmy zakopaną Elantrę, a on ubawiony naszym „rozsądkiem” powiedział, że musi nawrócić na najbliższym zjeździe i zaraz nam pomoże. I pojechał.

Nie minęło 5 minut kiedy mój towarzysz zaczął znowu lamentować. A że Arab nas zostawił, że zaraz będzie ciemno, że zaraz umrzemy. Po czym wymyślił, że musimy iść do tego punktu ważenia ciężarówek bo to nasza jedyna szansa. Powiedziałem mu, że jak chce, niech idzie, ja się nigdzie nie wybieram. No i poszedł. Nie uszedł nawet dwustu metrów, kiedy nasz wybawca w swoim Yukonie podjechał i zgarnął Leona z pobocza. Ja o własnych siłach doszedłem do naszego zakopanego blaszaka.


Wydawało mi się, że już po sprawie, jedyne co trzeba zrobić, to podczepić linę do tyłu naszego auta i wciągnąć go te brakujące dwa metry na utwardzoną drogę.  Ależ ja jestem naiwny.

Arab po wjechaniu na piasek zaczął odstawiać pokazówkę kręcąc bączki po wydmach i skacząc tym Yukonem jakby to był buggy a nie 3 tony podstarzałej amerykańskiej motoryzacji. Jak się łatwo domyślić, zakopał się już po kilku minutach. Próby wykopania tego kolosa okazały się jeszcze bardziej bezzasadne niż Hyundaia. Leon znowu zaczął robić minę w podkówkę, a w jego oczach znowu zobaczyłem neony błyskające treścią „zaraz umrę!”.

Sytuacja nie zbiła z tropu Araba ani o milimetr. Zadzwonił po kolegę, kolega zjawił się już po czterdziestu minutach, i po obowiązkowym show zdolności terenowych swojego Nissana Patrola GR, przystąpił do objaśniania nam, jak cudowne ma auto, i jak doskonale wyposażone. Zaczął od pokazania nam, że pod maską nie ma przedpotopowej jednostki 4.5l Nissana, a jest nowiutki silnik V6 Lexusa. Nie zrozumiałem jedynie pojemności, bo nasz kolega Yonas, nie mówił słowa po angielsku. Prócz pięknego, lśniącego silnika, pokazał nam zbiorniki na wodę pitną, osprzęt do biwakowania na pustyni i trochę innych szpejów, które nie wiem do czego służyły.

Po prezentacji przyszedł czas na ratunek. Najpierw wyciągnął z wydmy GMC, potem GMC próbowało wyciągnąć nas pod górkę, ale się poddało. Panowie podczepili więc naszą puszkę z przodu i ściągnęli ją w dół. Jak worek kartofli po śniegu.

Nie muszę chyba opisywać uczucia ulgi i euforii na twarzy Leona. Starszy Arab zakomunikował, że nie ma mowy, żebyśmy teraz wrócili do hotelu, i że jedziemy za nim do niego, tam się umyjemy, napijemy „kawy”, zjemy kolację i poznamy jego kolegów. Uznaliśmy, że jesteśmy im to winni, więc się zgodziliśmy. Kazali nam jechać za nimi, a żebyśmy się nie zgubili, wzięli Leona do jednego z SUV’ów, żeby mógł do mnie dzwonić w razie utraty kontaktu wzrokowego. W trakcie nawracania na środku autostrady przez „pas zieleni”, który składał się wyłącznie z kopnego piasku, nasz blaszak znowu się zakopał i znowu trzeba było go wyciągać. Po tym wyciąganiu zaczął wydawać dziwne i niepokojące dźwięki dochodzące z podwozia. Trochę zacząłem się obawiać czy dojedziemy do hotelu. Mój niepokój spotęgował fakt, że nasi wybawcy nie kierowali się w stronę miasta, tylko w stronę pustyni. W pewnym momencie dojechaliśmy do końca drogi, gdzie ustawiono betonowe bariery, a za nimi rozpościerała się już wyłącznie pustynia. Kiedy spytałem, co jest grane, powiedzieli – zostaw tu auto i wsiadaj do Yonasa, jedziemy na Safari.

Wtedy się zaczęło. Yonas (to ten od Patrola z silnikiem Lexusa) postanowił mi udowodnić, jakim jest kozakiem i jak potrafi szaleć po wydmach. Leon jechał z tym drugim gościem w Yukonie. Ten drugi był starszy i spokojniejszy, Yonas przeciwnie. Trawersując szczyt jednej z wydm utknęliśmy. Z jednej strony wydma miała łagodniejszy stok, z drugiej niemal pionowy. Staliśmy tak, że ta stroma skarpa była od strony kierowcy, łagodniejsza z mojej. Auto, w miarę, jak Yonas próbował się wykopać ewidentnie zsuwało się bokiem w przepaść. Ja się zastanawiałem, kiedy nadejdzie ten moment, gdy przestanę udawać twardziela i wyskoczę z fury żeby uniknąć śmierci w trakcie rolowania. Po trochu Yonas zaczął zmieniać kąt ustawienia auta względem stoku, natomiast ustawiał go nie do końca po mojej myśli. Bo ze wszystkich wątpliwości, jakie miałem wówczas w głowie, jednego byłem pewien – on na sto procent nie pojedzie tym autem w dół. Jak tylko to pomyślałem, Yonas zaczął zsuwać Nissana w dół. To był zjazd na sankach o wielkości kiosku ruchu i masie koparki. Serce miałem w gardle, majtasy pełne odwagi. Leon obserwujący wszystko z drugiego auta zaczął wzywać Pana w niebiosach na pomoc. Arab, który go wiózł zaczął się śmiać i ruszył w ślad za Yonasem. Po tej ekstremalnej ślizgawce, reszta zabawy nie robiła już takiego wrażenia. Co nie znaczy, że nie było super. Było niesamowicie!


Kiedy zaczęło się ściemniać dojechaliśmy do jakiegoś obozu. Było tam już 8-10 SUV’ów ustawionych w kwadrat. Wewnątrz kwadratu rozstawione były wiatrołapy, w samym środku ognisko i kocioł do gotowania ciśnieniowego. W nieprawdopodobnie wylewny i sympatyczny sposób przywitało nas dziesięciu Arabów, zaprosili, żeby usiąść przy ognisku i natychmiast poczęstowano nas „kawą” i daktylami. Potem standardowe – skąd jesteście, co robicie w Jubbah, jak długo będziecie, a jak jest teraz w Polsce, a jaka pogoda itd. Gadka się kleiła, mimo braku znajomości języków, było dużo śmiechu, atmosfera była serdeczna i wyluzowana, herbata się lała strumieniami, a w szybkowarze dochodził kurczak z ryżem. W międzyczasie gospodarze dwukrotnie nas opuścili udając się na stronę, żeby się pomodlić. I tu muszę przyznać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie. Nie jestem religijny ani wierzący. Nie przemawiają do mnie obrządki, gusła i sakramenty. A mimo to, widok tych dziesięciu chłopa pokornie bijących ukłony w stronę Mekki i mruczących słowa modlitwy, w jakiś sposób mnie wzruszył. Ciemność, pustynia, gwiazdy, trzask ogniska i ta modlitwa. Mistyczny klimat.

Sielankowy nastrój mojego kolegi, który wyraźnie zaczął wyluzowywać, popsułem żartem podczas drugiej z modlitw naszych gospodarzy. Zapytałem go wtedy szeptem, czy uważa, że oni odetną nam głowy przed, czy po kolacji? Leon zbladł, jego oczy zrobiły się jak pięciozłotówki i zaczął coś bełkotać, że powinniśmy się już zbierać, bo jutro idziemy do pracy.

Do opisu całej przygody dodam jedynie, że kurczak z ryżem został wysypany na wielki plater, kiedy już nadawał się do jedzenia. Był aromatyczny, soczysty, pyszny, rozpływał się w ustach. Jadło się go prawą dłonią, w klęczkach wokół stolika, na którym spoczywał plater. Nie wszyscy na raz się mieścili, dlatego ten, kto się najadł odchodził umyć ręce, a na jego miejsce dosiadał się kolejny biesiadnik.


Jakoś po 22 zaczęliśmy się wykręcać z imprezy, argumentując, że praca, że późno. Nie chcieli nas puścić tłumacząc, że możemy do pracy jechać prosto z pustyni, żebyśmy nocowali z nimi. Nie ulegliśmy i w końcu wsadzono nas w Yukona i zabrano w drogę do auta. Nie mogła to być oczywiście zwyczajna podwózka, bo nasz kierowca musiał nam pokazać uroki jazdy po pustyni w nocy, kiedy jedyne co widzisz, to szczyt wydmy przed sobą i nie masz pojęcia, co jest za nim. Przy każdym z takich wierzchołków serce stawało mi na sekundę czy dwie, po czym starało się nadrobić stracony czas biciem z prędkością 180 uderzeń na minutę.

Finał wieczoru był taki, że gdy już dotarliśmy do naszego auta, wyściskaliśmy się na pożegnanie, zaprosiliśmy naszego wybawcę do Hail na kolację i ruszyliśmy w drogę do hotelu. Jakoś po 50 kilometrach auto przestało wydawać odgłosy, jedynie bujało po całej drodze, bo na potrzeby wykopywania się z wydm spuściłem sporo powietrza w przednich kołach. Co za dzień!