czwartek, 21 kwietnia 2022

Początek czegoś

    Niejednokrotnie zastanawiam się, kiedy i jak „to” się zaczęło? Wydaje mi się, że chyba właśnie wtedy:

Było lato. Wczesne lato. Takie zielone, nie żółte. Upalne wieczory, długo jasno. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, który to mógł być rok. Na pewno byłem w wieku przedszkolnym, czyli maksymalnie 5 lat. Może to było ostatnie lato przed „zerówką”? Nie pamiętam.

Koleżanka mojej mamy, zwana „ciocią Alą”, jakiś czas wcześniej wyszła za mąż za ichtiologa, który ukończył Akademię Rolniczą w Poznaniu, a który pochodził ze Złocieńca. W tymże Złocieńcu pracował w miejscowej hodowli ryb i pomieszkiwał w służbowym mieszkanku tuż obok zakładu pracy. Urocze miejsce, na przedmieściach niedużego miasteczka, jakim w latach 70. był Złocieniec, świetnie nadawało się na krótkie wakacje dla dzieci i okazje „towarzyskie” dla dorosłych. Mieszkanko było małe, więc spaliśmy na zaimprowizowanych legowiskach. W moim przypadku były to dwa zsunięte ze sobą fotele, które regularnie mi się w nocy rozsuwały i lądowałem tyłkiem na podłodze. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

Mąż cioci Ali – „wuja Jacek” organizował nam zajęcia, tak że nie było czasu na nudę. A to wypad nad jeziorko, a to wyprawa do Kołobrzegu, a to spacer do miasta na desery lodowe. Same atrakcje dla smarków z miasta. W czasie kiedy wuja Jacek był w pracy, rządziliśmy na podwórku, które położone było na wysepce w rozwidleniu płytkiej i bystrej rzeczki, której jedna odnoga płynęła swobodnie, a druga zasilała hodowlę pstrąga. Nie mieliśmy więc gdzie zabłądzić, rzeka była zbyt płytka, żeby się w niej utopić. Mama z ciocią niespecjalnie więc musiały się nami zajmować i spędzały dnie na zdobywaniu opalenizny „na murzyna”. Tata wędkował, dzięki czemu codziennie mieliśmy świeże ryby do smażenia lub wędzenia. Tak jakby wuja Jacek nie mógł nam lepszych i większych przynosić z pracy.


tak to wygląda dzisiaj (c) GoogleMaps

Pewnego dnia postanowiliśmy z siostrą i dopier-co-poznanym lokalnym kolegą zbudować zamek z piasku. Wielka pryzma żółtego piachu znajdowała się na podwórku przy garażach. Niestety piasek okazał się być żwirem budowlanym, który nie chciał się lepić ani formować. Żaden był to problem, ponieważ obok piasku leżało kilka worków cementu i sporo cegieł typu Siporex. Za namową dopiero-co-poznanego kolegi, który był ode mnie o rok starszy i znał się na budowlance, zużywając dwa worki cementu i połowę piasku jaki był na podwórku, namieszaliśmy w starej wannie zaprawę, która posłużyła nam do budowy zamku z Siporexu. W zamku śmiało mieściły się trzy dzieciaki, nie miał okien, ani dachu, ale na dach położyliśmy gałęzie bzu pozyskane z krzewu nieopodal i „baza” była gotowa. Sielankową zabawę przerwał nam wracający z pracy właściciel skonsumowanych przez nas materiałów budowlanych, który właśnie miał zacząć budować sobie garaż dla swojej Syrenki 104. Ale było krzyku! Gość kategorycznie domagał się zwrotu materiałów budowlanych. O pieniądzach nie było mowy, bo w owych czasach pieniędzmi można było sobie papierosy odpalać. Mama z ciocią próbowały nas jakoś wybronić, ojciec strategicznie zniknął. Chryja na całego. Sprawę załagodził zaradny wuja Jacek, który po pierwsze mieszkał z tym człowiekiem od lat w jednym służbowym budynku, po drugie pracowali w jednej firmie, po trzecie miał zdolności do łagodzenia konfliktów i pogodne usposobienie. W zamian za pstrągi i jesiotry z hodowli, wyhandlował wśród ludności miejscowej kilka worków cementu i przyczepę żwiru, a cegły udało się oczyścić, bo nasza zaprawa jeszcze nie zdążyła związać. Konflikt budowlany został zażegnany. Oczywiście dostaliśmy zakaz zbliżania się do garaży na podwórku jak i do krzaku bzu, który ucierpiał najmocniej na naszym zrywie architektonicznym. A poszkodowany sąsiad warczał na nas do końca pobytu.

Ale do sedna.

W Złocieńcu, w latach 40. obozowała przez jakiś czas rodzina mojego dziadka od strony ojca. Wracali do Poznania z wojennego wygnania w Kołobrzegu. Taborem, jak cyganie. Dziadek poznał w Kołobrzegu babcię, część rodzeństwa mojego ojca już robiła w pieluchy, inna część była „w planach”. Z opowiadań wiem, że podróż przez wyniszczone wojną tereny Zachodniego Pomorza, nie należała do łatwych, a trasa z Kołobrzegu do Poznania zajmowała kilka długich miesięcy. Kiedy więc okoliczności na czas jakiś zatrzymały ich w Złocieńcu, spora część rodziny postanowiła tam osiąść na stałe. Tym bardziej, że miasto odzyskane po Niemcach było całkowicie puste i można było sobie wybrać mieszkanie, czy dom, jaki się komu podobał. Dziadek, jako lokalny patriota, nie wyobrażał sobie życia poza Poznaniem i dlatego wraz z żoną i dwójką, a może już trójką dzieci, pojechali dalej.  

Nie było zatem zaskoczeniem, że któregoś wieczoru zostaliśmy zaproszeni do rodziny ojca na przyjęcie. Z całego przyjęcia pamiętam niewiele. Głównie przyciemnione światło, jakby oszczędzali na prądzie. A może po prostu chcieli zrobić klimat? A może nie chcieli, żeby ćmy i komary naleciały? Chociaż przy tym poziomie zadymienia nikotynowego żaden owad nie utrzymałby się w tych pomieszczeniach ani sekundy. Pamiętam też czerwone twarze dorosłych, bo konsumpcja napojów wyskokowych nie ułatwiała funkcjonowania w upalnym powietrzu letniego wieczora. Pamiętam również kotka. Pierwszy raz w życiu miałem okazję bawić się z kotem i ta zabawa pochłonęła mnie bez reszty. Nie interesowały mnie cienkie parówki, szynka „Krakus”, eklery i tort brzdącowy. Byłem wniebowzięty i bez końca zakochany w tym zwierzęciu. Wtedy też poznałem, jakie są koty naprawdę i na resztę życia zrodziła się moja niechęć do tego gatunku. Otóż, kiedy kotek stwierdził, że ma dosyć zabawy ze mną, postanowił przeorać mi twarz pazurami. Nie mógł zwyczajnie odejść, pacnąć łapą, zrobić cokolwiek, co mogłoby do mnie dotrzeć w sposób czytelny i zrozumiały. On po prostu uniósł się na tylnych łapach i przednimi, szybko uderzając, kilka razy zrobił mi z twarzy befsztyk tatarski. Niektóre rany były dość głębokie, wszystkie bolesne, krew lała się solidnie. Wszyscy krewni i znajomi byli już ostro w czubie, nikt nie podjął się jechać do ambulatorium, natomiast żeńska część towarzystwa odkryła w sobie spuściznę sanitariuszek z Powstania Warszawskiego i postanowiła mnie opatrzyć. Wówczas myślałem, że ból pociętej twarzy, to najgorsze, co mnie mogło spotkać tego wieczora. Pfff, naiwniak. Sanitariuszki, po krótkiej naradzie, co będzie lepsze – jodyna czy woda utleniona, wybrały wodę i obficie zlały mi nią twarz. Dopiero wtedy poczułem co oznacza słowo „ból”. Pamiętam, że z całej siły wyrywałem pokrytą krwawą pianą głowę, kiedy zionące alkoholem Marusie próbowały mi wytrzeć rany i je jakoś opatrzyć. Ktoś mi tę głowę siłą przytrzymywał, przed oczami wirował bandaż, a faceci bez przejęcia biesiadowali dalej w salonie. W końcu, kiedy siostry miłosierdzia uznały swoją pracę za poprawnie wykonaną, ułożyły mnie w łóżku i zaleciły sen. Bo jak się śpi, to nie boli.

Niedługo potem przyjechał wuja Jacek. Wielki nieobecny tej imprezy, a to dlatego, że pracował na drugą zmianę. Po pracy przebrał się w ciuchy, które nie śmierdziały rybami, wsiadł na motocykl i dołączył do nas. Na miejscu okazało się, że impreza dogasa, nie ma już nic do wypicia, a przede wszystkim, że Adaś odniósł poważne obrażenia w zabawie z koteczkiem i że lepiej się zmywać. Rodzice zadecydowali, że Ania (młodsza siostra) pokona drogę do domu na rękach taty, a ja pojadę motocyklem z wujem Jackiem i ciocią Alą.

Tak, i wtedy to się stało. W świetle latarni ulicznej, zobaczyłem przed blokiem połyskującą chromami Gazelę. Poczułem zapach mieszanki dwusuwowej i oleju Lux10, na głowę założono mi mocno za duży kask typu „jajo smoka”. Wuja porobił jakieś cuda przy silniku, potem dwa razy kopnął i motocykl odpalił. Głośno! Dymiąco! O rany! Wuja włączył światła, usiadł i poprosił ciocię, żeby posadziła mnie za nim, a sama usiadła na końcu. Było ciasno, ale błogo. Wibrująca, głośna, piekielna maszyna o kosmicznym przyspieszeniu. Rysująca rzeczywistość z ciemności nocy za pomocą swego reflektora. Światełka kontrolek, prędkość, wiatr chłodzący moją pociętą twarz, szumiący w uszach, zapach letniej nocy i hałas dwusuwowego silnika przecinającego brukowane ulice miasteczka. Siedząc, ściśnięty między dwojgiem dorosłych, czułem spokój, czułem wolność, czułem bezpieczeństwo, ale zarazem ekscytację i przygodę. Nie wiem, ile trwała podróż. To było raptem kilka kilometrów. Ale czułem jakbym wrócił z wyprawy w kosmos. Nie przeszkadzała mi poszatkowana twarz, nie czułem zmęczenia mimo późnej pory. Nic.

Od następnego ranka, każdy dzień w Złocieńcu zaczynałem, biegnąc do Gazeli, żeby sobie na nią popatrzeć, posiedzieć, pokręcić przełącznikami. I wiedziałem już, że jak będę duży, też będę miał motor.