Niedziela. Druga tura. Pierwszy tydzień zleciał, sam nie wiem jak.
Około południa Adrian wyciągnął mnie na zwiedzanie. Wybrał z Googla coś, o
nazwie AbaKhan Palace. Nic mi to nie powiedziało, ale że mieści się niedaleko
mogliśmy pojechać. Co mi tam. Lepsze niż siedzenie w pokoju hotelowym.
Oczywiście, jak to w Indiach, nie mogło się obyć bez zamieszania i
problemów już na etapie zamawiania Tuk-tuka. Aplikacja służąca do zamawiania,
podaje do bazy lokalizację zamawiającego i cel podróży, który określa sam
zamawiający. Podaje też cenę usługi i szacunkowy czas oczekiwania na kierowcę.
W teorii.
Indie to kraj, gdzie teoria od praktyki jest chyba najdalej w świecie.
Po
wyklikaniu w aplikacji, wszystkiego, jak należy, dostaliśmy informację, że
kierowca o numerze Tuk-tuka takim to a takim, będzie u nas w ciągu 9-ciu minut.
Po chwili z dziewięciu, zrobiło się dziesięć a po kolejnej chwili dwanaście. Pięć minut później zadzwonił kierowca i spytał gdzie jesteśmy.
Adrian powiedział, że
przed hotelem a na to on, że też przed hotelem. Wtedy Adrian spytał, przed,
którym? W odpowiedzi otrzymał – Hyatt. Ale myśmy zamawiali pod Hyatt Regency an nie pod Hyatt.
Po tej informacji kierowca się rozłączył a na aplikacji pojawiło się powiadomienie –
zlecenie anulowano.
No to od nowa. Zamówienie, potwierdzenie, czekanie. Następny
kierowca przyjechał po paru minutach, ale nie chciał na zabrać, bo mu się nie
zgadzał numer telefonu i zlecenia. W końcu naciskany przez nas, zadzwonił do
centrali coś tam chwilę podyskutował i ruszył. Dowiózł nas na miejsce. A to
wszystko za 30 rupii, czyli jakąś złotówkę.
Na miejscu, kolejne zaskoczenie. Wstęp, który według Googla miał być za
darmo okazał się być płatny. Ale to jak płatny?! Obywatele Indii płacą 15 rupii
obcokrajowcy po 200. Podeszliśmy, więc do
kasy i zagadaliśmy: Namaste, we are from India, we are living in Pune, please
two tickets for 15 rupis.
Babeczka nie dała się nabrać. Nie wiem, czemu. Widocznie byliśmy zbyt mało
przekonujący jako Hindusi. Musieliśmy, więc wysupłać po 200 na łebka za wstęp.
Postanowiłem uwiecznić tą rażącą dyskryminację i wyjąłem aparat żeby pstryknąć
fotkę cennika.
To był błąd. Natychmiast zostałem otoczony przez ochronę, która
za wszelką cenę chciała mi odebrać aparat. Powiedziałem, że nie ma opcji, żeby
dostali mój aparat do ręki i prędzej nie wejdę do tego ich muzeum niż pozwolę
dotknąć mojego aparatu. Pańcia w okienku była bardziej uprzejma i spokojnie
wytłumaczyła, że aparat pójdzie do depozytu i odbiorę go na wyjściu i że jeśli
chcę, mogę sobie robić zdjęcia telefonem. Zapytałem, jaka jest różnica między lustrzanką
a telefonem, na co pańcia się roześmiała i odpowiedziała, że nie wie, ale takie
są przepisy i oni ich muszą przestrzegać. W wyniku dalszych negocjacji
(zażądałem zwrotu pieniędzy za bilet i powiedziałem, że nie wchodzę do muzeum)
personel zgodził się mnie wpuścić z aparatem pod warunkiem, że będę go trzymał
w futerale przez cały czas. Na tą opcję przystałem i weszliśmy. Adrian
powiedział mi już w środku, że to prawdopodobnie przez opłaty, jakie oni
naliczają za profesjonalne fotografowanie i filmowanie, czyli 50 tys. rupii
dziennie.
Muzeum AgaKhan Palace to dom, w którym internowano Mahatmę Gandhiego po
tym, jak Indie ogłosiły deklarację niepodległości. Nieszczególnie ciekawe.
Kilkanaście pokoi, w których nie ma nic prócz obrazków Gandhiego. W jednym
pokoju, przedmioty codziennego użytku w gablotach, a gdzie indziej łazienka za
szybą tak brudną, że nie widać, co w środku. Wszystko w stanie rozpadu i
strasznie zaniedbane. We wnętrzach zakaz fotografii i strażnicy z gwizdkami,
reagujący na każdą próbę zrobienia zdjęcia.
Na zewnątrz ciut lepiej. Przyjemny, zielony park, miejsce pochówku
Gandhiego, spokojnie i cicho. Stragan z pamiątkami, sprzedający świecące
zabawki z Chin, plastikowe klapki, dmuchane piłki i pontony. Obok straganu
kantyna, w której można było kupić lody, czaj i coś do jedzenia, co silnie
pachniało curry. Zdjęcia z TELEFONU, wrzuciłem tutaj: Google photos
Podsumowując – Wycieczka przyjemna acz bez zachwytów a Hindusi potrafią
skopać nawet takie proste sprawy jak wejście do muzeum.
