środa, 18 września 2019

Roomba, Samba, Cha-cha


 Jakoś tak się składa, że moja Trucizna ma straszny awers do wszelkich czynności domowych, a w szczególności sprzątania i porządku. „Ten-typ-tak” i nie poradzisz. Produkuje natomiast wokół siebie taką ilość bałaganu, że porównać by to można ze zdolnościami całej grupy przedszkolaków wyposażonych w krakersy i soczki „Kubuś” pozostawionych samym sobie na całe popołudnie. Przez 25 lat małżeństwa nieustająco próbuję się przyzwyczaić do mieszkania w bałaganie, ale mi średnio wychodzi. Sytuację, w której gotuję się wewnętrznie ze względu na burdel, jaki mnie otacza, dopełniają dwa psy, które okazały się być na tyle nierozgarnięte, iż nie udało się ich nauczyć, aby nie gubiły sierści. Przynajmniej w domu. Tak, więc mieszanka piasku, tytoniu, popiołu, okruszków i tony kłaków, to standardowy obraz naszych podłóg, gdziekolwiek zamieszkamy. Odkurzanie jest koniecznością. I to nie odkurzanie sobotnie, tylko codziennie odkurzanie całej powierzchni mieszkalnej. Dużo pracy. A ja jestem leniwy. Oj, jak bardzo. I zmęczony bywam nader często. Łatwo chyba zrozumieć, że mi się nie chce po pracy dorzucać do listy obowiązków odkurzania mieszkania.
Dlatego postanowiłem kupić robota odkurzającego. Po kilku dniach przeczesywania internetu, opinii użytkowników, blogów, stron producentów, wybór padł na Roombę.
Nie mam zamiaru wdawać się w szczegóły, dlaczego Roomba a nie Xiaomi itd. Tak zdecydowałem i już.
Natomiast całkiem ciekawie wypadła inicjacja tego odkurzacza w domu. Po uroczystym „unboxingu” przerzuceniu instrukcji, zainstalowałem aplikację na telefonie i postanowiliśmy rozpocząć odkurzanie. Odkurzacz chyżo, wydając dźwięki pełne podekscytowania, wyrwał się do pracy i zaczął niczym gigantyczny krążek hokejowy śmigać po naszych podłogach. Jak łatwo było przewidzieć, psy oszalały. Jak to możliwe, że coś im samo zasuwa po podłodze, szumi, buczy, wibruje?! PO ICH PODŁODZE?! Toż to musi być śmiertelnie groźny wróg i jeśli ujadanie go nie uspokoi, my go zaraz zagryziemy, bo musimy bronić naszego stada! Próby uspokojenia Dextera spełzły na niczym, w związku z czym, odkurzanie wyglądało tak, że torowaliśmy małemu robocikowi drogę trzymając laczki w rękach, niczym biegnący przed autem z pochodnią „ostrzegacz” z okresu początków motoryzacji. Głupio byłoby oddać odkurzacz na gwarancji już pierwszego dnia i to ze śladami zębów na obudowie.
Sprzątanie postępowało na tyle intensywnie, że zadyszka była tylko kwestią czasu. Zarówno nasza, jak i Dextera. Odpadłem jako pierwszy. Usiadłem i wziąłem psa na kolana, żeby go uspokoić, a moja Trucizna podsypywała paproszki odkurzaczowi jakby karmiła kury na wsi i starała się go namówić, żeby sprzątał tam, gdzie mu pokaże. Nie pomagały prośby, perswazja, zaklęcia oraz śpiewanie piosenek. Jedyną skuteczną metodą okazało się grodzenie mu drogi stopami tak, aby naprowadzić sprzęt na właściwy kierunek. A kiedy wreszcie spełniło się jej marzenie i odkurzacz pojechał, tam gdzie chciała żeby posprzątał, uparta maszyna postanowiła sobie odpocząć. Zakomunikowała, że ma słabą baterię i wróciła do bazy żeby się naładować. I tyle było pierwszego odkurzania.
Tak się dzisiaj zastanawiam, czy aby tradycyjne odkurzanie, nie jest mniej męczące.