Zacznę
rasistowsko. To znaczy nie rasistowsko, ale niektórzy, przewrażliwieni i tak
się oburzą. Nic nie poradzę. Ale sytuacja jest zabawna i świetnie wpasowuje się
w stereotypowy obraz murzyna, dlatego postanowiłem się nią podzielić.
Miałem w grudniu
szkolenie z zakresu pracy w przestrzeni zamkniętej. Szkolenie odbywało się w
budynku firmy, która zajmuje się również wynajmem narzędzi, maszyn itd. Na
parterze był dział obsługi klienta i magazyn, na piętrze salki do szkoleń.
Dział obsługi klienta wygląda jak typowy sklep branżowy – lady dla sprzedawców,
trochę wystawionego towaru i dużo przestrzeni. Piszę to, żeby zbudować
wyobrażenie miejsca, w jakim rozgrywa się akcja.
Mimo moich
najszczerszych chęci spóźniłem się na to szkolenie, ponieważ drogowcy z West
Bromwich akurat na ten dzień postanowili zaplanować zamknięcie trzech z
czterech pasów głównego ronda w mieście. W wyniku tego pokonanie ostatnich ośmiuset
metrów zajęło mi 45 minut. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do celu, wpadłem
biegiem do budynku pytając pierwszą napotkaną osobę – gdzie jest szkolenie, bo
się spóźniłem. Szczęśliwie tą osobą był mój instruktor, który uspokoił mnie
mówiąc, że dotarłem jako trzeci z ośmiu kursantów, i że czekamy na resztę.
Później się okazało, że czterech odwołało przyjazd, bo im się odechciało stania
w korkach i zawrócili do domu. Jeden nie dał znaku życia. Rozpoczęliśmy, więc
kurs z godzinnym opóźnieniem w składzie: instruktor i trzech kursantów. Jakoś
po 20 minutach zapukała do nas babka z działu sprzedaży z zapytaniem, czy na
liście kursantów nie ma czasem kogoś o nazwisku Dwayne Johnson? Początkowo
wszyscy myśleli, że to żart, ale okazało się, że faktycznie jest ktoś taki na
liście.
Babka
opowiedziała, że pojawił się na dole jakieś pół godziny temu, bez słowa wszedł
do sklepu, stanął z boku i stał. W końcu ktoś z obsługi zapytał go, czy mogą mu
jakoś pomóc, na co on odparł, że nie. Jednak obsługa była dociekliwa i dopytali
gościa, czy na kogoś tu czeka, czy co? A on odpowiedział, że na szkolenie.
Zapytali, jakie szkolenie, bo w budynku odbywa się kilka, a on powiedział, że
nie wie. Dlatego babka wzięła jego nazwisko i zaczęła krążyć po salkach
szukając, gdzież to biedny Dwayne powinien się udać. Kiedy już wszystko się
wyjaśniło, przyszedł do nas murzynek zagubiony jak siedmiolatek na rozpoczęciu
roku szkolnego w pierwszej klasie.
Jakby tego było
mało, drugiego dnia, murzynek spóźnił się znowu o blisko godzinę. Wszedł do
salki, rzucił tylko „przepraszam - korki” i usiadł. Wcześniej instruktor
sprawdził, że Dwayne mieszka 1,5 km od miejsca, w którym odbywa się szkolenie,
więc trzeba być mocno utalentowanym, żeby z tego miejsca jechać ponad godzinę
do celu. Tym bardziej, że drugiego dnia natężenie ruchu było zdecydowanie
mniejsze i to, co w poniedziałek zajęło mi ponad godzinę, we wtorek zrobiłem w
25 minut. No, ale ok, może nie jechał prosto z domu, może odwoził dziecko do
szkoły, kto wie? Otóż, nic bardziej mylnego! Podczas pierwszej przerwy kawowej
murzynek wygadał się, że nie przyjechał samochodem tylko przyszedł pieszo, i że
spacer zajął mu mniej niż piętnaście minut. Znaczy, że wyszedł z domu 45 minut
po tym jak powinno rozpocząć się szkolenie. Dżizas!
Ja nie wiem, czy
ludzie jego pokroju mają taki przeogromny luz, tak wbite? Czy nie czują tego,
że to brak szacunku dla innych? Że nie odczuwają stresu związanego z przybyciem
zbyt późno? Ja w swojej nerwicy natręctw prędzej dostałbym rozwolnienia, niż
świadomie się spóźnił na jakiekolwiek spotkanie, czy szkolenie. A kiedy z
przyczyn ode mnie niezależnych widzę, że się spóźnię, przeżywam bardzo silny
stres z tym związany. I nie umiem w tej kwestii wyluzować ani odpuścić.
Udało mi się w
życiu zwalczyć trochę natręctw innego rodzaju, ale nie to.
Dla przykładu,
udało mi się nakładem kilkunastu lat treningów i praktykowania starożytnej
sztuki Zen osiągać wyjątkowe skupienie wzroku tylko na jednym punkcie i nie
rozpraszać go na bodźce okalające tak mocno, że ich w ogóle nie zauważam.
Technika ta ratuje mi życie za każdym razem, kiedy sytuacja zmusza mnie abym
wszedł do pokoju mojego syna. Chroni mnie to przed zawałem serca, wylewem,
udarem, czy innymi atrakcjami, które spowodować może gwałtowny wyrzut hormonów
na skutek ekstremalnego stresu. Wybieram wtedy jakiś neutralny punkt, na
przykład sufit i skupiając się tylko na nim, w ten sposób nie zauważając całej
reszty. Można? Trzeba tylko chcieć.
No dobra, ale
dlaczego ja w ogóle o tym piszę?
Piszę, bo są to przykłady utwierdzające nas w stereotypach. Stereotyp leniwego i niezbyt rozgarniętego murzyna, stereotyp pokoju syna itd. Natomiast ja chciałbym opisać coś, co przeczy stereotypom.
Jaki jest
stereotypowy Arab? Większość bez wahania powie, chamski, burak, chłodny w
obejściu, nieprzystępny – zależy, kto jakiego języka używa. A tymczasem, moje
doświadczenia zdają się przeczyć tym opiniom. Od kilku lat jestem wysyłany w
celach służbowych na Bliski Wschód i mam sporo do czynienia z ludźmi z tego regionu.
No i nie spotkałem jeszcze ani jednego buraka, ani jednego gbura czy
grubianina.
Dwa przykłady z
mojej obecnej wizyty w mieście Hail w Arabii Saudyjskiej.
Mniej więcej tydzień temu podczas tankowania auta nalewakowy zagadał do mnie bardzo łamanym angielskim, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. Przyznam, że jego reakcja mocno mnie zaskoczyła. Gostek zareagował jakby zobaczył brata, którego szukał całe życie. Zaczął mi rzucać słowa klucze typu – „Ukraina”, „Putin bad”, „Poland stop Putin”. Po czym zawołał swojego kolegę nalewakowego, coś mu o mnie naopowiadał, wtedy ten drugi zaczął reagować identycznie jak jego poprzednik. Dostałem 20% rabatu na paliwo oraz zapytali mnie, na ile chcę, żeby mi wystawili fakturę. Na koniec był tradycyjny misiu z jednym i drugim, a kiedy odjeżdżałem machali mi, aż nie straciłem ich z pola widzenia. Być może nadal tam stoją i machają. Nie wiem.
Natomiast w
ostatnią niedzielę, kiedy wraz z kolegą wjeżdżaliśmy na teren elektrowni, gdzie
pracujemy, zatrzymała nas ekipa ochroniarzy na bramie. Tutaj muszę wyjaśnić, że
wszystkie obiekty strategiczne w Arabii są chronione przez rządową organizację
militarną o nazwie „National Guard”. Nie jest to armia w dosłownym tego słowa
znaczeniu, ale kierują się zasadami wojskowymi. Są w pełni umundurowani,
skoszarowani na czas szkoleń lub mobilizacji oraz w pełni uzbrojeni. Na bramie
naszej elektrowni, prócz zasieków, betonowych barierek i innych pasywnych
zabezpieczeń, jest minimum trzech ochroniarzy pod bronią, którzy kontrolują
ruch w obu kierunkach. Dwóch siedzi w budce przy szlabanie, trzeci zwykle
drzemie w zaparkowanym nieopodal pickupie Toyoty z ciężkim karabinem maszynowym
na pace. Tego ranka podczas kontroli jeden z ochroniarzy poprosił nas o
zjechanie na bok, po czym pokazał gestem, że mamy wysiąść. Lekko się
spietraliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, ale posłusznie wykonaliśmy
polecenia. Wiadomo było od początku, że nie będzie źle, bo gościu miał łagodny
wyraz twarzy i uśmiechnięte oczy, ale kto ich tam wie. Kałasznikow na ramieniu
i Glock w kaburze robią wrażenie. Kiedy wysiedliśmy, gostek pokazał palcem na
ich budę i powiedział „one minute please”. Udaliśmy się więc do ich budy, gdzie
siedział drugi ochroniarz. Jego Kałasz leżał na podłodze, a on sam siedział
przy stoliczku i z miniaturowej filiżanki sączył tę arabską herbatę ziołową
którą oni nazywają „kawa” (pisownia fonetyczna). Gestem wskazał nam zydelki
obok siebie, ustawił dla każdego po filiżaneczce, nalał „kawy” i podał daktyle.
Potem zaczęła się standardowa „rozmowa” na migi, pytania typu „where from?”
itd. Mój kolega jest Angolem, i wszystko co nie jest herbatą z mlekiem albo
rybą z frytkami powoduje u niego torsje, więc kiedy Arabowie zobaczyli, że
kolega zielenieje na twarzy od popijania „kawy”, zaparzyli mu zwykłej czarnej
herbaty za to słodkiej jak syrop. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, na koniec
dostaliśmy wodę do umycia palców lepkich od daktyli i pojechaliśmy do pracy. Od
tego dnia za każdym razem, gdy mijamy bramę, a akurat oni są na zmianie,
słyszymy głośny aplauz z ich budy.
Ale to nie
koniec. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu kupić napoje dla naszych pracowników z
Bangladeszu, Pakistanu i Bengalu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na
bramie, daliśmy naszym znajomym ochroniarzom po puszcze Mirindy, i tchnięty
dobrym nastrojem zapytałem ich na migi, czy możemy sobie postrzelać. Bez
większego wahania pozwolili nam wywalić po magazynku z ich służbowych Glocków
do beczek stojących nieopodal. Muszę przyznać, że uwielbiam zapach prochu u
poranku.


