Tego dnia parę
rzeczy poszło niezgodnie z planem… A może powinienem powiedzieć kilka poszło
zgodnie z nim?
Piątek jest w
krajach muzułmańskim dniem wolnym od pracy, a więc i my w piątki mamy wolne.
Żeby nie spędzić tego dnia leżąc na hotelowej koi i oglądając Netflix,
zaproponowałem wycieczkę do odległego o około 100 km miasteczka Jubbah.
Przeczytałem, że jest pod opieką UNESCO, że samo miasteczko ma ponad 3000 lat,
a w okolicy są freski skalne datowane na 9 tys. lat p.n.e.
Głównymi
atrakcjami tegoż miasteczka są wspomniane wyżej freski oraz muzeum historii
miasta założone w byłym domu geologa, który szukając tu wody, trafił na
niesamowite artefakty.
Więcej chyba nie
trzeba, żeby mieć powód do wycieczki, prawda? No to w piątek około południa
wskoczyliśmy w wynajętego Hyundaia i pojechaliśmy.
Miasteczko okazało
się urocze, przytulne, spokojne, sielskie. Najbardziej uderzała cisza panująca
wokół. Absolutnie żadnego dźwięku cywilizacyjnego. Do tego czysto, zielono (jak
na tę część globu) i ładnie.
Muzeum to temat na osobny felieton. Zawiera eksponaty z epoki kamienia łupanego poprzez neolit, epokę brązu do czasów wojen pomiędzy Emirami i później aż do współczesności. Najnowszym eksponatem jest wystawiona w dziale „urządzenia komunikacyjne” Nokia typu „banan”. Sam obiekt zbudowany jest w miejscu, gdzie mieszkał badacz tych ziem, a na środku podwórza wykopana jest studnia o średnicy 6 m i głębokości 15. Kawał dziury. Dodatkowo, na podjeździe wciąż stoi auto, którym ów naukowiec tam dotarł w 1956 roku.
Po tym jak zwiedziliśmy muzeum, już na wyjściu, zaproszeni zostaliśmy do stojącego w ogrodzie olbrzymiego namiotu. Szacuję, że jego powierzchnia to jakieś 20x10 m. W środku perskie dywany, poduchy, skórzane fotele, wszystko, żeby sobie usiąść i się zrelaksować. Starszy jegomość, dość szykownie ubrany, zaprosił nas pełnymi namaszczenia i majestatu gestami, żebyśmy zasiedli wygodnie, a potem kiwnął na młodego chłopaczka, który krzątał się nieopodal, i tamten przyniósł nam dzbanek z „kawą”. Wypiliśmy kilka filiżaneczek, chillując i łapiąc klimat arabskiego, piątkowego popołudnia. Świetna sprawa. Próbowaliśmy też pomimo barier językowych nawiązać kontakt z rdzenną ludnością, co okazało się na tyle sukcesem, że jedna i druga strona dużo mówiła, nie mając pojęcia, czy interlokutorzy rozumieją choć trochę. Najważniejsze jednak, że kontakt został nawiązany.
Następnym etapem
naszej wycieczki było zwiedzanie doliny prehistorycznych wandali, którzy
wydrapywali w skałach, co im do głowy przyszło, a współcześni naukowcy od lat
się głowią: dlaczego ten gościu ma głowę ptaka, a ta babka ma cycki przy
kolanach?
Muszę wspomnieć,
że historia to coś, co mnie pasjonuje od dziecka, a prehistoria w
szczególności. Miejsce to było więc dla mnie jak Mekka. Chłonąłem każdy
centymetr tych fresków, każdą minutę zwiedzania. Bajeczne miejsce. Taki
Disneyland dla Adasia.
Oczywiście, nic w tym kraju nie może się odbyć tak po prostu, nawet zwiedzanie doliny ze skałami.
Cała dolina
ogrodzona jest wysokim i solidnym płotem z drutem kolczastym. Wchodzi się na
jej teren przez stalową bramę. Jak się później dowiedzieliśmy musiano to
zrobić, bo kiedy miejsce zaczęło się stawać sławne, z całego świata najechali
się domorośli archeolodzy i zaczęli dewastować to miejsce tylko po to, aby móc
coś później sprzedać na czarnym rynku. I nie mam tu na myśli Afryki.
Wchodząc na teren skansenu, nikogo przy bramie nie zastaliśmy, i tak samo było przy wyjściu. Z tą różnicą, że przy wyjściu brama była zamknięta na głucho, okutana łańcuchami i kłódkami. Mój firmowy kolega, pozwolę sobie na eufemizm, nie jest najbystrzejszy, i momentalnie zaczął panikować. Ja go uspokoiłem, że wystarczy poczekać, zaraz się ktoś zjawi bo zapewne poszli na modlitwę albo co, a jeśli nie to zaczniemy kopać w piachu i przejdziemy pod płotem. Wielkie mi co.
No i dosłownie po
10-ciu minutach przyjechał swoją Toyotą FJ-Cruiser młody pracownik skansenu,
bardzo nas przeprosił, że nas uwięził, ale nie wiedział, że jesteśmy na
obiekcie, bo każdy wchodzący i wychodzący wpisuje się do zeszytu, a myśmy tego
nie zrobili. Słabo mi idzie czytanie po arabsku, koledze słabo idzie czytanie w
jakimkolwiek języku, stąd niedopatrzenie.
No i tutaj
zbliżamy się do momentu, kiedy zaczyna się właściwa opowieść. Poprzednie punkty
programu mieliśmy z grubsza zaplanowane. To co wydarzyło się potem było jednym
wielkim zaskoczeniem.
Jako, że godzina
była jeszcze wczesna, a nam nie chciało się wracać do hotelu, postanowiliśmy
zobaczyć wydmy na pustyni. Niecałe 5 km od Jubbah, przy autostradzie wiodącej
do Jordanii znalazłem na mapie park krajobrazowy. Decyzja była jednogłośna: 2
głosy za, 0 przeciw, nikt się nie wstrzymał. Park wydm okazał się być dość
rozczarowujący. Poprzez jego środek przebiegała linia kolejowa na wysokim
nasypie, a prócz tego trochę śmieci i dużo piasku.
Zwiedzanie tego
terenu odbywa się po utwardzonych ścieżkach. Nie jest to asfalt, ale solidna
droga gruntowa. Nasza koreańska puszka spokojnie dawała sobie radę. Do pewnego
momentu.
Kiedy już
wracaliśmy do autostrady, w pewnym momencie zobaczyliśmy stromy zjazd
bezpośrednio do drogi. Z tym, że podłoże było piaszczyste. Mój rozgarnięty
inaczej kolega zaproponował, że może spróbujemy tego skrótu? Ja byłem stanowczo
przeciwny, ale w końcu uległem. Uznałem, co mi tam, co się może stać? Jak się
zakopiemy, to się odkopiemy, co nie? O, ja głupi.
Dosłownie dwa metry po wjechaniu w piach auto w nim utonęło. Siadło brzuchem na powierzchni, a koła mieliły w powietrzu.
Przez chwilę poczułem
wściekłość na mojego genialnego kolegę, ale szybko się zreflektowałem, że
większym idiotą jest nie ten, który ma głupie pomysły, tylko ten, który się
tych pomysłów słucha i za głupkiem podąża. Mogłem się więc wściekać na siebie.
Zaczęliśmy akcję
wydobywania fury z piachu. Trwała ona blisko 3 godziny podczas których Leon
głównie lamentował i jęczał, że zaraz tu umrzemy, że zaraz będzie ciemno, i że
dużo innych „że”.
Ja w tym czasie
podkopałem auto, podlewarowałem, podłożyłem kamlotów pod przednie koła, a
perski dywan znaleziony na wydmach pod tylne. Niestety spadek na tym
wzniesieniu był zbyt duży i auto w tył nie chciało jechać, a do przodu mieliśmy
jakieś 30 metrów piachu, co nie dawało nadziei na dotarcie do autostrady.
Szybko zaczęły się też dawać we znaki objawy odwodnienia, a mieliśmy ze sobą
jedynie 300 ml wody, które zabrałem ze sobą z hotelu, bo geniusz Leon, nie
pomyślał o tym, że jadąc na całodniową wycieczkę w Arabii Saudyjskiej będzie
musiał się nawadniać.
Przy okazji
wtrącę taką „niedygresję” związaną z Leonem – podczas zwiedzania skansenu,
zostawiliśmy auto na niestrzeżonym parkingu. Ja miałem w środku sporo
elektroniki, Leon zostawił dokumenty i telefon. Tylko, że uznał iż może nam być
za gorąco jak wrócimy, dlatego okno ze swojej strony zostawił na oścież
otwarte. Gdyby zostawił uchylone, widziałbym krawędź szyby, kiedy zamykałem
auto i bym to okno domknął. A tak, kliknąłem pilota, rzuciłem okiem, czy
wszystko w porządku i poszedłem. Na szczęście nikt nas nie okradł, a jedynie w
bonusie dostaliśmy pasażerów na gapę w postaci 34 tysięcy much, i mniej więcej
tyle samo moskitów. Geniusz!
Wracam do
pustyni.
Kiedy już
wyczerpałem wszystkie pomysły i siły, a Leon powody do biadolenia i użalania
się nad własnym losem, kiedy już jego iPhone był gorący od ciągłego spoglądania
w ekran (dodam, że on w ataku paniki tylko się tępo patrzył w ten ekran niczego
na nim nie wyszukując), postanowiłem, że nie ma rady, trzeba iść piechotą do
najbliższej osady. Tak się składało, że mniej więcej 3-4 km w górę autostrady
mijaliśmy punkt ważenia ciężarówek, gdzie widać było jakieś ślady życia i kilka
terenówek na parkingu. Na szczęście jednak, niemal zaraz po zejściu do drogi
zatrzymał się przy nas jeden Arab z pytaniem, czy potrzebujemy pomocy.
Wyjaśniliśmy mu sytuację, pokazaliśmy zakopaną Elantrę, a on ubawiony naszym „rozsądkiem”
powiedział, że musi nawrócić na najbliższym zjeździe i zaraz nam pomoże. I
pojechał.
Nie minęło 5 minut kiedy mój towarzysz zaczął znowu lamentować. A że Arab nas zostawił, że zaraz będzie ciemno, że zaraz umrzemy. Po czym wymyślił, że musimy iść do tego punktu ważenia ciężarówek bo to nasza jedyna szansa. Powiedziałem mu, że jak chce, niech idzie, ja się nigdzie nie wybieram. No i poszedł. Nie uszedł nawet dwustu metrów, kiedy nasz wybawca w swoim Yukonie podjechał i zgarnął Leona z pobocza. Ja o własnych siłach doszedłem do naszego zakopanego blaszaka.
Wydawało mi się,
że już po sprawie, jedyne co trzeba zrobić, to podczepić linę do tyłu naszego
auta i wciągnąć go te brakujące dwa metry na utwardzoną drogę. Ależ ja jestem naiwny.
Arab po wjechaniu
na piasek zaczął odstawiać pokazówkę kręcąc bączki po wydmach i skacząc tym
Yukonem jakby to był buggy a nie 3 tony podstarzałej amerykańskiej motoryzacji.
Jak się łatwo domyślić, zakopał się już po kilku minutach. Próby wykopania tego
kolosa okazały się jeszcze bardziej bezzasadne niż Hyundaia. Leon znowu zaczął
robić minę w podkówkę, a w jego oczach znowu zobaczyłem neony błyskające
treścią „zaraz umrę!”.
Sytuacja nie
zbiła z tropu Araba ani o milimetr. Zadzwonił po kolegę, kolega zjawił się już
po czterdziestu minutach, i po obowiązkowym show zdolności terenowych swojego
Nissana Patrola GR, przystąpił do objaśniania nam, jak cudowne ma auto, i jak
doskonale wyposażone. Zaczął od pokazania nam, że pod maską nie ma
przedpotopowej jednostki 4.5l Nissana, a jest nowiutki silnik V6 Lexusa. Nie
zrozumiałem jedynie pojemności, bo nasz kolega Yonas, nie mówił słowa po
angielsku. Prócz pięknego, lśniącego silnika, pokazał nam zbiorniki na wodę
pitną, osprzęt do biwakowania na pustyni i trochę innych szpejów, które nie
wiem do czego służyły.
Po prezentacji
przyszedł czas na ratunek. Najpierw wyciągnął z wydmy GMC, potem GMC próbowało
wyciągnąć nas pod górkę, ale się poddało. Panowie podczepili więc naszą puszkę
z przodu i ściągnęli ją w dół. Jak worek kartofli po śniegu.
Nie muszę chyba
opisywać uczucia ulgi i euforii na twarzy Leona. Starszy Arab zakomunikował, że
nie ma mowy, żebyśmy teraz wrócili do hotelu, i że jedziemy za nim do niego,
tam się umyjemy, napijemy „kawy”, zjemy kolację i poznamy jego kolegów.
Uznaliśmy, że jesteśmy im to winni, więc się zgodziliśmy. Kazali nam jechać za
nimi, a żebyśmy się nie zgubili, wzięli Leona do jednego z SUV’ów, żeby mógł do
mnie dzwonić w razie utraty kontaktu wzrokowego. W trakcie nawracania na środku
autostrady przez „pas zieleni”, który składał się wyłącznie z kopnego piasku,
nasz blaszak znowu się zakopał i znowu trzeba było go wyciągać. Po tym
wyciąganiu zaczął wydawać dziwne i niepokojące dźwięki dochodzące z podwozia.
Trochę zacząłem się obawiać czy dojedziemy do hotelu. Mój niepokój spotęgował
fakt, że nasi wybawcy nie kierowali się w stronę miasta, tylko w stronę
pustyni. W pewnym momencie dojechaliśmy do końca drogi, gdzie ustawiono
betonowe bariery, a za nimi rozpościerała się już wyłącznie pustynia. Kiedy
spytałem, co jest grane, powiedzieli – zostaw tu auto i wsiadaj do Yonasa,
jedziemy na Safari.
Wtedy się zaczęło. Yonas (to ten od Patrola z silnikiem Lexusa) postanowił mi udowodnić, jakim jest kozakiem i jak potrafi szaleć po wydmach. Leon jechał z tym drugim gościem w Yukonie. Ten drugi był starszy i spokojniejszy, Yonas przeciwnie. Trawersując szczyt jednej z wydm utknęliśmy. Z jednej strony wydma miała łagodniejszy stok, z drugiej niemal pionowy. Staliśmy tak, że ta stroma skarpa była od strony kierowcy, łagodniejsza z mojej. Auto, w miarę, jak Yonas próbował się wykopać ewidentnie zsuwało się bokiem w przepaść. Ja się zastanawiałem, kiedy nadejdzie ten moment, gdy przestanę udawać twardziela i wyskoczę z fury żeby uniknąć śmierci w trakcie rolowania. Po trochu Yonas zaczął zmieniać kąt ustawienia auta względem stoku, natomiast ustawiał go nie do końca po mojej myśli. Bo ze wszystkich wątpliwości, jakie miałem wówczas w głowie, jednego byłem pewien – on na sto procent nie pojedzie tym autem w dół. Jak tylko to pomyślałem, Yonas zaczął zsuwać Nissana w dół. To był zjazd na sankach o wielkości kiosku ruchu i masie koparki. Serce miałem w gardle, majtasy pełne odwagi. Leon obserwujący wszystko z drugiego auta zaczął wzywać Pana w niebiosach na pomoc. Arab, który go wiózł zaczął się śmiać i ruszył w ślad za Yonasem. Po tej ekstremalnej ślizgawce, reszta zabawy nie robiła już takiego wrażenia. Co nie znaczy, że nie było super. Było niesamowicie!
Kiedy zaczęło się
ściemniać dojechaliśmy do jakiegoś obozu. Było tam już 8-10 SUV’ów ustawionych
w kwadrat. Wewnątrz kwadratu rozstawione były wiatrołapy, w samym środku
ognisko i kocioł do gotowania ciśnieniowego. W nieprawdopodobnie wylewny i
sympatyczny sposób przywitało nas dziesięciu Arabów, zaprosili, żeby usiąść
przy ognisku i natychmiast poczęstowano nas „kawą” i daktylami. Potem
standardowe – skąd jesteście, co robicie w Jubbah, jak długo będziecie, a jak
jest teraz w Polsce, a jaka pogoda itd. Gadka się kleiła, mimo braku znajomości
języków, było dużo śmiechu, atmosfera była serdeczna i wyluzowana, herbata się
lała strumieniami, a w szybkowarze dochodził kurczak z ryżem. W międzyczasie
gospodarze dwukrotnie nas opuścili udając się na stronę, żeby się pomodlić. I
tu muszę przyznać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie. Nie jestem religijny
ani wierzący. Nie przemawiają do mnie obrządki, gusła i sakramenty. A mimo to,
widok tych dziesięciu chłopa pokornie bijących ukłony w stronę Mekki i
mruczących słowa modlitwy, w jakiś sposób mnie wzruszył. Ciemność, pustynia,
gwiazdy, trzask ogniska i ta modlitwa. Mistyczny klimat.
Sielankowy
nastrój mojego kolegi, który wyraźnie zaczął wyluzowywać, popsułem żartem
podczas drugiej z modlitw naszych gospodarzy. Zapytałem go wtedy szeptem, czy
uważa, że oni odetną nam głowy przed, czy po kolacji? Leon zbladł, jego oczy
zrobiły się jak pięciozłotówki i zaczął coś bełkotać, że powinniśmy się już
zbierać, bo jutro idziemy do pracy.
Do opisu całej przygody dodam jedynie, że kurczak z ryżem został wysypany na wielki plater, kiedy już nadawał się do jedzenia. Był aromatyczny, soczysty, pyszny, rozpływał się w ustach. Jadło się go prawą dłonią, w klęczkach wokół stolika, na którym spoczywał plater. Nie wszyscy na raz się mieścili, dlatego ten, kto się najadł odchodził umyć ręce, a na jego miejsce dosiadał się kolejny biesiadnik.
Jakoś po 22 zaczęliśmy się wykręcać z imprezy, argumentując, że praca, że późno. Nie chcieli nas puścić tłumacząc, że możemy do pracy jechać prosto z pustyni, żebyśmy nocowali z nimi. Nie ulegliśmy i w końcu wsadzono nas w Yukona i zabrano w drogę do auta. Nie mogła to być oczywiście zwyczajna podwózka, bo nasz kierowca musiał nam pokazać uroki jazdy po pustyni w nocy, kiedy jedyne co widzisz, to szczyt wydmy przed sobą i nie masz pojęcia, co jest za nim. Przy każdym z takich wierzchołków serce stawało mi na sekundę czy dwie, po czym starało się nadrobić stracony czas biciem z prędkością 180 uderzeń na minutę.
Finał wieczoru był
taki, że gdy już dotarliśmy do naszego auta, wyściskaliśmy się na pożegnanie,
zaprosiliśmy naszego wybawcę do Hail na kolację i ruszyliśmy w drogę do hotelu.
Jakoś po 50 kilometrach auto przestało wydawać odgłosy, jedynie bujało po całej
drodze, bo na potrzeby wykopywania się z wydm spuściłem sporo powietrza w
przednich kołach. Co za dzień!
.jpeg)

.jpeg)





