Druga sobota w „Incredible India”.
Zaczynam powoli przywykać do
wszechobecnego syfu i spośród ton śmieci zaczynam dostrzegać tutejszą przyrodę.
Zarówno z królestwa Fauny jak i Flory. O małpach pisałem, więc się nie będę
powtarzał.
W koronach palm pełno jest malutkich ptaszków wyglądających trochę
jak nasze wróble skrzyżowane z sójkami. Pięknie śpiewają. Szczególnie o świcie.
W pełnym słońcu na otwarte przestrzenie wychodzą wygrzewać się jakieś gady. Nie
wiem czy to jaszczurki czy gekony, czy jeszcze coś innego. Nie znam się. Ale
niektóre są całkiem spore. Wczoraj na parapet budowlanego kontenera wlazł nam
okaz, który od łba do końca ogona miał spokojnie 60-70cm i wyglądał jak miniaturowy
smok. Piękna istota. Niestety nim odpaliła się moja zmulona aplikacja foto w
telefonie, smok uciekł. Szkoda. Oprócz tej przyjemnej, fascynującej części
świata zwierząt ma się też tutaj do czynienia z tą bardziej odrażającą.
Wystarczy zostawić w kontenerze resztki jedzenia na kilka godzin i już pod nimi
gromadzą się karaluchy. Szybkie skubane są tak, że ciężko je wytłuc. Na skórze
siadają takie mikroskopijne przecinki, które kąsają powodując swędzące bąble.
Stworzenia są naprawdę malutkie, grubo poniżej milimetra. Takie coś do czasu,
kiedy się nie rusza, wygląda jak jakiś pyłek na skórze. Dopiero jak się porusza
można je zauważyć i ubić. Nie jest tego jakoś strasznie dużo, ale kilka ukąszeń
już mam.
Na ulicach miast i wsi pełno jest też psów, a w zasadzie powinienem napisać
miasta i wsi, jako że podróżuję z jednego miasta przez kilka wsi do pracy i
odwrotnie do hotelu.
Psy te są wychudzone i wydziczałe. Nie żyją z ludźmi a raczej obok nich.
Wiedzą, że tam gdzie ludzie, tam śmieci i resztki jedzenia, więc korzystają z
tego bez krępacji. Walczą o swoje rewiry. Większość z psiaków nosi ślady walk
na ciele, sporo psów leży padłych przy drogach. Niektóre ze starości, inne z
głodu, sporadycznie na skutek odniesionych w walce ran. Psy się jednak nie
zagryzają. Walczą tak, żeby wygrać, nie zabić. Mądre stwory.
Przez cały tydzień wraz z kolegami zachodziliśmy w głowę, co się stało z
naszą uroczą kelnerką z hotelu. Dziewczyna pochodzi z Nepalu, jest śliczna i
bardzo rozmowna. Codziennie umilała nam śniadania rozmową, rozbrajającym
uśmiechem i wyjątkowo niskim, jak na kobietę i do tego Azjatkę, głosem. Dzisiaj
pojawiła się znowu. Okazało się, że chorowała. Muszę ją kiedyś zapytać, czy
pozwoli sobie zrobić zdjęcie. Choć zwykle w porze śniadania jestem bardzo
nieśmiały. Ośmielam się dopiero po drugim, trzecim kieliszku.
A propos kieliszku. W minioną niedzielę dałem tak strasznie w palnik, że
nie pamiętam połowy wieczoru. Początek był w Irish House i piłem Old Monk.
Potem zacząłem zaczepiać wszystkie napotkane pary, życząc im szczęśliwego
pożycia i świetlanej przyszłości oraz dając rady jak utrzymać związek. To
jeszcze pamiętam, choć jak przez mgłę. Potem wbiliśmy się na lożę VIP za darmo
na jakiś koncert odbywający się w dziedzińcu centrum handlowego Phoenix. Nie
wiem jak. Następnego dnia rano przekonałem się, że wrzuciłem na FB jakiś filmik
z tego koncertu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam z wieczora była japońska
restauracja i gorąca Sake. Litrowa. Obudziłem się około 2 nad ranem w pokoju
hotelowym. Wszystkie światła zapalone. Nic nie zgubiłem, wszystko poodkładane
na miejsce. Okulary, karta kredytowa, e-cygaret, telefon. Spodnie złożone w
kosteczkę, buty odstawione ładnie na miejsce. W toalecie wyrwany był ze ściany
telefon a ja z jakiegoś powodu miałem zdarty łokieć i bolał mnie obojczyk.
Sprawdzenie telefonu poskutkowało odkryciem, że chwilę po 22-ej pisałem do
Dorotki, pytając czy mi kiedyś wybaczy to, że się tak upiłem a o 22:15
rozmawialiśmy przez Hangout. Przeliczenie zawartości portfela dało rezultat -45
funtów a jak się okazało w tygodniu, nie był to koniec, bo jeszcze 25 byłem
winien Szwajcarowi, który założył za mnie w japońskiej knajpie.
Ponoć cały czas byłem w miarę kumaty, zachowywałem się
normalnie i wszystko jarzyłem. Niestety nic z tego nie pamiętam. Nawet
przebłyski nie docierają do świadomości. Cóż, nauczka: uważaj, co pijesz, gdzie
pijesz i ile pijesz. To, że się zna swoje limity w jednym kraju, nie znaczy, że
muszą obowiązywać na innym kontynencie.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz