czwartek, 1 marca 2018

2018-03-01


Ciąg dalszy meldunku, czyli bezpośredni kontakt z urzędami w Indiach.
Całkiem niedawno, mój kolega, którego bardzo cenię za roztropność i bardzo trzeźwe postrzeganie świata zapytał mniej więcej tak: mówią, że podróże kształcą. Czego więc wy (i tu wymienił kilku znajomych z naszej paki, którzy pracują podobnie jak ja, lub podróżują rekreacyjnie) się nauczyliście w tych podróżach?
Każdy odpowiedział coś tam zgodnie ze swoimi odczuciami. Dzisiaj chciałbym dodać jeszcze jedną rzecz, której uczą mnie podróże. A szczególnie już podróże do Azji. Jest to cierpliwość. 
Czas wypowiadany na głos a ten płynący w rzeczywistości ma tutaj zupełnie inny wymiar.
Przykłady? Jeśli ktoś Ci mówi, że coś dzieje się teraz właśnie, oznacza to, że w najlepszym razie zacznie się dziać za 10-15 minut. Jeśli ktoś mówi, że coś stanie się/zostanie zrobione za 5-10 minut, stanie się i owszem, ale za godzinę, może dwie. Dalej w tej skali, deklarowana godzina to przeważnie jeden lub dwa dni. Jeśli natomiast ktoś obieca coś zrobić dzisiaj, zajmie to mniej więcej tydzień. Jeśli, oczywiście, nie zapomni.
Ponieważ dziewiętnastego lutego upłynął termin mojego meldunku w Pune. Już dzisiaj miałem spotkanie na Policji, w wydziale rejestracji obcokrajowców. Na 11-tą.
Powiedziano mi, żebym o 10-ej zszedł na dół do recepcji a stamtąd kierowca mnie zabierze na spotkanie.
Jako, że cierpię na chroniczny dupo-ścisk, byłem gotowy dziesięć minut przed czasem. Usiadłem na krzesełku i cierpliwie czekałem. O tej porze dnia, pod hotel samochody przyjeżdżają i odjeżdżają w ilości 5-10 na minutę. Oprócz tego stoi kilkanaście zaparkowanych z kierowcami czekającymi na skinienie. To tytułem wyjaśnienia.
Dwadzieścia pięć minut po 10-ej, zadzwoniłem do Vishala z pytaniem, gdzie jest kierowca. Vishal oddzwonił po minucie mówiąc, że kierowca czeka od 10-ej pod hotelem. Wysłał mi numer rejestracyjny auta i faktycznie, okazało się, że to auto stało cały czas naprzeciw mnie, kierowca patrzył na mnie, ale nie raczył wysiąść, dać znać, że przyjechał, zadzwonić, wysłać esemesa albo, chociaż wsadzić za szybę kartkę z napisem „Ovivo” żebym wiedział, że to po mnie. Musiałbym mieć boskie zdolności, żeby domyślić się, że ten zdezelowany, nieoznakowany pojazd marki Tata Vista (indyjska podróbka Corsy) przyjechał akurat po mnie. No dobra, wsiadłem, pojechaliśmy. Kierowca po angielsku wyłącznie „Yes Sir” i „Sorry Sir”, więc ciężko było się porozumieć. Po polsku umiał jeszcze mniej, niemniej jednak coś umiał. Jak mu zasunąłem gadkę po polsku odpowiedział śląską gwarą: kaj?!
*(„kaj?” w Marathi znaczy „co?”).
Chwilę później zadzwonił do niego telefon, więc odebrał, jak to tutaj czynią wszyscy. Rozmowa nie trwała nawet 20 sekund, kiedy jak spod ziemi wyrósł przy nas policjant na swoim lśniącym radiowozie Suzuki 150ccm i zatrzymał nasze auto.
Dyskusje trwały pół godziny. Ja byłem już solidnie spóźniony na spotkanie, ale co tam. Cierpliwość przede wszystkim. Kierowca biegał za gliniarzem, gliniarz nieugięty coś gestykulował, wykonywali kolejne telefony, mówili raz głośniej, raz ciszej a czas płynął. W końcu pojawił się drugi policjant, wsiadł razem z moim kierowcą do auta i odwieźli mnie na miejsce, po czym powiedział: Teraz proszę wysiąść Sir, załatwić swoje sprawy a kiedy my skończymy z kierowcą, on do Pana zadzwoni. Wysiadłem, oni pojechali.
Urząd mnie nie zaskoczył. Syf taki sam, jak wszędzie. Śmieci, porozrywany drut kolczasty na popękanych murach. Umundurowani urzędnicy płci obojga zupełnie niezainteresowani petentami i tłum ludzi pragnących załatwić swoje sprawy. Część z nich, głównie Europejczycy i Amerykanie, niezbyt przejęci i zainteresowani wynikiem rozmowy a druga część, głównie Pakistańczycy, obywatele Bangladeszu czy Nepalu, wyraźnie przejęci i zestresowani. Błagający, tłumaczący i przekonujący nieugiętych urzędników.

W całym budynku niczego w stylu recepcji, wskazówek gdzie się udać itp. Uznałem, że zacznę od czegoś, co było nazwane „Wait room”. Czyli sali z kilkoma krzesełkami i dwoma paniami siedzącymi za przeszklonym kontuarem. Uderzyłem do tej z dwóch pań, która akurat nie ziewała, bo nie chciałem tej drugiej przerywać. Wytłumaczyłem, dlaczego tu jestem i czego szukam i zapytałem, gdzie mam się udać. W trakcie swojego potoku słów odniosłem wrażenie, że mówię do ściany. Zero kontaktu. Kiedy skończyłem, spojrzała mi w oczy i spytała: ale czego ty chcesz? Umarłem. Jeszcze raz, powoli, jak żółw ociężale, tym razem w bezokolicznikach, powiedziałem, po co tu jestem, wspomagając się gestykulacją, pokazując paszport i dokumenty. Wskazała mi ręką drugi koniec korytarza z tłumem ludzi. Zrozumiałem, że tam właśnie mam się udać.
Na drugim końcu korytarza, po obu jego stronach postawione zostały przeszklone boksy a w każdym biurko i dwoje urzędników lub urzędniczek. I tłum ludzi. Zero możliwości zasięgnięcia informacji na temat tego, co robić. Doczytałem na jednym z boksów, że załatwiają sprawy wiz biznesowych, więc tam uderzyłem. Pewnie też i dlatego, że w tym jednym boksie nie było petentów. 
I powtórka z rozrywki: tłumaczenie całej historii łącznie z chrztem Polski i dlaczego Mieszko I musiał poślubić czeskiego paszteta oraz dlaczego strajk dzieci z Wrześni pomógł nam pokonać zaborców, po to tylko żeby pani szeptem powiedziała: boks numer dwa.
Boks numer dwa, jak nietrudno zgadnąć to ten, z największą kolejką oczekujących. No cóż. Cierpliwość to cnota, tak mówią. Stanąłem wobec tego na końcu kolejki składającej się w 90% z Pakistańskich pasterzy, którzy w związku ze stażem pracy tak się upodobnili do swoich kochanek, że nawet śmierdzieli jak kozy. Niespodziewanie z tej całej sytuacji wybawił mnie telefon. Zadzwonił jakiś koleś, pytając gdzie jestem, bo miałem być na jedenastą, dochodzi dwunasta a on mnie nie widzi. Wytłumaczyłem mu gdzie jestem i za chwilę pojawił się Hindus z teczką papierów i wytłumaczył mi, że płacą mu za to żeby on tu wszystko za mnie załatwił i że dziwi się, że nikt mi o tym nie powiedział (tutaj ukłon w stronę indyjskiego oddziału mojej firmy za zdolności organizacyjne i przepływ informacji).

Wziął mój paszport, zdjęcia zrobione dzień wcześniej w punkcie o nawie „Photoshop”, oryginały dokumentów, które dostałem z firmy i powiedział, że mam sobie posiedzieć i poczekać a on wszystko załatwi.
Dosłownie dziesięć minut później zawołał mnie i poszliśmy do sławetnego boksu numer 2. W boksie: jedna gruba, stara baba i druga młodziutka, chudziutka z krostami na twarzy. Gruba mówiła, pryszczata pisała. Nie wiem, co. Z mimiki i mowy ciała wyczytałem przekaz sugerujący udanie się na drzewo. Na końcu rozmowy pryszczata wypunktowała na kartce jakieś cztery rzeczy i podała papierek grubej, która go podpisała i oddała mojemu agentowi. Zapytałem po wyjściu z boksu, czy coś nie tak? On odpowiedział, że nie i że wszystko jest ok. Zastanawiam się jak wygląda załatwienie sprawy, kiedy nie jest ok. 
Zostałem ponownie posadzony na korytarzu a mój pomagier zniknął po raz drugi. I znowu, po niecałych dziesięciu minutach powrócił i zaprosił mnie do innego boksu. W boksie siedziała okularnica w wieku lat około 30-tu, wzięła teczkę z dokumentami, poprzewracała ze znudzoną miną kilka kartek, to samo zrobiła z paszportem, po czym zapytała „jak się nazywasz?”.
Odpowiedziałem, że tam jest napisane (że niby taki młody wilk fifa-rafa), ale nie usatysfakcjonowało jej to i pomagier powiedział, że ona chce to usłyszeć ode mnie. Powiedziałem jej swoje imiona i nazwisko, zgodnie z tym, co stoi w paszporcie, starając się wymówić jak najbardziej niechlujnie po polsku szczególnie imię Andrzej.
Następnym jej pytaniem był powód mojej wizyty w Indiach i czym dokładnie mam się zająć. Odpowiedziałem, że jestem w charakterze konsultanta do spraw inżynieryjnych wysłany z brytyjskiego oddziału firmy na pomoc indyjskim kolegom. Zadowoliło to ją, oddała papiery i tak się skończyło załatwianie.
Już na korytarzu mój nowy kolega powiedział, że ma tutaj listę czterech dokumentów, które firma musi dostarczyć w ciągu siedmiu dni i sprawa zostanie załatwiona. Dodał, że on się wszystkim zajmie i że nie będę musiał już więcej przyjeżdżać do urzędu. Spoko, dla mnie bomba. Siedem dni, czyli za miesiąc może będzie gotowe.
Przed wyjściem poprosiłem go, żeby zadzwonił do kierowcy i spytał go za ile po mnie będzie. Odpowiedział mi, że kierowca już jedzie i najdalej za 10 minut będzie. Byłem chyba jakiś zaćmiony, bo po dziesięciu minutach wyszedłem przed budynek na rozgrzaną w blisko 40-to stopniowym upale ulicę pełną pyłu i spalin, bez możliwości powrotu do urzędu. No i dostałem za swoje. Kierowca zjawił się po godzinie od mojego wyjścia na słońce. Siedzenie na słońcu trwało na tyle długo, że zdążyłem się zaprzyjaźnić z psiakiem szukającym jedzenia w śmietniskach. Teraz siedzę w hotelu, dochodzę do siebie i piszę powyższe.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz