Dominikana. Kraj kojarzący się z pięknymi plażami wyściełanymi bialuteńkim piaseczkiem, lazurową wodą, słońcem i palmami. Raj na Ziemi. A w rzeczywistości wcale tak kolorowo nie jest. Jeśli wykluczyć kurorty wypoczynkowe, to kraj biedy, brudu, korupcji i bardzo wysokiej przestępczości.
Tę drugą Dominikanę dane
było mi poznać podczas mojego krótkiego (8 dni) tutaj pobytu.
Zakwaterowanie zorganizowano mi w budynku z 1502 roku, w którym latoś rezydował kat i morderca miejscowej ludności, Nicolas de Ovando. Piękny gmach, mury tchnące historią, a co najważniejsze, położony w samym sercu starówki Santo Domingo. Ciężko ten budynek określić mianem domu. To twierdza świadcząca o tym, że początki kolonii to były czasy niespokojne i że lokalna ludność nie miała zamiaru łatwo odstąpić swoich terytoriów. Przyznaję, hotel zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Tradycyjnie już 2-3 dni po
przyjeździe do egzotycznego kraju zaczęły się u mnie przeboje żołądkowe, co
znaczy, że organizm zaczął się adoptować do miejscowej fauny. Przyleciałem w
czwartek w nocy, a w niedzielę miałem pierwszy dzień wolny, postanowiłem więc
zwiedzać. Ale że strach było dalej niż na 100 metrów oddalić się od kibla, ograniczyłem
się do zwiedzania wyłącznie starówki. Zwiedziłem pałac Alcazara Columba (brata
rodzonego Krzycha), ruiny Bazyliki Św. Franciszka z początków XVI wieku, a na
koniec spaceru usiadłem sobie w cieniu na ławeczce na Placu Kolumba, żeby
odsapnąć. Świetny klimat. Stare budynki wokół jakbym był w Barcelonie, wysokie
drzewa rzucają przyjemny cień. Co krok ktoś z jakimś instrumentem grający te
ich latynosko-karaibskie pitu-pitu-despasito, kawałek dalej zmontowany
spontanicznie zespół kilkunastu instrumentów i kilku wokalistów grający coś à la Buenavista Social Club.
Jeszcze obok, pod wielkim gazebo dziewczyna na długich nogach i wysokich
obcasach ucząca za darmo tańców latynoskich. Chętnych nie brakuje. Instruktorka
ma równie anielskie nogi, co cierpliwość. Wokół knajpki roztaczającej zapach
aromatycznej, lokalnej kawy, co jakiś czas dobiega też zapach lokalnych cygar,
a
obrazu dopełniają spacerujące po placu pośród
ludzi gołębie. Tysiące gołębi. Zatrzęsienie cholernych gołębi. Gołębi, które
nie mają siły latać, bo są tak ciężkie od pcheł. A pchły tylko czekają, żeby
dopaść się do jakiegoś białasa z Europy Wschodniej, któremu przyszło do głowy
wybrać się na spacer w krótkich gaciach. Na samo wspomnienie zaczynam się
drapać. KOSZMAR!
Rada numer 1 dla
wybierających się na Plac Kolumba w Santo Domingo: długie spodnie, najlepiej ze
ściągaczami w nogawkach, tony repelentu na pchły i moskity.
Spacerując ulicami miasta
jest się atakowanym przez lokalną ludność średnio 12,5 razy na minutę. Oferują
wszystko, co można sprzedać, acz najczęściej spotkałem się z dwoma ofertami.
Jedną był oferowany mi przez kobiety masaż, z czego wnioskuję, że w ich oczach
musiałem wyglądać na bardzo spiętego. Druga, najczęściej powtarzająca się
oferta brzmiała: hola senior, smoking? Z czego wnosiłem, że byli to uliczni
krawcy oferujący stroje wieczorowe w okazyjnych cenach.
Jeśli ktoś o mojej
karnacji wypuszcza się w Santo Domingo poza starówkę, czyli tak zwaną strefę
kolonialną, często podąża za nim jak cień jeden lub dwóch policjantów. Nie
dlatego, że boją się aby czegoś nie zbroił, tylko boją się o bezpieczeństwo
turystów. W niedzielę, kiedy wybrałem się do ruin katedry Św. Franciszka,
dyskretnie podążało za mną dwóch policjantów na chińskim motorku 125ccm.
Wyglądali komicznie: dwóch spoconych grubasów przytulonych do siebie na
miniaturowym motorku. Kiedy zorientowali się, że kieruję się w stronę starówki,
podjechali do mnie i zapytali, czy mnie podrzucić. Jak oni sobie wyobrazili, że
zmieścimy się we trzech na tym motorku, nie wiem.
W pracy jeden z autochtonów
wyrysował mi na mapce, dokąd wolno chodzić, a odkąd tylko w obstawie. Pokazał
mi też market, w którym robić zakupy oraz poradził, aby ceny oferowane przez
ulicznych sprzedawców dzielić przez 4 i od ¼ zaczynać negocjacje. Podziałało,
bo kupiłem łańcuszek z larimarem za 1/3 ceny wyjściowej.
Pogoda w sierpniu jest
dość kapryśna. Podczas mojego pobytu padało każdego dnia. Nie są to długotrwałe
deszcze. Zwykle są to nawałnice trwające kilkanaście minut, po których wychodzi
słońce, powietrze zamienia się w saunę, a po niecałej godzinie, nie ma śladu,
że coś padało. Przeżyłem też jedno trzęsienie ziemi z epicentrum w Haiti i siłą
7,2 w skali Richtera oraz jeden huragan, który postanowił w ostatniej chwili skręcić
w stronę Meksyku i Dominikanę jedynie omiótł silnym deszczem. Była to pompa,
jakiej w życiu nie widziałem, trwająca kilkanaście godzin. Ponoć nic
nadzwyczajnego tutaj. Poza momentami, kiedy pada, jest gorąco, parno, a słońce
pali.
Rada numer 2 dla
wybierających się do Santo Domingo: Nie opieraj się o nic czarnego, co choćby
od chwili jest na słońcu. Oparzenia w tropikach goją się paskudnie.
Jeśli chcesz się tu wybrać i coś sobie stąd przywieźć,
warto kupić rum, bo pyszny i tani. Dobre jakościowo rumy zaczynają się od 8-10 USD
za butelkę. Drugim hitem sprzedażowym są tutaj cygara. Rzekomo smakują jak
kubańskie, a kosztują ułamek ceny kubańskich. Dobra jest też lokalna kawa.
Podsumowując: cieszę się, że tu byłem. Poznałem inną kulturę, radosnych, cieszących się życiem ludzi, którzy kochają tańczyć i śpiewać. Ludzi bez kompleksów i zahamowań.
Ale też odrzucał mnie brud i tony śmieci na ulicach. Rzeka Ozama, która jest w zasadzie płynącym taśmociągiem niosącym tony śmieci na godzinę wpadających wprost do morza. A to nas Europejczyków się bije po głowie za zaśmiecanie planety.
Czy przyleciałbym raz
jeszcze? Wątpię i to bardzo. Być może na wakacje do Punta Cana, żeby zobaczyć
te rajskie plaże, ponurkować w przejrzystych wodach i zwyczajnie się wybyczyć.
Do Santo Domingo już raczej nie.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz