wtorek, 11 grudnia 2018

Fajnie powspominać wakacje


Nie wiem od ilu lat marzyłem o takim urlopie. Z pewnością od czasu, kiedy ostatnio pozwoliliśmy sobie na taką wyprawę, czyli od 1995 roku. Byliśmy wtedy niecały rok po ślubie, a w podróż po Polsce wybraliśmy się na dwusuwowej Jawie 350TS. Wyposażenie „turystyczne” było raczej znikome. Ot, jakieś ruskie plecaki przerobione na juki. Jako główny bagaż duży plecak ze stelażem na plecach Dorotki i nasz nieśmiertelny namiot typu „wejście do bunkra”. Odzież równie przypadkowa, składająca się w głównej mierze z upolowanych w lumpeksach łachów, czy wytarganych „darów” z klubu seniora, nie dawała ochrony przed warunkami pogodowymi ani w chłód, ani w upał, czy w ulewie.
Mnóstwo improwizacji, mnóstwo przygód, mnóstwo wspomnień. Moje najlepiej wspominane wakacje do dzisiaj.
Dlatego moja ekscytacja, pierwszą po przeszło dwudziestu latach, wyprawą motocyklową na wspólny urlop była tak ogromna.
Czasy się zmieniły, sprzęty się zmieniły, dostęp do gadżetów i zasobność portfeli również. Dzisiejsi turyści podróżują na wypasionych, nowoczesnych beemkach, z pełnym pakietem ubezpieczeniowym, w ciuchach gwarantujących komfort w każdych warunkach pogodowych i polegający niemal wyłącznie na swoich tłustych jak baleron kartach kredytowych.
Nam takie wakacje jeszcze nie były dane. Motocykl jest 14-to letni, na ubezpieczenie podróżne nie było nas stać, więc jechaliśmy z nadzieją, że jakoś to będzie. W razie, gdybyśmy niespodziewanie musieli się ratować gotówką, nie zapłaciliśmy czynszu, zostawiając te pieniądze na koncie. Ciuchy mamy, jakie mamy. Znowu jest to mocno przypadkowy zlepek tego, co udało się kupić. W sumie to przyznać muszę, że Dorotka jest ubrana dużo lepiej ode mnie – jej ciuchy to dedykowane, markowe texy z membranami itp. Mój ubiór to 10-cio letnia kurtka tekstylna z Lidla, chińskie spodnie z plastiku za około 100zł i glany Grinders. Spodnie, według zapewnień ogłaszającego miały być wodoodporne. I były. W obu kierunkach po 100% wodoszczelności, co sprawia, że po pół godziny jazdy mam mokre gacie, bo zaparowuję. Żeby usprawnić te spodnie, za pomocą biurowego dziurkacza zrobiłem sobie otwory wentylacyjne w podpince i jest lepiej. Niewiele, ale lepiej.
Porównując jednak wyposażenie AD2018 do tego sprzed 23 lat, dzieliła nas przepaść jakościowa:
mieliśmy komplet kufrów, dający możliwość zapakowania się bez obawy, że dobytek zamoknie albo zostanie rozkradziony na pierwszej z brzegu stacji benzynowej. Mieliśmy tank-baga, nawigację, smartfony, zasilanie 12V, podgrzewane manetki, a co najważniejsze – mocny, wygodny i niezawodny motocykl z litrową V-dwójką. Bajka!
Kilka tygodni wcześniej przygotowywaliśmy się do wyjazdu robiąc próbne wypady, testując pozycję, czas podróży i spalanie. Dzięki nim wykryłem problem ze świecami, który do urlopu zdążyłem usunąć. Udało się też określić ile jesteśmy w stanie przejechać od przerwy do przerwy, jakimi prędkościami i ile potrzeba na paliwo.
No i tu dochodzimy do zasadniczej treści a więc nastąpi zmiana stylu narracji.
Start zaplanowany na niedzielę o 5 rano. Wszystko 15 razy sprawdzone. W teorii 100% gotowości, w praktyce stresik jak cholera. Taki pozytywny, typu „Reise Fiber”. A więc nocka z głowy a od rana 3 razy siadałem na sraczu, wiadomo - bo stresik. No, ale pierdziu – jedziemy.
Pierwszy etap, to dojazd autostradami do portu w Dover. Około 370km. Prom na 11-tą. Mamy więc zapas czasu. Droga pusta, piękny wschód słońca, tylko zimno jak cholera. Pod domem mieliśmy 7 stopni a na autostradzie pokazuje momentami 5. Brrr.
Ogrzewane manetki zarobiły na siebie już w pierwszych kilometrach wycieczki.
Oczywiście, my ubrani na letniaka, bo w prognozach zapowiadali od 22 do 26 stopni. Niedomyślnym acz troskliwym podpowiem, żeby uspokoić – przeżyliśmy.
W połowie drogi robimy postój na śniadanie i fajka. Double sausage and egg z McDonalds mogę zawsze. W przeciwnym do naszego kierunku ciągną tabuny motocykli na MotoGP w Silverstone. Naiwni, jeszcze nie wiedzą, że się nie odbędzie (odwołane z powodu ulewy).
W Dover jesteśmy ciut przed 10-tą. Tankuję do pełna i meldujemy się w porcie. Dosłownie 5 minut później wjeżdżamy na prom. Zaskakuje nas ilość motocykli. Setki. Nie wiem, czy to jakaś impreza po drugiej stronie, czy po prostu w sezonie urlopowym to norma. Ale ilość i różnorodność tych maszyn mnie zachwyca. Są nawet weterany sprzed IIWŚ. Mimo, chorobliwej wręcz potrzeby bycia outsiderem, cieszę się jak dziecko, że jestem częścią tej bandy, czy też może raczej – społeczności.
Jesteśmy na promie. Motocykl zabezpieczony, lecimy zająć miejsca siedzące. A potem to już kawka, kanapka i fajeczka i relaks.
Chwilę po 13-ej - „Bienvenue en France”. Na „bonjour” 22 stopnie, lekkie chmurki, rewelacja.
W drodze do granicy Belgijskiej, mija mnie jakiś żabojad na GSXR. Nie zwracam na to specjalnie uwagi. Nie mam już symptomu młodego ściganta, żeby nie dać się wyprzedzać nikomu.
Chwilę później, żabojad wyraźnie zwalnia i zaczynam go dochodzić. Kiedy zaczynam go wyprzedzać, daje mi znak ręką, żebym zwolnił. Chowam się więc za niego, a kilkadziesiąt metrów dalej mijamy fotoradar. Uff. Fajny żabojad. Jeszcze mi kiwnął na pożegnanie, jak zjeżdżał z autostrady. Niesamowite. Dzięki żabojadzie!
Pierwszy postój, po 300km, jak trzeba było zatankować. Później postoje wypadają coraz częściej. Na końcu, nawet co 45-60 minut. Z banalnego powodu – dupy bolą.

Antwerpia, jak zawsze, zakorkowana. Duchota, spaliny, łapa boli od sprzęgła, ale nie pcham się do przodu, bo nie wiem jakie w Belgii panują zasady w tej kwestii. Ale trafia się jakiś Austriak w podeszłym wieku na GS-ie prosto z salonu, który dziarsko gna środkiem między autami. Więc ja – cwany gapa, podpinam się pod niego i ślicznie skracamy sobie korek do kilku minut. Dzięki kasztanie!
Trochę ponad 700km od promu mamy zarezerwowany nocleg w motel24.de (polecam). Byle tam dotrzeć.
Droga jednak mija szybko i płynnie. Mimo narastającego bólu dupy, kilometry uciekają a do motelu docieramy jeszcze za jasnego. Kupuję nam na stacji czteropak, meldujemy się, i odpoczyn.
Dorotka 5 minut później zaprzyjaźnia się na fajce z jakimś bajkerem z Polski, który przyjechał na BMW gdzieś spod Rzeszowa. 15 minut później zna historię jego życia, wie że gość mieszka i pracuje na stałe w Hiszpanii a tutaj pod Hanowerem umówiony jest z kumplem, który ma mu motocykl wrzucić na tira i razem pojadą do Hiszpanii. Kobiety…
Śpię jak zabity. Poranek wita nas ołowianym niebem. Pakujemy się a obok nas pakuje się Dorotki kolega z Hiszpanii. Opuszczając parking życzy nam szerokiej drogi. Dzięki Polaku!
Krótko potem zaczyna padać. Trudno, nie łudziłem się, że uda nam się przejechać pół Europy bez deszczu.
Po godzinie jazdy, robimy stop na pyszne niemieckie śniadanko. Mniam.
Do zrobienia mamy 970km. Sporo. W okolicach Berliner-ring przejaśnia się, ale zaczyna wiać.
Bliżej Szczecina to już nie jest wiatr. To jest jakiś cholerny huragan. Rzuca mi motocyklem po całej drodze, momentami jedziemy z przednim kołem w powietrzu. A wyprzedzanie tirów przyprawia o solidny ścisk w dupie. Na polach ganiają się tumany kurzu, jakieś śmieci, liście, gałęzie, wszystko. Apokalipsa! Momentami wygląda to jak burza piaskowa a my jedziemy coraz bardziej pokryci pyłem.
No, ale grunt, że już w Polsce. Jakaś taka ulga – we did it!
Krótko przed granicą patrzę na wskaźnik paliwa – wypadałoby zatankować. Ale co sobie Poznaniak może w takiej sytuacji pomyśleć? W Polsce będzie taniej, tam dojadę i zatankuję. Spryciula.

Zaraz za granicą jest stacja i druga i trzecia. Tuż obok siebie. Krzyczę do Dorotki, że jedziemy do następnej, bo tutaj na pewno drożyzna. No i tak mija 30km, 35 a stacji ani śladu. Mam już konkretnego stresa, bo paliwo powinno było się skończyć jakieś 15km temu. Wreszcie jest jakiś zajazd przydrożny. Dorotek idzie skorzystać a ja googlam, gdzie najbliższa stacja. W zajeździe tłum staruchów z autokaru, który zatrzymał się chwilę przed nami i pierwsze zderzenie z polską życzliwością „przecież mówiłam, że pomidorowa z makaronem! Bierze pani czy wychodzi?!”, „pan tu nie stał!”, „a pani to nie wie, co znaczy kolejka? Ja mam panią kultury uczyć?!”. Dzień dobry Polsko!
Google mówi, że za 2km jest stacja, ale w przeciwległym kierunku a na naszej nitce, za 6. Spoko, nawet jak koza zdechnie to spacerem do którejś dojdę i będzie ok. Dojeżdżamy do tej na naszej nitce ze spokojem. Tankujemy i uff – kamień z serca. Zostaje nam jakieś 70km do Pustkowa. Wybieram trasę przez Pobierowo, żeby trochę pozwiedzać i przypomnieć sobie miejsca dawno nie odwiedzane. Droga do Pustkowa z Pobierowa wiedzie przez las, łapiemy więc na koniec wycieczki trochę off-roadu.  Chwilę po 15-ej jesteśmy zakwaterowani.
Gospodarze okazują się być arcy-sympatyczni, momentalnie organizują nam dla motocykla miejsce w garażu mimo, że o to nie prosimy. Pogoda piękna, nastroje szampańskie, idziemy się witać z sinicami w Bałtyku.

Na wieczór, lekko już rozluźnieni wcześniejszą degustacją, kupujemy flaszkę i przyłączamy się do biesiady z naszymi gospodarzami. Flaszka pęka błyskawicznie a po chwili na stół wjeżdża kanister bimbru. Pięciolitrowy kanister. Jest grubo. Około północy rusza festiwal muzyki disco polo puszczanej ze smartfona, przenosimy się na werandę któregoś z domków, bo zaczęło kropić. Stoły uginają się od żarcia, jak na weselu. Atmosfera, jakbyśmy znali się od 25 lat.
W pewnym momencie pada hasło – idziemy na punkt widokowy! Nie mam pojęcia, na jaką cholerę iść w środku nocy na punkt widokowy nad morzem, ale jestem już w stanie, kiedy skłonny byłbym nawet zaakceptować zaproszenie do tańca. Wszystko mi jedno. Ruszamy się, idziemy na punkt, na którym, oczywiście nic nie widać, tylko wieje i szumi. W drodze powrotnej Dorotka zaczyna swoją drogę krzyżową: stacja pierwsza – Dorotka upada itd. Zmogło ją. Bywa. Kobiety pomagają ją doholować do domu, leje się przez ręce, wnosimy ją po schodach we czworo i układamy do snu.
Schody śmierci
Ostatnia stacja drogi krzyżowej Dorotki
A we mnie wstąpił imprezowy chochlik. Myślę sobie: no Adaś, nalejemy se teraz stakanika bimberku i pomyślimy cóż zrobić z tak cudownie rozpoczętym wieczorem? Jakie przygody nas jeszcze czekają? A w głowie huczy hicior „ale-ale-Aleksandra”.
Niestety słyszę od gospodyń – idź do niej, się nią zajmij, bo może potrzebować pomocy jak się tak skuła.
No-szzz-lerrra jasna! Trudno. Mus to mus. Posłusznie udaję się na pięterko i grzecznie zasypiam.
Uprzedzając pytania – rano zero kaca.
W Pustkowie zostajemy tydzień. Na kończący nasz pobyt weekend dołącza do nas Paula z Bartkiem i psiakami. Znowu dobry melanż. Tym razem z Pigwówką i rano kac przeokrutny. W niedzielę mieliśmy się zameldować na obiad u Kocyków. Dotarliśmy na kolację. Pretensje do Pigwówki.
Droga Połczyn-Czaplinek – kiedyś moja ulubiona i ukochana trasa w Polsce, straciła przez lata swój urok. Nie wiem, czy to ja się napatrzyłem innych dróg w Anglii, Irlandii i Walii czy stan techniczny nawierzchni, mocno już podupadły, sprawiły, że nie zachwyca już tak jak kiedyś. Za to polska przyroda bardzo. Pola, lasy, łąki, jeziora. Na co dzień nie zwracamy na to uwagi, wystarczy jednak trochę pobyć gdzie indziej, żeby zdać sobie sprawę z tego, jak pięknym krajem jest Polska.
Od Kocyków, we wtorek przenosimy się do Poznania. Mama w szpitalu, tata nam gospodarzy. W środę mam rozmowę w Amazonie. Blisko 5 godzin. Ale magiel!
Czwartek z samego rana start w drogę powrotną. Przed nami 970km do Rotterdamu, na prom. Droga płynie bajecznie, choć dupy nie zdążyły jeszcze odpocząć i postoje musimy robić częściej niż planowałem. Jakoś od Westfalii kiepści się pogoda i mamy na zmianę deszcz i wiatr oraz mocne obniżenie temperatury. Nie robi nam to specjalnie, bo ciuchy dają radę, motocykl daje radę to i my dajemy.
Pod Amsterdamem to już jest biblijny potop a nie deszcz. Jadę na oślep, celując w czerwone lampki poprzedzających mnie aut. Mylę drogę i nadkładamy kilkanaście kilometrów przez jakieś holenderskie miasto. Trochę korków, trochę zwiedzania.

* Takie nota bene –didaskalia: Swoją szosą, ciekawa pętla czasowa. 23 lata temu podczas wyprawy na Jawie, też nas dorwał potop w Trójmieście. Oberwanie chmury z gradem. Wody w kilkanaście minut napadało do połowy kół w motocyklu. I też zgubiłem trasę (byliśmy w Sopot trzy razy).

Pod wieczór, docieramy na prom. Mamy 1.5 godziny zapasu, ustawiamy się w kolejce i czekamy. Jest bosko. Wokół nas jakieś staruchy w zabytkowych autach z lat 50 i 60. Ubrani w ciuchy z epoki. Czad. Jacyś hippisi w VW transporterach z lat 70-ych. Atmosfera bankietowo-rautowa. O co tu chodzi? 
Wjeżdżamy na prom chwilę przed 21-szą. Zrzucamy graty do kajuty i bez zmiany ciuchów idziemy pozwiedzać. A na promie atmosfera jak w „Statku miłości”. Pamiętacie ten kiczowaty serial z lat 80-ych?
Pokład promu
Balety, bankiety, puby obsadzone po ostatni taboret. Część ludzi na wieczorowo, część na luzaku. Każdy coś pije albo je. Na odkrytym pokładzie głównie kierowcy tirów. Piją piwo z plastikowych kubków i palą fajki. Wypijamy po browarku, idziemy na kolację. Potem wracamy na pokład zobaczyć jak prom odbija, jeszcze jeden browarek, tym razem z plastiku, fajka, kupujemy jakieś przekąski w sklepiku i idziemy do kajuty. Mamy zbyt wymieszane w dupskach żeby udzielać się towarzysko.
Nad ranem witamy się z Anglią, zostaje nam do kulnięcia ostatnie 300km. Trwa to jakoś dziwnie długo. Może to skumulowane zmęczenie? Nie wiem. W każdym razie, decyduję się pojechać na skróty, płatnym odcinkiem autostrady M6. Daje to nam jakieś pół godziny oszczędności.
Po opłaceniu bramek, postanawiam odwinąć mocniej gaz, żeby dynamicznie wystartować i wyciąć auta wokół nas. Zapominam jednak, że motocykl jest przeładowany i że mam w kufrach dużo więcej niż dopuszcza zdrowy rozsądek, skutkiem czego przelatuję kilka dłuuuuugich metrów z przednim kołem wycelowanym w niebo. Kierowca samochodu obok puka się w czoło a kilku innych patrzy na mnie jak na terrorystę z pasem Shahida na klacie. Ja się o mało nie zesrałem w chińskie gacie a Dorotka, słyszę, zanosi się śmiechem. Taki akcent na koniec wycieczki.
Jesteśmy w domu. Wszystko zagrało, wszystko poszło idealnie, nie było ani grama nerwów, przez blisko dwa tygodnie nawet na siebie nie warknęliśmy. W domu nam się to nie zdarza. Raz na kilka dni, musi być pyskówka albo kłótnia, bo tak.
Motocykl dał radę, myśmy dali radę, było bosko. Zestaw wspomnień na resztę życia. Łącznie zrobiliśmy na tym wyjeździe 2060 mil (około 3300km). Ze względów finansowych znacznie mniej niż planowałem, ale i tak jest to mój życiowy rekord.