Nie wiem od ilu
lat marzyłem o takim urlopie. Z pewnością od czasu, kiedy ostatnio pozwoliliśmy
sobie na taką wyprawę, czyli od 1995 roku. Byliśmy wtedy niecały rok po ślubie,
a w podróż po Polsce wybraliśmy się na dwusuwowej Jawie 350TS. Wyposażenie
„turystyczne” było raczej znikome. Ot, jakieś ruskie plecaki przerobione na
juki. Jako główny bagaż duży plecak ze stelażem na plecach Dorotki i nasz
nieśmiertelny namiot typu „wejście do bunkra”. Odzież równie przypadkowa,
składająca się w głównej mierze z upolowanych w lumpeksach łachów, czy
wytarganych „darów” z klubu seniora, nie dawała ochrony przed warunkami
pogodowymi ani w chłód, ani w upał, czy w ulewie.
Mnóstwo improwizacji,
mnóstwo przygód, mnóstwo wspomnień. Moje najlepiej wspominane wakacje do
dzisiaj.
Dlatego moja
ekscytacja, pierwszą po przeszło dwudziestu latach, wyprawą motocyklową na
wspólny urlop była tak ogromna.
Czasy się
zmieniły, sprzęty się zmieniły, dostęp do gadżetów i zasobność portfeli
również. Dzisiejsi turyści podróżują na wypasionych, nowoczesnych beemkach, z
pełnym pakietem ubezpieczeniowym, w ciuchach gwarantujących komfort w każdych
warunkach pogodowych i polegający niemal wyłącznie na swoich tłustych jak
baleron kartach kredytowych.
Nam takie wakacje
jeszcze nie były dane. Motocykl jest 14-to letni, na ubezpieczenie podróżne nie
było nas stać, więc jechaliśmy z nadzieją, że jakoś to będzie. W razie,
gdybyśmy niespodziewanie musieli się ratować gotówką, nie zapłaciliśmy czynszu,
zostawiając te pieniądze na koncie. Ciuchy mamy, jakie mamy. Znowu jest to
mocno przypadkowy zlepek tego, co udało się kupić. W sumie to przyznać muszę,
że Dorotka jest ubrana dużo lepiej ode mnie – jej ciuchy to dedykowane, markowe
texy z membranami itp. Mój ubiór to 10-cio letnia kurtka tekstylna z Lidla,
chińskie spodnie z plastiku za około 100zł i glany Grinders. Spodnie, według
zapewnień ogłaszającego miały być wodoodporne. I były. W obu kierunkach po 100%
wodoszczelności, co sprawia, że po pół godziny jazdy mam mokre gacie, bo
zaparowuję. Żeby usprawnić te spodnie, za pomocą biurowego dziurkacza zrobiłem
sobie otwory wentylacyjne w podpince i jest lepiej. Niewiele, ale lepiej.
Porównując jednak
wyposażenie AD2018 do tego sprzed 23 lat, dzieliła nas przepaść jakościowa:
mieliśmy komplet
kufrów, dający możliwość zapakowania się bez obawy, że dobytek zamoknie albo
zostanie rozkradziony na pierwszej z brzegu stacji benzynowej. Mieliśmy
tank-baga, nawigację, smartfony, zasilanie 12V, podgrzewane manetki, a co
najważniejsze – mocny, wygodny i niezawodny motocykl z litrową V-dwójką. Bajka!
Kilka tygodni
wcześniej przygotowywaliśmy się do wyjazdu robiąc próbne wypady, testując
pozycję, czas podróży i spalanie. Dzięki nim wykryłem problem ze świecami,
który do urlopu zdążyłem usunąć. Udało się też określić ile jesteśmy w stanie
przejechać od przerwy do przerwy, jakimi prędkościami i ile potrzeba na paliwo.
No i tu
dochodzimy do zasadniczej treści a więc nastąpi zmiana stylu narracji.
Start zaplanowany
na niedzielę o 5 rano. Wszystko 15 razy sprawdzone. W teorii 100% gotowości, w
praktyce stresik jak cholera. Taki pozytywny, typu „Reise Fiber”. A więc nocka
z głowy a od rana 3 razy siadałem na sraczu, wiadomo - bo stresik. No, ale
pierdziu – jedziemy.
Pierwszy etap, to
dojazd autostradami do portu w Dover. Około 370km. Prom na 11-tą. Mamy więc
zapas czasu. Droga pusta, piękny wschód słońca, tylko zimno jak cholera. Pod
domem mieliśmy 7 stopni a na autostradzie pokazuje momentami 5. Brrr.
Ogrzewane manetki
zarobiły na siebie już w pierwszych kilometrach wycieczki.
Oczywiście, my
ubrani na letniaka, bo w prognozach zapowiadali od 22 do 26 stopni. Niedomyślnym
acz troskliwym podpowiem, żeby uspokoić – przeżyliśmy.
W połowie drogi
robimy postój na śniadanie i fajka. Double sausage and egg z McDonalds mogę zawsze.
W przeciwnym do naszego kierunku ciągną tabuny motocykli na MotoGP w
Silverstone. Naiwni, jeszcze nie wiedzą, że się nie odbędzie (odwołane z powodu
ulewy).
W Dover jesteśmy
ciut przed 10-tą. Tankuję do pełna i meldujemy się w porcie. Dosłownie 5 minut
później wjeżdżamy na prom. Zaskakuje nas ilość motocykli. Setki. Nie wiem, czy
to jakaś impreza po drugiej stronie, czy po prostu w sezonie urlopowym to
norma. Ale ilość i różnorodność tych maszyn mnie zachwyca. Są nawet weterany
sprzed IIWŚ. Mimo, chorobliwej wręcz potrzeby bycia outsiderem, cieszę się jak
dziecko, że jestem częścią tej bandy, czy też może raczej – społeczności.
Jesteśmy na
promie. Motocykl zabezpieczony, lecimy zająć miejsca siedzące. A potem to już
kawka, kanapka i fajeczka i relaks.
Chwilę po 13-ej -
„Bienvenue en France”. Na „bonjour” 22 stopnie, lekkie chmurki, rewelacja.
W drodze do
granicy Belgijskiej, mija mnie jakiś żabojad na GSXR. Nie zwracam na to
specjalnie uwagi. Nie mam już symptomu młodego ściganta, żeby nie dać się
wyprzedzać nikomu.
Chwilę później,
żabojad wyraźnie zwalnia i zaczynam go dochodzić. Kiedy zaczynam go wyprzedzać,
daje mi znak ręką, żebym zwolnił. Chowam się więc za niego, a kilkadziesiąt
metrów dalej mijamy fotoradar. Uff. Fajny żabojad. Jeszcze mi kiwnął na
pożegnanie, jak zjeżdżał z autostrady. Niesamowite. Dzięki żabojadzie!
Pierwszy postój,
po 300km, jak trzeba było zatankować. Później postoje wypadają coraz częściej.
Na końcu, nawet co 45-60 minut. Z banalnego powodu – dupy bolą.
Antwerpia, jak
zawsze, zakorkowana. Duchota, spaliny, łapa boli od sprzęgła, ale nie pcham się
do przodu, bo nie wiem jakie w Belgii panują zasady w tej kwestii. Ale trafia
się jakiś Austriak w podeszłym wieku na GS-ie prosto z salonu, który dziarsko
gna środkiem między autami. Więc ja – cwany gapa, podpinam się pod niego i
ślicznie skracamy sobie korek do kilku minut. Dzięki kasztanie!
Trochę ponad
700km od promu mamy zarezerwowany nocleg w motel24.de (polecam). Byle tam
dotrzeć.
Droga jednak mija
szybko i płynnie. Mimo narastającego bólu dupy, kilometry uciekają a do motelu
docieramy jeszcze za jasnego. Kupuję nam na stacji czteropak, meldujemy się, i
odpoczyn.
Dorotka 5 minut
później zaprzyjaźnia się na fajce z jakimś bajkerem z Polski, który przyjechał
na BMW gdzieś spod Rzeszowa. 15 minut później zna historię jego życia, wie że
gość mieszka i pracuje na stałe w Hiszpanii a tutaj pod Hanowerem umówiony jest z kumplem, który ma mu motocykl wrzucić na tira i razem pojadą do
Hiszpanii. Kobiety…
Śpię jak zabity.
Poranek wita nas ołowianym niebem. Pakujemy się a obok nas pakuje się Dorotki
kolega z Hiszpanii. Opuszczając parking życzy nam szerokiej drogi. Dzięki
Polaku!
Krótko potem
zaczyna padać. Trudno, nie łudziłem się, że uda nam się przejechać pół Europy
bez deszczu.
Po godzinie
jazdy, robimy stop na pyszne niemieckie śniadanko. Mniam.
Do zrobienia mamy
970km. Sporo. W okolicach Berliner-ring przejaśnia się, ale zaczyna wiać.
Bliżej Szczecina
to już nie jest wiatr. To jest jakiś cholerny huragan. Rzuca mi motocyklem po
całej drodze, momentami jedziemy z przednim kołem w powietrzu. A wyprzedzanie
tirów przyprawia o solidny ścisk w dupie. Na polach ganiają się tumany kurzu,
jakieś śmieci, liście, gałęzie, wszystko. Apokalipsa! Momentami wygląda to jak
burza piaskowa a my jedziemy coraz bardziej pokryci pyłem.
No, ale grunt, że
już w Polsce. Jakaś taka ulga – we did it!
Krótko przed
granicą patrzę na wskaźnik paliwa – wypadałoby zatankować. Ale co sobie
Poznaniak może w takiej sytuacji pomyśleć? W Polsce będzie taniej, tam dojadę i
zatankuję. Spryciula.
Zaraz za granicą
jest stacja i druga i trzecia. Tuż obok siebie. Krzyczę do Dorotki, że jedziemy
do następnej, bo tutaj na pewno drożyzna. No i tak mija 30km, 35 a stacji ani
śladu. Mam już konkretnego stresa, bo paliwo powinno było się skończyć jakieś
15km temu. Wreszcie jest jakiś zajazd przydrożny. Dorotek idzie skorzystać a ja
googlam, gdzie najbliższa stacja. W zajeździe tłum staruchów z autokaru, który
zatrzymał się chwilę przed nami i pierwsze zderzenie z polską życzliwością „przecież
mówiłam, że pomidorowa z makaronem! Bierze pani czy wychodzi?!”, „pan tu nie
stał!”, „a pani to nie wie, co znaczy kolejka? Ja mam panią kultury uczyć?!”.
Dzień dobry Polsko!
Google mówi, że
za 2km jest stacja, ale w przeciwległym kierunku a na naszej nitce, za 6. Spoko,
nawet jak koza zdechnie to spacerem do którejś dojdę i będzie ok. Dojeżdżamy do
tej na naszej nitce ze spokojem. Tankujemy i uff – kamień z serca. Zostaje nam
jakieś 70km do Pustkowa. Wybieram trasę przez Pobierowo, żeby trochę pozwiedzać
i przypomnieć sobie miejsca dawno nie odwiedzane. Droga do Pustkowa z Pobierowa
wiedzie przez las, łapiemy więc na koniec wycieczki trochę off-roadu. Chwilę po 15-ej jesteśmy zakwaterowani.
Gospodarze
okazują się być arcy-sympatyczni, momentalnie organizują nam dla motocykla
miejsce w garażu mimo, że o to nie prosimy. Pogoda piękna, nastroje
szampańskie, idziemy się witać z sinicami w Bałtyku.
Na wieczór, lekko już
rozluźnieni wcześniejszą degustacją, kupujemy flaszkę i przyłączamy się do
biesiady z naszymi gospodarzami. Flaszka pęka błyskawicznie a po chwili na stół
wjeżdża kanister bimbru. Pięciolitrowy kanister. Jest grubo. Około północy
rusza festiwal muzyki disco polo puszczanej ze smartfona, przenosimy się na
werandę któregoś z domków, bo zaczęło kropić. Stoły uginają się od żarcia, jak
na weselu. Atmosfera, jakbyśmy znali się od 25 lat.
W pewnym momencie
pada hasło – idziemy na punkt widokowy! Nie mam pojęcia, na jaką cholerę iść w
środku nocy na punkt widokowy nad morzem, ale jestem już w stanie, kiedy
skłonny byłbym nawet zaakceptować zaproszenie do tańca. Wszystko mi jedno.
Ruszamy się, idziemy na punkt, na którym, oczywiście nic nie widać, tylko wieje
i szumi. W drodze powrotnej Dorotka zaczyna swoją drogę krzyżową: stacja
pierwsza – Dorotka upada itd. Zmogło ją. Bywa. Kobiety pomagają ją doholować do
domu, leje się przez ręce, wnosimy ją po schodach we czworo i układamy do snu.
![]() |
| Schody śmierci Ostatnia stacja drogi krzyżowej Dorotki |
A we mnie wstąpił
imprezowy chochlik. Myślę sobie: no Adaś, nalejemy se teraz stakanika bimberku
i pomyślimy cóż zrobić z tak cudownie rozpoczętym wieczorem? Jakie przygody nas
jeszcze czekają? A w głowie huczy hicior „ale-ale-Aleksandra”.
Niestety słyszę
od gospodyń – idź do niej, się nią zajmij, bo może potrzebować pomocy jak się
tak skuła.
No-szzz-lerrra
jasna! Trudno. Mus to mus. Posłusznie udaję się na pięterko i grzecznie
zasypiam.
Uprzedzając pytania
– rano zero kaca.
W Pustkowie
zostajemy tydzień. Na kończący nasz pobyt weekend dołącza do nas Paula z Bartkiem
i psiakami. Znowu dobry melanż. Tym razem z Pigwówką i rano kac przeokrutny. W
niedzielę mieliśmy się zameldować na obiad u Kocyków. Dotarliśmy na kolację.
Pretensje do Pigwówki.
Droga
Połczyn-Czaplinek – kiedyś moja ulubiona i ukochana trasa w Polsce, straciła
przez lata swój urok. Nie wiem, czy to ja się napatrzyłem innych dróg w Anglii,
Irlandii i Walii czy stan techniczny nawierzchni, mocno już podupadły,
sprawiły, że nie zachwyca już tak jak kiedyś. Za to polska przyroda bardzo.
Pola, lasy, łąki, jeziora. Na co dzień nie zwracamy na to uwagi, wystarczy
jednak trochę pobyć gdzie indziej, żeby zdać sobie sprawę z tego, jak pięknym
krajem jest Polska.
Od Kocyków, we
wtorek przenosimy się do Poznania. Mama w szpitalu, tata nam gospodarzy. W
środę mam rozmowę w Amazonie. Blisko 5 godzin. Ale magiel!
Czwartek z samego
rana start w drogę powrotną. Przed nami 970km do Rotterdamu, na prom. Droga
płynie bajecznie, choć dupy nie zdążyły jeszcze odpocząć i postoje musimy robić
częściej niż planowałem. Jakoś od Westfalii kiepści się pogoda i mamy na zmianę
deszcz i wiatr oraz mocne obniżenie temperatury. Nie robi nam to specjalnie, bo
ciuchy dają radę, motocykl daje radę to i my dajemy.
Pod Amsterdamem
to już jest biblijny potop a nie deszcz. Jadę na oślep, celując w czerwone
lampki poprzedzających mnie aut. Mylę drogę i nadkładamy kilkanaście kilometrów
przez jakieś holenderskie miasto. Trochę korków, trochę zwiedzania.
* Takie nota bene –didaskalia: Swoją szosą,
ciekawa pętla czasowa. 23 lata temu podczas wyprawy na Jawie, też nas dorwał
potop w Trójmieście. Oberwanie chmury z gradem. Wody w kilkanaście minut
napadało do połowy kół w motocyklu. I też zgubiłem trasę (byliśmy w Sopot trzy
razy).
Pod wieczór,
docieramy na prom. Mamy 1.5 godziny zapasu, ustawiamy się w kolejce i czekamy. Jest
bosko. Wokół nas jakieś staruchy w zabytkowych autach z lat 50 i 60. Ubrani w
ciuchy z epoki. Czad. Jacyś hippisi w VW transporterach z lat 70-ych. Atmosfera
bankietowo-rautowa. O co tu chodzi?
Wjeżdżamy na prom chwilę przed 21-szą. Zrzucamy graty do kajuty i bez zmiany ciuchów idziemy pozwiedzać. A na promie atmosfera jak w „Statku miłości”. Pamiętacie ten kiczowaty serial z lat 80-ych?
Wjeżdżamy na prom chwilę przed 21-szą. Zrzucamy graty do kajuty i bez zmiany ciuchów idziemy pozwiedzać. A na promie atmosfera jak w „Statku miłości”. Pamiętacie ten kiczowaty serial z lat 80-ych?
![]() |
| Pokład promu |
Balety, bankiety,
puby obsadzone po ostatni taboret. Część ludzi na wieczorowo, część na luzaku.
Każdy coś pije albo je. Na odkrytym pokładzie głównie kierowcy tirów. Piją piwo
z plastikowych kubków i palą fajki. Wypijamy po browarku, idziemy na kolację.
Potem wracamy na pokład zobaczyć jak prom odbija, jeszcze jeden browarek, tym
razem z plastiku, fajka, kupujemy jakieś przekąski w sklepiku i idziemy do
kajuty. Mamy zbyt wymieszane w dupskach żeby udzielać się towarzysko.
Nad ranem witamy
się z Anglią, zostaje nam do kulnięcia ostatnie 300km. Trwa to jakoś dziwnie
długo. Może to skumulowane zmęczenie? Nie wiem. W każdym razie, decyduję
się pojechać na skróty, płatnym odcinkiem autostrady M6. Daje to nam jakieś pół
godziny oszczędności.
Po opłaceniu
bramek, postanawiam odwinąć mocniej gaz, żeby dynamicznie wystartować i wyciąć
auta wokół nas. Zapominam jednak, że motocykl jest przeładowany i że mam w
kufrach dużo więcej niż dopuszcza zdrowy rozsądek, skutkiem czego przelatuję
kilka dłuuuuugich metrów z przednim kołem wycelowanym w niebo. Kierowca
samochodu obok puka się w czoło a kilku innych patrzy na mnie jak na terrorystę
z pasem Shahida na klacie. Ja się o mało nie zesrałem w chińskie gacie a Dorotka,
słyszę, zanosi się śmiechem. Taki akcent na koniec wycieczki.
Jesteśmy w domu.
Wszystko zagrało, wszystko poszło idealnie, nie było ani grama nerwów, przez
blisko dwa tygodnie nawet na siebie nie warknęliśmy. W domu nam się to nie
zdarza. Raz na kilka dni, musi być pyskówka albo kłótnia, bo tak.
Motocykl dał
radę, myśmy dali radę, było bosko. Zestaw wspomnień na resztę życia. Łącznie zrobiliśmy
na tym wyjeździe 2060 mil (około 3300km). Ze względów finansowych znacznie mniej
niż planowałem, ale i tak jest to mój życiowy rekord.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz