wtorek, 22 marca 2016

Surwiwal

Wyszło długie

W wakacje po zakończeniu ósmej klasy czułem się już jak dorosły człowiek. Szkoła średnia niebawem, matura, te sprawy. Razem z Piotrasem i Pelejem postanowiliśmy pojechać na wyprawę surwiwalową do Puszczy Noteckiej. Jako, że Piotras siedział w temacie, ćwiczył karate i pasjonował się technikami przetrwania, nieraz był na podobnych wyprawach z Maciejem Juraszem, był naszym guru. 
Przygotowania wyglądały tak, że robiliśmy je pod jego dyktando. Mieliśmy wziąć tylko plecaki ze śpiworami, noże i pojemniki na wodę pitną. Resztę miał zabezpieczyć Piotras. Tak więc Pelej i ja, spakowaliśmy się w ruskie plecaki, biorąc ruskie śpiwory i ruskie bidony na wodę. Pelej miał finkę a ja swój super wypasiony sztylet z Jedności Łowieckiej. Piotr zabrał sprzęt do rozpalania ogniska, tabletki do wody, wędki i podprowadził ojcu fajkę z Amphorą (bo to było takie dorosłe i cool popykać fajkę). 
Kupiliśmy bilety na pociąg. Niestety kurs był z przesiadką w Szamotułach, skąd mieliśmy jechać do Międzychodu a tam już PKS’em do Ławicy, która była miejscowością docelową. Rodzice nie robili żadnych problemów, że trójka smarkaczy jedzie bez nadzoru samopas do lasu na kilka dni. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia.
Pociąg startował około piątej nad ranem. Trójka twardzieli ze szkoły surwiwalu ubrana w moro, gotowych na wszystko wsiadła do pociągu i tak zaczęła się przygoda.
Z racji, że było wcześnie rano, uwaliliśmy się na podłodze wagonu i zasnęliśmy snem sprawiedliwych chwilę po starcie pociągu. Obudziliśmy się kiedy pociąg właśnie ruszał z peronu w Szamotułach. Pierwszy pomysł był taki, że skaczemy w biegu ale było trochę szybko, poza tym obliczyliśmy, że przy prędkości jaką mógł mieć pociąg powrót do Szamotuł na piechotę zajmie nam kilka godzin i nie zdążymy na pociąg do Międzychodu tak czy inaczej. Postanowiliśmy jechać do następnej stacji, na jakiej zatrzyma się pociąg.
Stacją tą były Wronki. Dochodziła ósma rano. Wronki żyły już porannym rytmem. Sprawdziliśmy rozkład jazdy, nie było pociągów do Międzychodu. Poszliśmy na dworzec PKS, najbliższy autobus do Międzychodu odchodził za 90 minut. Super więc. 
Kupiliśmy bilety, poszliśmy do piekarni kupić pyszne i świeże bułeczki, zjedliśmy popijając oranżadą.
Pech nas jednak nie opuszczał. Do autobusu wsiadłem najpierw ja, potem Pelej a na końcu Piotras. Piotr miał wysoki plecak ze stelażem i przytroczone do boku wędki. Idąc dumnie wzdłuż autobusu wędkami pozrywał wszystkie klosze od lampek sufitowych w autobusie. Kierowca kiedy to zobaczył dostał szału i wywalił go z autobusu. Wysiedliśmy w geście solidarności za nim. O zwrocie kasy za bilety można było zapomnieć. Autobus do Międzychodu odjechał bez nas.
Cóż więc w takiej sytuacji może zrobić trzech surwiwalowców? Zrobiliśmy szybkie przeliczenie funduszy i wyszło nam, że możemy wziąć taksówkę. Taksówkarz jednak (jedyny napotkany) powiedział, że ten kurs jest poza jego strefą i chce pieniądze za powrót. Na to już nie mieliśmy.
Ustawiliśmy się więc na wylotówce na Międzychód i próbowaliśmy złapać stopa. Było dobrze po 10-ej kiedy zrezygnowani postanowiliśmy wrócić na dworzec PKS i zobaczyć o której jedzie następny do Międzychodu. Nie jechał żaden ale był autobus jadący gdzieś dalej i przejeżdżający niedaleko Ławicy. Skorzystaliśmy z niego i tak oto, już o 12.30 wysiedliśmy w szczerym polu w odległości 7km od Ławicy. Upał był jak cholera. Ruszyliśmy z buta żałując, że nie zostawiliśmy oranżady ze śniadania. Po chwili zatrzymał się koło nas jakiś lokalny rolnik jadący traktorem z przyczepką do przewozu świń. Zaproponował podwózkę z której skorzystaliśmy z radością.

W końcu byliśmy w Puszczy Noteckiej nad jeziorem Głębocko. Piękne miejsce, woda krystalicznie czysta, ani żywej duszy. Kąpsaliśmy się, leniuchowaliśmy większość dnia. Po południu zaczął nam doskwierać głód więc postanowiliśmy użyć technik surwiwalowych, żeby zdobyć posiłek. Znaleźliśmy jakieś jagody, Piotras wziął się za łowienie. Nie przewidział tylko, że ryby nie biorą na goły haczyk i że trzeba je czymś zanęcić. A nie mieliśmy ze sobą nic. Na jagody nie brały. Woda była jednak tak czysta a ryb tak dużo, że zaczęliśmy je wyciągać na takiej zasadzie, że wyszarpywaliśmy haczyk z wody w momencie kiedy akurat jakaś blisko przepływała. Zwyczajnie się na ten haczyk nadziewały. Złowiliśmy 3 sztuki, każda może z 10cm. Piotr polecił, żebym zajął się ogniskiem a Pelej obrobił ryby. Po chwili ogień już płonął ale ryb jak nie było tak nie było. Podeszliśmy do Peleja zobaczyć co robi, a on trzymał jedną rybkę w ręce i płakał. Płakał, że nie da rady jej zabić. Chcąc pokazać jaki jestem twardy i męski wziąłem każdą z ryb z osobna i rozkwasiłem im łby rękojeścią noża. Przesadziłem chyba z tą męskością bo rozkwasiłem ja na miazgę. Potem je oskrobałem, tracąc przy okazji połowę mięsa, jakie zawierały. Potem wypatroszyłem i były gotowe do smażenia. Było tego może z 50g mięsa na osobę. Piotras zbudował prowizoryczny stelażyk do smażenia ryb, ustawiliśmy je i poszliśmy się kąpać. Kiedy wróciliśmy z kąpieli okazało się, że stelażyk zajął się ogniem i rybki runęły w ogień, zamieniając się w węgielki. Szlag trafił kolację.
Przed zmierzchem musieliśmy jeszcze zbudować szałasy do spania. Wzięliśmy się za to jak dzicy. Karczowaliśmy las prześcigając się w tym, kto większy i bardziej solidny szałas zbuduje. Teorię mieliśmy odrobioną i każdy przeczytał przynajmniej kilka poradników przetrwania plus wszystkie książki Karola Maya i przygody Tomka. W końcu mieliśmy trzy szałasy w których ze spokojem wyspałby się pułk wojska. No i pobojowisko wokół nas, jak po przejściu tornada.
Zmierzchało, kiedy usiedliśmy do ogniska, Piotr zapalił fajkę i rozpoczęły się gawędy. Było cudownie mimo, że woda z jeziora, potraktowana pastylkami z chlorem smakowała ohydnie. Ale było to jedyne, co mogliśmy wrzucić do żołądków na co mogliśmy sobie pozwolić. Herbata na liściach pokrzywy nam się nie udała bo woda nie chciała się zagotować.
Ciepły wieczór, szum lasu, odgłosy ptaków, świerszczy, dym z ogniska, gładka jak szkło tafla jeziora. 
Było przed północą kiedy zdecydowaliśmy się iść spać. I w zasadzie natychmiast po wygaszeniu ogniska okazało się, że nie będzie to łatwe. Dookoła nas krążył rój komarów. Już machnęliśmy rękoma na ukąszenia, ale to bzyczenie było nie do zniesienia. Leżałem szczelnie okutany w śpiwór a na twarzy miałem ręcznik. Gorąco mi było tak, że bliski byłem udaru a komary cięły mimo to. Wytrzymaliśmy tak może z godzinę, po czym zapadła decyzja, że wynosimy się z lasu.
Spacer nocą, przy pełni księżyca przez las było to nie lada przeżycie. Co chwilę łapaliśmy się na tym, że podświadomie przyspieszamy i że po jakimś czasie w zasadzie nie idziemy a biegniemy. Zwalnialiśmy więc na jakiś czas i od nowa. Żaden z nas nie miał latarki więc za jedyne źródło światła służyła nam Luna. Było już blisko poranka, kiedy wyszliśmy z lasu na pola. Trafiliśmy na pole kapusty więc każdy zjadł po główce i zrobiło nam się znacznie lepiej na brzuszkach. Pelej zaproponował, żebyśmy poszli do Ławicy bo on zna tam Sołtysa – Pana Twardosza i rano poprosi go o nocleg dla nas w stodole. Kiedy doszliśmy do wsi powoli zaczynał się brzask poranka. Ułożyliśmy się na ściernisku i szczęśliwi, że nie gryzą nas już komary zasnęliśmy momentalnie. Obudzono nas dość drastycznie po niedługim czasie. W zasadzie najgorsze przebudzenie miał Pelej, który potraktowany został gumowcem przez Pana Twardosza. Dookoła nas zebrana była cała wieś.
Pan Twardosz powiedział, że ktoś przejeżdżający drogą nieopodal zauważył trzy trupy na polu i zaalarmował całą wieś, która się zbiegła zobaczyć cóż to się wydarzyło.
Zezwano nas na czym świat stoi, że się smarkaczom głupoty w głowie trzymają, po czym Sołtys zaprosił nas na siano do stodoły. Przyniósł dzbanek zimnego mleka i chleb z masłem, solą i cebulą. Jeden z najlepszych posiłków w moim życiu.
Pospaliśmy do 10-ej a potem poszliśmy nad Jezioro Ławickie. Tam już, jak przystało na prawdziwych  surwiwalowców spędziliśmy dzień na pluskaniu się w wodzie, zajadaniu się lodami z automatu i parówkami z bułką popijanymi oranżadą z butelki. Postanowiliśmy jednak, że mamy dość a myśl kolejnej nocy spędzonej wśród komarów nas przerażała więc jednogłośnie zapadła decyzja: wracamy do domu.
Problem w tym, że przegapiliśmy ostatni PKS tego dnia. Od Sołtysa dowiedzieliśmy się, że niedaleko przez las biegnie linia kolejowa kolejki parowej, która dowiezie nas do Sierakowa a z Sierakowa do Poznania jeździ już co chwię, to pociąg to PKS. Problem w tym, że najbliższy pociąg mieliśmy po północy. Wyruszyliśmy więc na tę stacyjkę jeszcze przed zmierzchem, żeby trafić za jasnego. Udało się ją znaleźć szybciutko. Kiedy nastała noc, wyszedł księżyc, zaczęliśmy snuć upiorne opowieści o trupach, o duchach i przeżywać książkę „Życie po śmierci” – lekturę obowiązkową młodzieńca w tym wieku, w tym czasie. Stacyjka w środku lasu to nie było nic innego jak kawałek chodnika z ławką i pogiętą, niedziałającą latarnią gazową. Na całe szczęście księżyć świecił bardzo jasno.
Kiedy tak siedzieliśmy gadaliśmy o coraz bardziej upiornych sytuacjach z pogranicza życia i śmierci, mediach i seansach spirytystycznych, z lasu wyszedł jakiś facet. Ubrany w gumofilce, kapelusz, styraną koszulę i kamizelkę, typowy rolnik. Zmęczony życiem, przygarbiony. Podszedł do nas bez słowa, usiadł na tej samej co my ławce, wyjął papierosa i zapalił. Zaciągnął się, spojrzał na księżyc i zadumał się chwilę. Potem zapytał: a ileż to lat macie chłopaczkowie?
Piotras odpowiedział, że po piętnaście. Dziad zaciągnął się znowu papierosem, znowu spojrzał na księżyc i na latarnię. Znowu się zadumał. Cisza trwała wieki. Myśmy mieli solidnego stracha i każdy z nas planował już w głowie drogę ucieczki w razie jakby co. Ja nerwowo ściskałem rękojeść noża, jakbym nie wiem co miał zamiar z nim zrobić. A dziad w końcu przemówił:
- Mój syn też miał piętnaście lat.
- A co się stało?- spytał Piotras
- A o, powiesił się tu na tej latarni rok temu. Przychodzę tu wieczorami se z nim pogadać ale dzisiaj to on ma, widzę, lepszą kompanię – odpowiedział chłop po czym wstał i poszedł w las. Zniknął tak szybko jak się pojawił.

My już do samego przyjazdu pociągu nie odezwaliśmy się słowem, wpatrując się w latarnię jakby zaraz na niej miał pojawić się dyndający piętnastolatek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz