Tydzień.
Zleciało jakoś. Teraz już końcowe odliczanie. Dzień po dniu. Tym bardziej, że
teraz nie ma natręta to mam większy luz.
Nie jestem w
stanie po objawach rozróżnić, czy to przegrzanie, czy przeziębienie ale trafia
mi się tu kolejny raz. Ból dyni i telepawka z zimna. 30 stopni na dworze a ja
się telepię. Ale na szczęście paracetamol i kocyk z wielbłądziej wełny to
doskonałe remedium. Przez noc przechodzi.
Pracownicy na
budowie, zarówno ci z Indii jak Filipin, prześcigają się w nadskakiwaniu mi.
Nie wiem skąd u nich takie poczucie uniżenia. Aż mi głupio. Co chwila mam pod
nos świeżą wodę albo pepsi, ustawiają mi z pustaków miejsca do siedzenia i
wyrywają mi z ręki wszystko co podniosę, żebym nie musiał dźwigać. Czuję się
jak ciężarna w 9-ym miesiącu. Czy to może przez mój brzuch?
Zwracają się do
mnie per „sir” albo per „Mr. boss” co też mnie gryzie. Bo żaden ze mnie ser ani tym
bardziej boss.
No i
Filipińczycy szaleją na widok mojego tatuażu. Zdjęcia se robią. Każdy zaraz obnaża
się, żeby pokazać, że gdzieś też ma coś gwoździem wydłubane. Aż żal patrzeć :-)
Nie ma mnie kto
gonić więc 9.40 a ja wciąż w biurze. Choć w sumie to nie dlatego, że mi się nie
chce jechać na budowę, tylko dlatego, że nie mam jak dotrzeć. 9.45 ma być autobus
to pojadę nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz