Od dziecka walczę z problemami jelitowymi. Nie zliczę, ile razy odwiedzałem różnych lekarzy, różne kliniki, państwowe i prywatne tylko po to, aby usłyszeć najróżniejsze diagnozy i metody leczenia, z których żadna nie usuwała dolegliwości. Takoż w ojczyźnie, jak i na emigracji. Po tym jak 6-7 lat temu usunęli mi z jelita grubego guzki popularnie zwane hemoroidami, postanowiłem sobie na przyszłość darować podobnych atrakcji. Dlaczego? W skrócie – przez trzy dni leżałem skręcany spazmami bólu i gorączką, a pomogło to na całe trzy tygodnie, po czym wszystko wróciło do stanu sprzed zabiegu.
Na początku tego roku sprawy pogorszyły się jednak na tyle, że wróciłem do lekarza rodzinnego. Tym razem postanowiłem go przechytrzyć i zwróciłem się nie z prośbą o wyleczenie mnie, a prośbą o poradę – jak mam z tym żyć. To go chyba trochę zbiło z tropu, bo wziął się do sprawy poważniej. Po pierwsze skojarzył, że mogę mieć uszkodzone jelita na skutek wieloletniego konsumowania glutenu, na który jestem uczulony (wyszło na badaniu krwi, jakoś rok temu, może ciut więcej). Niestety dieta bezglutenowa nie przyniosła istotnej poprawy. Ustały pewne dolegliwości neurologiczne, ale krew z dupska lecieć nie przestała.
Ale wróćmy do naszego doktora, który skierował mnie na kolonoskopię. Nie mogłem wprost uwierzyć w ogrom szczęścia, jakie mnie spotkało. Kilkukrotnie dopytywałem się, czy aby na pewno, czy mi się nie przesłyszało. Potem już poszło gładko – badanie, diagnoza, skierowanie do szpitala na operację usunięcia zmian zanim zezłośliwieją. Był to luty 2020.
Po zarejestrowaniu się w szpitalu usłyszałem wstępny termin – lipiec 2020. Cóż zrobić. Cierpliwie czekałem. W sierpniu zadzwoniłem do szpitala, zapytać jak tam moja operacja, a w odpowiedzi usłyszałem, że przez Covid-19 mają 15 miesięcy opóźnienia i że odezwą się najszybciej jak się da. Trochę mnie to zmartwiło i po krótkich poszukiwaniach umówiłem się prywatnie. Tutaj też nie było kolorowo z terminami, bo lekarz mógł mnie przyjąć najwcześniej na początku grudnia.
W międzyczasie zadzwonił mój szpital informując mnie, że mają wolny termin i jak chcę to mogę i zapraszają. Zgodziłem się, oczywiście i tak oto dzisiaj udałem się na długo wyczekiwaną operację.
Dodam, że w liście zapraszającym mnie do szpitala nie było żadnych informacji na temat tego, co mnie czeka, jak i na co mam się przygotować itd. Jedynie lakoniczna informacja, że mam wejść przez izbę przyjęć w oddziale A-27 do oddziału chirurgii ogólnej A-6. Próby skontaktowania się ze szpitalem spełzły na niczym, bo jedyny numer telefonu na tymże liście kieruje do biura rejestracji, a tam nie mają o niczym pojęcia. Oni mają jedynie umówić pacjenta.
Jakiekolwiek inne numery telefonu do tego szpitala są głęboko utajnione i znajdują się w specjalnie zalakowanej kopercie w dolnej szufladzie biurka miłościwie nam panującej w zamku Windsor.
Kiedy więc nadszedł ten dzień, uzbrojony w maseczkę i list zapraszający zgłosiłem się na izbie przyjęć, gdzie zostałem wpisany w komputer i posadzony na krzesełku. Między drzwiami wejściowymi a krzesełkiem kazano mi dwukrotnie odkazić dłonie. Krzesełka były tak oznakowane, aby siadać od siebie w odległości dwóch metrów, ale tylko w rzędzie. Ludzie siadając zgodnie z poleceniami tworzyli piękne szeregi potencjalnych ofiar Covid-19 oddalonych od siebie o nie więcej niż 20-30cm. Siedziałem więc oddychając na kark jakiemuś dziadkowi przede mną, a za sobą miałem kaszlącą Hinduskę. Po niecałej partyjce Sudoku na poziomie „challenging” pielęgniarka wywołała mnie i nawet nie pokaleczyła specjalnie mojego nazwiska. Zaprowadziła mnie do kolejnej poczekalni, gdzie wskazała krzesełko i poprosiła oczywiście o poczekanie, czego mogłem się domyślić, bo na to przecież wskazywała nazwa pomieszczenia. Zaraz potem do poczekalni wturlał się tłuścioch rasy bezobjawowo białej. Taki dwustukilowy "Jedyny i niepowtarzalny Ivan" w dresie i bejsbolówce, jak przystało na prawdziwego sportowca. Maseczka zakrywała mu zaledwie dolną wargę, takich gabarytów była facjata grubasa. Ivan miał na sobie uwieszone trzy różne torby sportowe – takie, w jakich nosi się ciuchy na zmianę do klubu fitness. W uszach miał AirPody i sapał jak przedwojenna kolejka wilanowska na starcie. Zatrzymał się nade mną, przez dłuższą chwilę czytał napis na krześle obok mnie, który wielkimi czerwonymi literami informował "proszę nie używać tego krzesła", po czym na nim bezceremonialnie usiadł. W sensie, że i na krześle, i na napisie. Przygniótł mnie jedną ze swoich toreb do ściany, nie robiąc sobie nic z mojego oburzenia na ten fakt. Zasadniczo udawał, że nie słyszy.
Dobrze, że nie trwało to długo i krótko po tym, jak wygrzebałem się spod murzyńskiej torby z logo Adidasa, zostałem zaproszony do gabinetu doktora. A tam, bez wdawania się w szczegóły, dowiedziałem się, jak ważne jest w walce z nowotworem działanie na czas i jak tenże ma istotne znaczenie w skutecznym leczeniu. Jakimś cudem nie wybuchłem mu w twarz sarkastycznym rechotem. Ograniczyłem się tylko do stwierdzenia: „Ajnoł” i uniesienia jednej brwi w stylu Jasia Fasoli.
Następnie doktor spojrzał w moją kartotekę i stwierdził, że moje badanie kolonoskopijne jest już za stare i zanim mnie zoperuje musi zobaczyć nowe. Dostałem więc skierowanie na ponowne badanie, życzono mi zdrowia, miłego dnia i odesłano do domu. Czekając sobie na zewnątrz aż Maciek po mnie przyjedzie, tak sobie pomyślałem o rodakach narzekających na nasz NFZ. Cieszcie się ludzie tym, co macie, bo możecie trafić na NHS.