czwartek, 24 września 2020

Jogging

 W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, że musi sobie pobiegać. U większości jest to efekt chwilowej słabości, gorszego samopoczucia czy głupiej decyzji podjętej pod wpływem środków odurzających. Zwykle takie postanowienia kończą się na jednym, maksymalnie kilku epizodach biegackich. Niektórym jednak nie przechodzi na dłużej i biegają regularnie. Przyczyn tego patologicznego zachowania można poszukiwać w upośledzeniach osobowościowych, trudnym dzieciństwie czy problemach małżeńskich. Nie podejmuję się analizowania tego problemu, ponieważ nie jestem biegłym z zakresu psychologii. Poza tym, biegacze zwykle są mało szkodliwi dla społeczeństwa, więc jeśli muszą, to niech sobie biegają. 

Otóż, po blisko 30-tu latach odkąd biegałem po raz ostatni, a było to w czasach szkoły średniej, kiedy zwyrodnialcy szumnie zwani „nauczycielami wychowania fizycznego” pod presją braku promocji do następnej klasy zmuszali nas do biegów na ocenę, postanowiłem pobiegać dla poprawy samopoczucia.
Przygotowania teoretyczne trwały kilka tygodni. Dokładny reasearch połączony ze studiowaniem grup dyskusyjnych i YouTube dał mi pogląd na to, jak powinno się uprawiać jogging, żeby miało to sens.
Wyposażony w odpowiedni sprzęt elektroniczny, bidonik z płynem izotonicznym i ambicję, byłem gotów do biegu.
Tutaj rozwinę  trochę zagadnienie „sprzęt elektroniczny”, ponieważ osoby spoza kręgów sportowych mogą nie wiedzieć bez czego obecnie absolutnie nie wolno wyjść z domu, aby uprawiać jakąkolwiek aktywność fizyczną. 
Po pierwsze i najważniejsze – smartfon. Smartfon ze specjalnym uchwytem do zamocowania go na bicepsie, bo gdzie indziej zamontowany smartfon nie działa. Jakiś spisek producentów smartfonów z producentami opasek na biceps sprawia, że telefon umieszczony w kieszeni dyskwalifikuje biegacza zanim ten jeszcze zacznie biegać. 
Po drugie – aplikacja. Jest ich sporo na rynku i nie ma sensu bawić się teraz w ich porównywanie. Najpopularniejszą jest „Endomondo”, która natychmiast informuje wszystkich znajomych o dokonanych osiągach, bez czego bieganie traci bezapelacyjnie sens. Wszakże biegamy dla FB nie dla siebie, co nie? 
Po trzecie – słuchawki bezprzewodowe. Przeznaczenia tychże nie udało mi się do końca ustalić. Podejrzewam, że dyktują biegaczom komendy typu „prawa-lewa-prawa-lewa” albo „wdech-wydech” w trakcie treningu. Coś w tym stylu na pewno. 
Po czwarte, no i najważniejsze – opaska elektroniczna lub smartwatch na nadgarstku. Informuje ona biegacza na bieżąco o jego pulsie, przebytym dystansie, tempie, prognozuje pogodę, podaje indeksy WIG i Forex oraz kursy walut. 
Zaopatrzeni w taki niezbędnik biegacza, możemy, a nawet powinniśmy wyjść z domu na trening. 
Takoż i ja. Wyszedłem przed dom, wziąłem głębszy oddech i pobiegłem.
Pierwsza dycha, przebiegła rewelacyjnie. Puls w normie, mięśnie pracują jak dobrze naoliwiona maszyna, płuca dają radę. Indeksy giełdowe, bez większych zmian.
Kryzys przyszedł mniej więcej po zrobieniu trzech dych. Puls sięgnął stanu zawałowego, pojawił się ból w piszczelach i kłucie w płucach. Pokonałem go nadludzkim wysiłkiem i uporem po czym desperacko kontynuowałem trening.
Niestety. Katastrofa nadeszła krótko potem. 
Padłem. Leżę pokonany.  Przejmujący ból w klatce piersiowej nie pozwala nabrać powietrza. Żołądek targają skurcze torsji. Zegarek wyje alarmem pulsu zawałowego. Niedotlenienie powoduje ograniczenie pola widzenia, a piszczele rozsadza pulsujący ból. Organizm rozpaczliwie robi wszystko, aby przetrwać to skrajne wyczerpanie. Serce pracuje na granicy zatarcia, a płuca trzeszczą niczym kowalski miech. Umysł próbuje zrobić bilans zniszczeń, swoisty selftest i nie wystarcza mocy przerobowej na wiele więcej. Myśli nie przychodzą więc zbyt łatwo. A brakło tak niewiele. Zabrakło zaledwie trzech metrów, a przebiegłbym ich w sumie okrągłe pięćdziesiąt.