Ranek.
W tej chwili za
moimi plecami odbywa się niezła awantura. Jeden Koreaniec drze się na
indyjskiego brygadzistę. Nie wiem czy ta praca dla Hindusa jest sprawą życia i
śmierci ale nawet ja (niesłychanie ugodowy człowiek) dawno bym Koreańcowi
pierdalnął w ryj i wyszedł. A ten pochlipuje i go przeprasza jeszcze. W życiu
nie widziałem takiego gnojenia. W Europie nie do pomyślenia. Hindusa jakoś mi nie żal. Bo raz, głupi że se
pozwala a dwa, ma wredną gębę i od początku mi jakoś nie leżał.
Ciekawe jaka pogoda będzie po południu. Czy się nada
na spacerek, czy na zalegania w
klimatyzowanym pokoju, jak zwykle. Na razie jest wilgotno i 26 stopni
Mój kierowca
(Fahim) od tygodnia pokasłuje, coraz mocniej i mocniej. Wygląda też coraz
gorzej. No i przez to, czego się naczytałem na stronach ambasady mam stracha. Ponoć wirus MERS ma się tu bardzo dobrze i świetnie się rozptrzestrzenia. A ja, lekko licząc spędzam z nim dwie godziny dziennie zamknięty w samochodzie. Jeśli
on ma tego wirusa, mogę łatwo od niego złapać. Spytałem czy czuje się ok bo
jego kaszel mi się nie podoba. Powiedział, że wszystko jest ok tylko gardło go
boli od klimatyzacji. Ale co innego miał powiedzieć?
Zupełnie nie
mam po co jechać na budowę a z drugiej strony, nie mogę tu przesiedzieć całego
dnia bo koreańscy kapusie zaraz zaczną kablować na górę. Szkoda, że nie ma tu
jakiegoś bezpiecznego miejsca gdzie można się zamelinować. Znowu –miałbym auto
to bym w nie wsiadł i pojechał se nad wodę czytać książkę. A na budowie nie ma
gdzie przysiąść nawet. Wszędzie jak w mrowisku.
Pojechałem na
budowę i dobrze. Dwie sprawy wychwyciłem, które były źle robione i zapobiegłem
poważniejszym problemom a przy tym zapunktowałem u Koreańców i Filipińczyków.
Miała być nuda a ledwo zdążyłem na ostatni autobus przed lunchem.
Helmut wrócił z wydłużonego weekendu. Wyskoczył sobie na dwa dni do Dubaju w związku z obowiązkiem opuszczenia Arabii co 30 dni, jaki nakłada procedura wizowa i na miejscu okazało się, że jego paszport jest przeterminowany. Nie mógł więc wrócić do Arabii nawet po to aby zabrać swoje rzeczy. Musiał z papierkiem od niemieckiego konsula lecieć do Niemiec i załatwiać nowy paszport. I w ten sposób weekend mu się przedłużył do dwóch
tygodni.
Helmut
opowiadał, że na budowie krąży legenda o człowieku z tatuażem. Moja dziara
ponoć zrobiła taką furorę wśród Azjatów, że z ust do ust opowiadają coraz
bardziej niestworzone historie o tym jaki to genialny tatuaż „tattoo man” nosi
na ręce :-).
Ci,
którzy słyszeli to z kolejnej relacji mówią o mnie właśnie „tattoo man” a Ci co
są bliżej z tymi, którzy ze mną pracują mówią „boss Adam”. I się Helmuta pytają
czy mnie zna.
Po lunchu
zrobiłem na budowie pana Flakfizera i wsiadłem w autobus nazad do biura. Ale
żeby nie być za wcześnie, wsiadłem na tym pierwszym przystanku, żeby podróż
trwała pół godziny.
Jazda tym czymś, co kiedyś ze 40 lat temu było autobusem,
to nieprzeciętne wrażenie. Nie miewam choroby lokomocyjnej a mimo to, po pół
godziny telepania, wysiadam i kręci mi się w głowie, nosi mnie i nogi mam jak z
waty. Muszę chwilę postać, pooddychać spokojnie i poczekać aż przejdzie. Po
paru minutach już jest ok. Ale mózg wytelepany dochodzi do siebie jeszcze przez
dobre pół godziny. Jak bym z łódki zszedł.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz