Słońce wschodzi
o 6 i zachodzi o 6. Po zmierzchu rozwija się na dobre życie w mieście.
- Rano.
Jedziemy
taksówką 160km/h autostradą (autostradą! Drogą przez piach) przez pustynię. A
tu znienacka dwa auta pod prąd. Podobną prędkością do naszej, jak sądzę. Zero
zdziwienia. Chwilę później stado Arabusów przebiega w poprzek tuż przed kołami.
- Widziałem stado wielbłądów. Czad.
- Pustynia o świcie śmierdzi wielbłądzim łajnem. Jak w zoo w pomieszczeniu dla żyraf.
- Morze Czerwone z lotu ptaka wygląda bajecznie. Kolor wody, tysiące wysepek z białym piaskiem. Z bliska, strach podejść do wody. Metr od brzegu kożuch śmieci. Syf aż przykro.
- Słońce tutaj jest wciąż lekko zaćmione. Niebo ma szary kolor. Nie, jak u nas, niebieski. Mimo braku chmur.
- Gościu od "safety induction" prowadził je tak, jakby robił teatrzyk dla przedszkolaków. Ubawiłem się jak na kabarecie. Jego artykulacja i gestykulacja mnie rozwaliły.
- Każdy, najbardziej nawet syfiasty kibel ma prysznic do mycia dupy.
- Prace na budowie przypominają te z budowy zamku Kleopatry na Asterixie. Tylko niewolnicy z Indii i Pakistanu.
- Obiad w koreańskiej kantynie – coś zajebistego. Pierwszy mój kontakt z koreańską kuchnią ale pełen zachwyt. Kolejka wzdłuż długiego na 10 metrów stołu. Po obu stronach. Każdy na początku stołu bierze tackę z wgłębieniami na żarcie i nakłada sobie kolejno – ryż, warzywka, kurczaka, kimchi, co tam kto chce. Na końcu miska z zupą. Nie ma noży, są pałeczki ze stali nierdzewnej. Wziąłem kurczaka w panierce – był na słodko. Zielony ogórek marynowany w soku z limonki i do niego dip z jakiegoś czegoś brązowego – bardzo ziołowy i smaczny. Zero ostrości. Do tego warzywka w ostrym czerwonym sosie. Koreańcy, jedzą do końca, oddają tacki do zwrotu i dopiero przy wyjściu ze stołówki podchodzą do stoiska z napojami i popijają. Jak się dowiedziałem, jest niezdrowe popijanie podczas jedzenia. Tak czy siak, żarcie pyszne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz