piątek, 21 lutego 2020

Oman 2020


Gdyby ktoś nie wiedział, dokąd na wakacje – polecam Oman.


Właśnie wróciłem z krótkiej wizyty w tym kraju i postanowiłem napisać kilka słów na gorąco.
Byłem dosłownie kilka dni, odwiedziłem dwa miasta: Muskat i Sohar, przejechałem trochę ponad 500km wzdłuż wybrzeża.
Nie mogę wystawić recenzji całemu krajowi na podstawie tak krótkiej wizyty, ale mogę się podzielić spostrzeżeniami i wychwycić różnice w porównaniu z Arabią Saudyjską.
Ale, dobra już… do rzeczy. Jak było?
Po pierwsze pogoda – cały czas w przedziale 26-28 stopni a w nocy spadało do 18. Wydaje się, więc, że rozsądnym okresem na turystykę po Omanie jest styczeń i luty.
Pierwsze wrażenia:
W kontroli paszportowej pracują kobiety, co sprawiło spore zaskoczenie. Później się okazało, że w tym kraju to nic nadzwyczajnego, bo kobiety traktowane są na równi z mężczyznami i pracują nawet na budowach. Brawo Oman!
Kolejne zaskoczenie to, że ludzie tutaj wszyscy jacyś tacy weseli. Dowcipkują, wygłupiają się, śmieją. Zastanawiam się, czy Sułtan nie rozdaje im za darmo jakichś proszków.
Kiedy więc po serii krótszych i dłuższych rozmów z napotkanymi urzędnikami i pracownikami wypożyczalni aut wsiadłem do bryki, miałem wreszcie czas rozejrzeć się po okolicy trochę bardziej.
Lotnisko w Muskacie robi wielkie wrażenie. Jest jednym z najładniejszych, jakie widziałem dotąd. Po wyjściu z lotniska, robi się jeszcze ciekawiej.
Przepiękna panorama miasta, z jednej strony morze a z drugiej, na horyzoncie urzekające, majestatyczne góry. Olbrzymie.
Kolejne „pierwsze wrażenie” - jakoś tak czysto (relatywnie, jak na Bliski Wschód), jakoś tak ładnie, domy się nie walą, meczety lśnią kolorami. Drogi bez dziur, chodniki wzdłuż jedni, światła dla pieszych, zielone skwery, klomby. Palmy wszędzie dookoła. Niby od A.S. dzieli ich tylko granica, ale zupełnie inne podejście do swojego otoczenia.
Miasto Muskat bardzo mocno nastawione jest na turystykę, ale i na biznes. Banki, banki i jeszcze raz banki wszędzie. Biura consultingowe i plakaty zachęcające do robienia interesów z Omanem. Sprowadza się to wszystko do jednego – „masz biznes, my mamy pieniądze, dogadajmy się”.
Nie zauważyłem barów ani lokali na mieście, natomiast prawie każdy hotel ma bar i oferuje drinki i alkohole.
Ceny – w stolicy wyższe, ale już w Soharze obiad dla jednej osoby (bez alkoholu) to jakieś 50zł. Mam na myśli obiad w dobrym hotelu. Na ulicy zjadłem znacznie smaczniej za równowartość 18zł.
Ile kosztuje alkohol, nie wiem, bo nie kupowałem.
Kupowałem natomiast paliwo. Za zatankowanie do pełna mojej bestii Suzuki Dzire 1.2 zapłaciłem niecałe 60zł.

W knajpach, sklepach, na stacjach benzynowych można płacić kartą. Taksówkarze chcą gotówkę.
Hotele – spałem w 3-gwiazdkowych i cena wynosiła około 250zł na noc z wliczonym śniadaniem. Natomiast przyznać trzeba, że standard pokoi iście królewski. Zarówno pod kątem jakości jak i czystości. Znowu – Brawo Oman!
Z jedzeniem było różnie. W Soharze śniadania były dość biedne i głównie nastawione na hinduskich klientów. Dla Europejczyka nie było nic specjalnego. Ale to chyba wina obsługi tego konkretnego hotelu, która dość kulała, ale o tym za chwilę.

Droga z Muskatu do Soharu i dalej do ZEA prosta, niemal bez skręcania. Ograniczenie do 120km/h i, co mnie zaszokowało, było respektowane. Kierowcy w Omanie jeżdżą w sposób cywilizowany, zgodnie z kierunkiem jazdy, zdarza im się używać migaczy, ustępować pierwszeństwa i nie nadużywać klaksonów. Można Arabio?! Również stan techniczny aut jest tu dużo lepszy. Nie ma rozwalonych złomów, za to prawie każde auto ma poobcieraną blachę, nawet moja wynajęta bestia.
Całą drogę z Muskatu do ZEA można określić skrótowo: po prawej morze, po lewej góry. Natomiast im bliżej ZEA tym góry bardziej się zbliżają aż dochodzi się do momentu, kiedy już nie widać morza i trzeba się wspinać przez przepiękne górskie przełęcze. Widoki na pewno zapadną w pamięć na całe życie.
Chciałbym móc kiedyś przyjechać tu na dłuższe wakacje na motocyklu i zwiedzić ten kraj dokładniej.
Na finał już tylko krótka recenzja obsługi hotelowej restauracji w hotelu „Royal Garden” z Soharu w dwóch odsłonach.

I.
Kiedy pierwszego wieczora przyszedłem na kolację, restauracja była pusta. Tak całkiem, całkiem, nawet obsługi nie było. Rozejrzałem się i zauważyłem, że jakiś Hindus w hotelowym uniformie stoi na zewnątrz i bawi się telefonem. Usiadłem więc przy stole i czekałem. Kilka minut później chłop się zorientował, że w knajpie siedzi klient i biegiem, popiskując zdezelowanymi butami na wyglancowanej posadzce ruszył mnie obsłużyć. Przyniósł kartę, wybrałem, zamówiłem. On poszedł na kuchnię, wykrzyczał zamówienie i wrócił na salę. Stojąc na uboczu zamyślił się dłuższy moment i nagle, w widoczny sposób doznał objawienia. Wyglądał dokładnie tak, jak Pomysłowy Dobromir, kiedy wpadał na jakiś pomysł. Tak więc, olśniony Hindus, piszcząc znów papciami, pognał gdzieś za przepierzenie. Na zakręcie o mało nie zaliczył szpagata na śliskiej podłodze i zniknął. Po chwili, jak nie huknęło, trzasnęło coś nad moją głową! Aż się skuliłem, bo w pierwszym momencie myślałem ze to eksplozja albo coś się wali. Nic podobnego, to były uwieszone pod sufitem głośniki, które trzasnęły, kiedy kelner postanowił podłączyć pod nie źródło muzyki. Chwilę później zaczęła z nich płynąć romantyczna muzyczka w stylu Richarda Claydermana na fortepian i flet. W następnej chwili zza przepierzenia wyłonił się kelner, powolnym, majestatycznym krokiem gladiatora, który wygrał walkę i oto objawia się gawiedzi na arenie. Minę też miał taką właśnie.

II.
Następnego wieczora postanowiłem zamówić żarcie z kuchni arabskiej. Obsługiwał mnie ten sam kelner, natomiast na kuchni było tego wieczoru dużo głośniej. Odniosłem wrażenie, że mogą być nawaleni. Kelner, kiedy mu powiedziałem, że chcę zjeść coś arabskiego zbladł (na tyle, na ile Hindus może zblednąć), twarz mu się wydłużyła, głowa zapadła w ramionach a oczy wytrzeszczyły. Ale ja udawałem, że tego nie widzę i brnąłem. Wskazałem jedno danie, usłyszałem w odpowiedzi „Sir, this we don’t have”, przeszedłem do drugiego, trzeciego, piątego, za każdym razem słysząc tę samą odpowiedź wygłaszaną coraz ciszej. Zapytałem, więc, a co macie? W odpowiedzi usłyszałem, że pieczonego kurczaka. Kurczaka nie chciałem, ponieważ żadna to atrakcja jeść kurczaka a po drugie już u siebie w pokoju, położonym trzy piętra wyżej czułem smród zjaranego kurczaka i czułem co to może oznaczać.
Zaproponowano mi kanapkę z tuńczykiem, albo burgera. Powiedziałem, że jestem w Omanie i chcę coś arabskiego a nie amerykańskiego. Na to kelner, bliski już omdlenia, zaproponował mi steka. Poddałem się i zgodziłem na steka żeby go nie katować dłużej. Dopytał jedynie o sos do steka, czy ma być grzybowy, czy pieprzowy, wybrałem pieprzowy, po czym gość potwierdził i zniknął. Z kuchni dobiegły krzyki, które według mnie były kłótnią, choć nie zrozumiałem ani słowa. Chwilę później wyszedł kelner niosąc talerz dla klienta, siedzącego stolik obok mnie. Klient podziękował, spojrzał na talerz, na którym leżał jakiś zwęglony ptak i powiedział – przepraszam, ale ja zamawiałem wołowinę a nie kurczaka.  Usłyszał w odpowiedzi „Sir, we don’t have beef”.
Był to kolejny sygnał tego wieczoru, że coś jest dziś nie tak z obsługą kuchni. Tym bardziej, że ja dopiero, co zamówiłem steka.
Następnym była para gości, którzy zamówili jedzenie do pokoju i aż pofatygowali się na dół, żeby dać upust swojemu rozczarowaniu. Kelner wił się jak piskorz, próbując załagodzić sprawę. Przepraszał a kiedy już pozbył się klientów, znowu wszedł do kuchni i znowu rozległy się krzyki kłótni.
Po blisko godzinie czekania na stek, pojawił się w końcu przed moimi oczami talerz zalany po brzegi jakąś brązową galaretowatą cieczą i pokryty skorupką czarnego, mielonego pieprzu. Spróbowałem i okazało się, że ten brązowy kleik był sosem grzybowym, ale żeby przykryć pomyłkę, zasypali go warstwą pieprzu. Postanowiłem poszukać w nim steka. No i to, co miało być stekiem okazało się być zelówką z duszonej wołowiny, która nijak nie nadawała się do pogryzienia. Podziubałem troszkę, zjadłem warzywka i podziękowałem. Kelner zdziwiony, że tyle zostało na talerzu został przeze mnie pocieszony tekstem, że po prostu porcja była za duża.
Następnym razem jadłem już tzw. Street food. Dużo lepszy i tańszy,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz