Jakoś tak się składa, że moja
Trucizna ma straszny awers do wszelkich czynności domowych, a w szczególności
sprzątania i porządku. „Ten-typ-tak” i nie poradzisz. Produkuje natomiast wokół
siebie taką ilość bałaganu, że porównać by to można ze zdolnościami całej grupy
przedszkolaków wyposażonych w krakersy i soczki „Kubuś” pozostawionych samym
sobie na całe popołudnie. Przez 25 lat małżeństwa nieustająco próbuję się
przyzwyczaić do mieszkania w bałaganie, ale mi średnio wychodzi. Sytuację, w
której gotuję się wewnętrznie ze względu na burdel, jaki mnie otacza,
dopełniają dwa psy, które okazały się być na tyle nierozgarnięte, iż nie udało
się ich nauczyć, aby nie gubiły sierści. Przynajmniej w domu. Tak, więc
mieszanka piasku, tytoniu, popiołu, okruszków i tony kłaków, to standardowy
obraz naszych podłóg, gdziekolwiek zamieszkamy. Odkurzanie jest koniecznością.
I to nie odkurzanie sobotnie, tylko codziennie odkurzanie całej powierzchni
mieszkalnej. Dużo pracy. A ja jestem leniwy. Oj, jak bardzo. I zmęczony bywam
nader często. Łatwo chyba zrozumieć, że mi się nie chce po pracy dorzucać do
listy obowiązków odkurzania mieszkania.
Dlatego
postanowiłem kupić robota odkurzającego. Po kilku dniach przeczesywania
internetu, opinii użytkowników, blogów, stron producentów, wybór padł na
Roombę.
Nie mam zamiaru
wdawać się w szczegóły, dlaczego Roomba a nie Xiaomi itd. Tak zdecydowałem i
już.
Natomiast całkiem
ciekawie wypadła inicjacja tego odkurzacza w domu. Po uroczystym „unboxingu”
przerzuceniu instrukcji, zainstalowałem aplikację na telefonie i postanowiliśmy
rozpocząć odkurzanie. Odkurzacz chyżo, wydając dźwięki pełne podekscytowania, wyrwał
się do pracy i zaczął niczym gigantyczny krążek hokejowy śmigać po naszych
podłogach. Jak łatwo było przewidzieć, psy oszalały. Jak to możliwe, że coś im
samo zasuwa po podłodze, szumi, buczy, wibruje?! PO ICH PODŁODZE?! Toż to musi
być śmiertelnie groźny wróg i jeśli ujadanie go nie uspokoi, my go zaraz
zagryziemy, bo musimy bronić naszego stada! Próby uspokojenia Dextera spełzły
na niczym, w związku z czym, odkurzanie wyglądało tak, że torowaliśmy małemu
robocikowi drogę trzymając laczki w rękach, niczym biegnący przed autem z
pochodnią „ostrzegacz” z okresu początków motoryzacji. Głupio byłoby oddać
odkurzacz na gwarancji już pierwszego dnia i to ze śladami zębów na obudowie.
Sprzątanie
postępowało na tyle intensywnie, że zadyszka była tylko kwestią czasu. Zarówno
nasza, jak i Dextera. Odpadłem jako pierwszy. Usiadłem i wziąłem psa na kolana,
żeby go uspokoić, a moja Trucizna podsypywała paproszki odkurzaczowi jakby
karmiła kury na wsi i starała się go namówić, żeby sprzątał tam, gdzie mu
pokaże. Nie pomagały prośby, perswazja, zaklęcia oraz śpiewanie piosenek.
Jedyną skuteczną metodą okazało się grodzenie mu drogi stopami tak, aby
naprowadzić sprzęt na właściwy kierunek. A kiedy wreszcie spełniło się jej
marzenie i odkurzacz pojechał, tam gdzie chciała żeby posprzątał, uparta maszyna
postanowiła sobie odpocząć. Zakomunikowała, że ma słabą baterię i wróciła do
bazy żeby się naładować. I tyle było pierwszego odkurzania.
Tak się dzisiaj
zastanawiam, czy aby tradycyjne odkurzanie, nie jest mniej męczące.