Ciąg dalszy meldunku, czyli bezpośredni kontakt z urzędami w Indiach.
Całkiem niedawno, mój kolega, którego bardzo cenię za roztropność i bardzo
trzeźwe postrzeganie świata zapytał mniej więcej tak: mówią, że podróże
kształcą. Czego więc wy (i tu wymienił kilku znajomych z naszej paki, którzy
pracują podobnie jak ja, lub podróżują rekreacyjnie) się nauczyliście w tych
podróżach?
Każdy odpowiedział coś tam zgodnie ze swoimi odczuciami. Dzisiaj chciałbym
dodać jeszcze jedną rzecz, której uczą mnie podróże. A szczególnie już podróże
do Azji. Jest to cierpliwość.
Czas wypowiadany na głos a ten płynący w
rzeczywistości ma tutaj zupełnie inny wymiar.
Przykłady? Jeśli ktoś Ci mówi, że coś dzieje się teraz właśnie, oznacza to,
że w najlepszym razie zacznie się dziać za 10-15 minut. Jeśli ktoś mówi, że coś
stanie się/zostanie zrobione za 5-10 minut, stanie się i owszem, ale za
godzinę, może dwie. Dalej w tej skali, deklarowana godzina to przeważnie jeden
lub dwa dni. Jeśli natomiast ktoś obieca coś zrobić dzisiaj, zajmie to mniej
więcej tydzień. Jeśli, oczywiście, nie zapomni.
Ponieważ dziewiętnastego lutego upłynął termin mojego meldunku w Pune. Już
dzisiaj miałem spotkanie na Policji, w wydziale rejestracji obcokrajowców. Na
11-tą.
Powiedziano mi, żebym o 10-ej zszedł na dół do recepcji a stamtąd kierowca
mnie zabierze na spotkanie.
Jako, że cierpię na chroniczny dupo-ścisk, byłem gotowy dziesięć minut
przed czasem. Usiadłem na krzesełku i cierpliwie czekałem. O tej porze dnia,
pod hotel samochody przyjeżdżają i odjeżdżają w ilości 5-10 na minutę. Oprócz
tego stoi kilkanaście zaparkowanych z kierowcami czekającymi na skinienie. To
tytułem wyjaśnienia.
Dwadzieścia pięć minut po 10-ej, zadzwoniłem do Vishala z pytaniem, gdzie
jest kierowca. Vishal oddzwonił po minucie mówiąc, że kierowca czeka od 10-ej
pod hotelem. Wysłał mi numer rejestracyjny auta i faktycznie, okazało się, że
to auto stało cały czas naprzeciw mnie, kierowca patrzył na mnie, ale nie
raczył wysiąść, dać znać, że przyjechał, zadzwonić, wysłać esemesa albo,
chociaż wsadzić za szybę kartkę z napisem „Ovivo” żebym wiedział, że to po
mnie. Musiałbym mieć boskie zdolności, żeby domyślić się, że ten zdezelowany,
nieoznakowany pojazd marki Tata Vista (indyjska podróbka Corsy) przyjechał
akurat po mnie. No dobra, wsiadłem, pojechaliśmy. Kierowca po angielsku
wyłącznie „Yes Sir” i „Sorry Sir”, więc ciężko było się porozumieć. Po polsku
umiał jeszcze mniej, niemniej jednak coś umiał. Jak mu zasunąłem gadkę po polsku odpowiedział śląską
gwarą: kaj?!
*(„kaj?” w Marathi znaczy „co?”).
Chwilę później zadzwonił do niego telefon, więc odebrał, jak to tutaj
czynią wszyscy. Rozmowa nie trwała nawet 20 sekund, kiedy jak spod ziemi wyrósł
przy nas policjant na swoim lśniącym radiowozie Suzuki 150ccm i zatrzymał nasze
auto.
Dyskusje trwały pół godziny. Ja byłem już solidnie spóźniony na
spotkanie, ale co tam. Cierpliwość przede wszystkim. Kierowca biegał za
gliniarzem, gliniarz nieugięty coś gestykulował, wykonywali kolejne telefony,
mówili raz głośniej, raz ciszej a czas płynął. W końcu pojawił się drugi
policjant, wsiadł razem z moim kierowcą do auta i odwieźli mnie na miejsce, po
czym powiedział: Teraz proszę wysiąść Sir, załatwić swoje sprawy a kiedy my
skończymy z kierowcą, on do Pana zadzwoni. Wysiadłem, oni pojechali.
Urząd mnie nie zaskoczył. Syf taki sam, jak wszędzie. Śmieci, porozrywany
drut kolczasty na popękanych murach. Umundurowani urzędnicy płci obojga
zupełnie niezainteresowani petentami i tłum ludzi pragnących załatwić swoje
sprawy. Część z nich, głównie Europejczycy i Amerykanie, niezbyt przejęci i
zainteresowani wynikiem rozmowy a druga część, głównie Pakistańczycy, obywatele
Bangladeszu czy Nepalu, wyraźnie przejęci i zestresowani. Błagający, tłumaczący
i przekonujący nieugiętych urzędników.
W całym budynku niczego w stylu recepcji, wskazówek gdzie się udać itp. Uznałem,
że zacznę od czegoś, co było nazwane „Wait room”. Czyli sali z kilkoma
krzesełkami i dwoma paniami siedzącymi za przeszklonym kontuarem. Uderzyłem do
tej z dwóch pań, która akurat nie ziewała, bo nie chciałem tej drugiej
przerywać. Wytłumaczyłem, dlaczego tu jestem i czego szukam i zapytałem, gdzie
mam się udać. W trakcie swojego potoku słów odniosłem wrażenie, że mówię do
ściany. Zero kontaktu. Kiedy skończyłem, spojrzała mi w oczy i spytała: ale
czego ty chcesz? Umarłem. Jeszcze raz, powoli, jak żółw ociężale, tym razem w bezokolicznikach, powiedziałem, po co tu jestem, wspomagając się gestykulacją, pokazując paszport i dokumenty.
Wskazała mi ręką drugi koniec korytarza z tłumem ludzi. Zrozumiałem, że tam
właśnie mam się udać.
Na drugim końcu korytarza, po obu jego stronach postawione zostały
przeszklone boksy a w każdym biurko i dwoje urzędników lub urzędniczek. I tłum ludzi. Zero
możliwości zasięgnięcia informacji na temat tego, co robić. Doczytałem na
jednym z boksów, że załatwiają sprawy wiz biznesowych, więc tam uderzyłem.
Pewnie też i dlatego, że w tym jednym boksie nie było petentów.
I powtórka z
rozrywki: tłumaczenie całej historii łącznie z chrztem Polski i dlaczego Mieszko
I musiał poślubić czeskiego paszteta oraz dlaczego strajk dzieci z Wrześni
pomógł nam pokonać zaborców, po to tylko żeby pani szeptem powiedziała: boks
numer dwa.
Boks numer dwa, jak nietrudno zgadnąć to ten, z największą kolejką
oczekujących. No cóż. Cierpliwość to cnota, tak mówią. Stanąłem wobec tego na
końcu kolejki składającej się w 90% z Pakistańskich pasterzy, którzy w związku
ze stażem pracy tak się upodobnili do swoich kochanek, że nawet śmierdzieli jak
kozy. Niespodziewanie z tej całej sytuacji wybawił mnie telefon. Zadzwonił
jakiś koleś, pytając gdzie jestem, bo miałem być na jedenastą, dochodzi dwunasta a on
mnie nie widzi. Wytłumaczyłem mu gdzie jestem i za chwilę pojawił się Hindus z
teczką papierów i wytłumaczył mi, że płacą mu za to żeby on tu wszystko za mnie
załatwił i że dziwi się, że nikt mi o tym nie powiedział (tutaj ukłon w stronę indyjskiego oddziału mojej firmy za zdolności organizacyjne i przepływ informacji).
Wziął mój paszport,
zdjęcia zrobione dzień wcześniej w punkcie o nawie „Photoshop”, oryginały
dokumentów, które dostałem z firmy i powiedział, że mam sobie posiedzieć i
poczekać a on wszystko załatwi.
Dosłownie dziesięć minut później zawołał mnie i poszliśmy do sławetnego
boksu numer 2. W boksie: jedna gruba, stara baba i druga młodziutka, chudziutka
z krostami na twarzy. Gruba mówiła, pryszczata pisała. Nie wiem, co. Z mimiki i
mowy ciała wyczytałem przekaz sugerujący udanie się na drzewo. Na końcu rozmowy
pryszczata wypunktowała na kartce jakieś cztery rzeczy i podała papierek
grubej, która go podpisała i oddała mojemu agentowi. Zapytałem po wyjściu z
boksu, czy coś nie tak? On odpowiedział, że nie i że wszystko jest ok.
Zastanawiam się jak wygląda załatwienie sprawy, kiedy nie jest ok.
Zostałem
ponownie posadzony na korytarzu a mój pomagier zniknął po raz drugi. I znowu,
po niecałych dziesięciu minutach powrócił i zaprosił mnie do innego boksu. W boksie
siedziała okularnica w wieku lat około 30-tu, wzięła teczkę z dokumentami,
poprzewracała ze znudzoną miną kilka kartek, to samo zrobiła z paszportem, po
czym zapytała „jak się nazywasz?”.
Odpowiedziałem, że tam jest napisane (że niby taki młody wilk fifa-rafa),
ale nie usatysfakcjonowało jej to i pomagier powiedział, że ona chce to
usłyszeć ode mnie. Powiedziałem jej swoje imiona i nazwisko, zgodnie z tym, co stoi w
paszporcie, starając się wymówić jak najbardziej niechlujnie po polsku
szczególnie imię Andrzej.
Następnym jej pytaniem był powód mojej wizyty w Indiach i czym dokładnie
mam się zająć. Odpowiedziałem, że jestem w charakterze konsultanta do spraw
inżynieryjnych wysłany z brytyjskiego oddziału firmy na pomoc indyjskim
kolegom. Zadowoliło to ją, oddała papiery i tak się skończyło załatwianie.
Już na korytarzu mój nowy kolega powiedział, że ma tutaj listę czterech
dokumentów, które firma musi dostarczyć w ciągu siedmiu dni i sprawa zostanie
załatwiona. Dodał, że on się wszystkim zajmie i że nie będę musiał już więcej
przyjeżdżać do urzędu. Spoko, dla mnie bomba. Siedem dni, czyli za miesiąc może
będzie gotowe.
Przed wyjściem poprosiłem go, żeby zadzwonił do kierowcy i spytał go za ile
po mnie będzie. Odpowiedział mi, że kierowca już jedzie i najdalej za 10 minut będzie.
Byłem chyba jakiś zaćmiony, bo po dziesięciu minutach wyszedłem przed budynek
na rozgrzaną w blisko 40-to stopniowym upale ulicę pełną pyłu i spalin, bez
możliwości powrotu do urzędu. No i dostałem za swoje. Kierowca zjawił się po
godzinie od mojego wyjścia na słońce. Siedzenie na słońcu trwało na tyle długo, że zdążyłem się zaprzyjaźnić z psiakiem szukającym jedzenia w śmietniskach. Teraz siedzę w hotelu, dochodzę do siebie
i piszę powyższe.



