czwartek, 24 marca 2022

Stereo Typy

Zacznę rasistowsko. To znaczy nie rasistowsko, ale niektórzy, przewrażliwieni i tak się oburzą. Nic nie poradzę. Ale sytuacja jest zabawna i świetnie wpasowuje się w stereotypowy obraz murzyna, dlatego postanowiłem się nią podzielić.

Miałem w grudniu szkolenie z zakresu pracy w przestrzeni zamkniętej. Szkolenie odbywało się w budynku firmy, która zajmuje się również wynajmem narzędzi, maszyn itd. Na parterze był dział obsługi klienta i magazyn, na piętrze salki do szkoleń. Dział obsługi klienta wygląda jak typowy sklep branżowy – lady dla sprzedawców, trochę wystawionego towaru i dużo przestrzeni. Piszę to, żeby zbudować wyobrażenie miejsca, w jakim rozgrywa się akcja.

Mimo moich najszczerszych chęci spóźniłem się na to szkolenie, ponieważ drogowcy z West Bromwich akurat na ten dzień postanowili zaplanować zamknięcie trzech z czterech pasów głównego ronda w mieście. W wyniku tego pokonanie ostatnich ośmiuset metrów zajęło mi 45 minut. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do celu, wpadłem biegiem do budynku pytając pierwszą napotkaną osobę – gdzie jest szkolenie, bo się spóźniłem. Szczęśliwie tą osobą był mój instruktor, który uspokoił mnie mówiąc, że dotarłem jako trzeci z ośmiu kursantów, i że czekamy na resztę. Później się okazało, że czterech odwołało przyjazd, bo im się odechciało stania w korkach i zawrócili do domu. Jeden nie dał znaku życia. Rozpoczęliśmy, więc kurs z godzinnym opóźnieniem w składzie: instruktor i trzech kursantów. Jakoś po 20 minutach zapukała do nas babka z działu sprzedaży z zapytaniem, czy na liście kursantów nie ma czasem kogoś o nazwisku Dwayne Johnson? Początkowo wszyscy myśleli, że to żart, ale okazało się, że faktycznie jest ktoś taki na liście.

Babka opowiedziała, że pojawił się na dole jakieś pół godziny temu, bez słowa wszedł do sklepu, stanął z boku i stał. W końcu ktoś z obsługi zapytał go, czy mogą mu jakoś pomóc, na co on odparł, że nie. Jednak obsługa była dociekliwa i dopytali gościa, czy na kogoś tu czeka, czy co? A on odpowiedział, że na szkolenie. Zapytali, jakie szkolenie, bo w budynku odbywa się kilka, a on powiedział, że nie wie. Dlatego babka wzięła jego nazwisko i zaczęła krążyć po salkach szukając, gdzież to biedny Dwayne powinien się udać. Kiedy już wszystko się wyjaśniło, przyszedł do nas murzynek zagubiony jak siedmiolatek na rozpoczęciu roku szkolnego w pierwszej klasie.

Jakby tego było mało, drugiego dnia, murzynek spóźnił się znowu o blisko godzinę. Wszedł do salki, rzucił tylko „przepraszam - korki” i usiadł. Wcześniej instruktor sprawdził, że Dwayne mieszka 1,5 km od miejsca, w którym odbywa się szkolenie, więc trzeba być mocno utalentowanym, żeby z tego miejsca jechać ponad godzinę do celu. Tym bardziej, że drugiego dnia natężenie ruchu było zdecydowanie mniejsze i to, co w poniedziałek zajęło mi ponad godzinę, we wtorek zrobiłem w 25 minut. No, ale ok, może nie jechał prosto z domu, może odwoził dziecko do szkoły, kto wie? Otóż, nic bardziej mylnego! Podczas pierwszej przerwy kawowej murzynek wygadał się, że nie przyjechał samochodem tylko przyszedł pieszo, i że spacer zajął mu mniej niż piętnaście minut. Znaczy, że wyszedł z domu 45 minut po tym jak powinno rozpocząć się szkolenie. Dżizas!

Ja nie wiem, czy ludzie jego pokroju mają taki przeogromny luz, tak wbite? Czy nie czują tego, że to brak szacunku dla innych? Że nie odczuwają stresu związanego z przybyciem zbyt późno? Ja w swojej nerwicy natręctw prędzej dostałbym rozwolnienia, niż świadomie się spóźnił na jakiekolwiek spotkanie, czy szkolenie. A kiedy z przyczyn ode mnie niezależnych widzę, że się spóźnię, przeżywam bardzo silny stres z tym związany. I nie umiem w tej kwestii wyluzować ani odpuścić.

Udało mi się w życiu zwalczyć trochę natręctw innego rodzaju, ale nie to.

Dla przykładu, udało mi się nakładem kilkunastu lat treningów i praktykowania starożytnej sztuki Zen osiągać wyjątkowe skupienie wzroku tylko na jednym punkcie i nie rozpraszać go na bodźce okalające tak mocno, że ich w ogóle nie zauważam. Technika ta ratuje mi życie za każdym razem, kiedy sytuacja zmusza mnie abym wszedł do pokoju mojego syna. Chroni mnie to przed zawałem serca, wylewem, udarem, czy innymi atrakcjami, które spowodować może gwałtowny wyrzut hormonów na skutek ekstremalnego stresu. Wybieram wtedy jakiś neutralny punkt, na przykład sufit i skupiając się tylko na nim, w ten sposób nie zauważając całej reszty. Można? Trzeba tylko chcieć.

No dobra, ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę?

Piszę, bo są to przykłady utwierdzające nas w stereotypach. Stereotyp leniwego i niezbyt rozgarniętego murzyna, stereotyp pokoju syna itd. Natomiast ja chciałbym opisać coś, co przeczy stereotypom.


Jaki jest stereotypowy Arab? Większość bez wahania powie, chamski, burak, chłodny w obejściu, nieprzystępny – zależy, kto jakiego języka używa. A tymczasem, moje doświadczenia zdają się przeczyć tym opiniom. Od kilku lat jestem wysyłany w celach służbowych na Bliski Wschód i mam sporo do czynienia z ludźmi z tego regionu. No i nie spotkałem jeszcze ani jednego buraka, ani jednego gbura czy grubianina.

Dwa przykłady z mojej obecnej wizyty w mieście Hail w Arabii Saudyjskiej.

Mniej więcej tydzień temu podczas tankowania auta nalewakowy zagadał do mnie bardzo łamanym angielskim, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. Przyznam, że jego reakcja mocno mnie zaskoczyła. Gostek zareagował jakby zobaczył brata, którego szukał całe życie. Zaczął mi rzucać słowa klucze typu – „Ukraina”, „Putin bad”, „Poland stop Putin”. Po czym zawołał swojego kolegę nalewakowego, coś mu o mnie naopowiadał, wtedy ten drugi zaczął reagować identycznie jak jego poprzednik. Dostałem 20% rabatu na paliwo oraz zapytali mnie, na ile chcę, żeby mi wystawili fakturę. Na koniec był tradycyjny misiu z jednym i drugim, a kiedy odjeżdżałem machali mi, aż nie straciłem ich z pola widzenia. Być może nadal tam stoją i machają. Nie wiem.


Natomiast w ostatnią niedzielę, kiedy wraz z kolegą wjeżdżaliśmy na teren elektrowni, gdzie pracujemy, zatrzymała nas ekipa ochroniarzy na bramie. Tutaj muszę wyjaśnić, że wszystkie obiekty strategiczne w Arabii są chronione przez rządową organizację militarną o nazwie „National Guard”. Nie jest to armia w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale kierują się zasadami wojskowymi. Są w pełni umundurowani, skoszarowani na czas szkoleń lub mobilizacji oraz w pełni uzbrojeni. Na bramie naszej elektrowni, prócz zasieków, betonowych barierek i innych pasywnych zabezpieczeń, jest minimum trzech ochroniarzy pod bronią, którzy kontrolują ruch w obu kierunkach. Dwóch siedzi w budce przy szlabanie, trzeci zwykle drzemie w zaparkowanym nieopodal pickupie Toyoty z ciężkim karabinem maszynowym na pace. Tego ranka podczas kontroli jeden z ochroniarzy poprosił nas o zjechanie na bok, po czym pokazał gestem, że mamy wysiąść. Lekko się spietraliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, ale posłusznie wykonaliśmy polecenia. Wiadomo było od początku, że nie będzie źle, bo gościu miał łagodny wyraz twarzy i uśmiechnięte oczy, ale kto ich tam wie. Kałasznikow na ramieniu i Glock w kaburze robią wrażenie. Kiedy wysiedliśmy, gostek pokazał palcem na ich budę i powiedział „one minute please”. Udaliśmy się więc do ich budy, gdzie siedział drugi ochroniarz. Jego Kałasz leżał na podłodze, a on sam siedział przy stoliczku i z miniaturowej filiżanki sączył tę arabską herbatę ziołową którą oni nazywają „kawa” (pisownia fonetyczna). Gestem wskazał nam zydelki obok siebie, ustawił dla każdego po filiżaneczce, nalał „kawy” i podał daktyle. Potem zaczęła się standardowa „rozmowa” na migi, pytania typu „where from?” itd. Mój kolega jest Angolem, i wszystko co nie jest herbatą z mlekiem albo rybą z frytkami powoduje u niego torsje, więc kiedy Arabowie zobaczyli, że kolega zielenieje na twarzy od popijania „kawy”, zaparzyli mu zwykłej czarnej herbaty za to słodkiej jak syrop. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, na koniec dostaliśmy wodę do umycia palców lepkich od daktyli i pojechaliśmy do pracy. Od tego dnia za każdym razem, gdy mijamy bramę, a akurat oni są na zmianie, słyszymy głośny aplauz z ich budy.

Ale to nie koniec. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu kupić napoje dla naszych pracowników z Bangladeszu, Pakistanu i Bengalu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na bramie, daliśmy naszym znajomym ochroniarzom po puszcze Mirindy, i tchnięty dobrym nastrojem zapytałem ich na migi, czy możemy sobie postrzelać. Bez większego wahania pozwolili nam wywalić po magazynku z ich służbowych Glocków do beczek stojących nieopodal. Muszę przyznać, że uwielbiam zapach prochu u poranku.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz