44 lata.
Brzuch, łysina, tu coś wisi, tam się marszczy. Elastyczność stawów już nie ta.
Coraz częściej coś strzyka, sztywnieje (nie to co do niedawna). Włosy
rozpoczęły swoją wędrówkę z góry, ku dołowi. Z głowy na brwi, do uszu, nosa, na
plecy i klatkę piersiową. Tak postrzegam upływ czasu z perspektywy ciała. Jakoś
w ostatnich kilku latach ten upływ czasu zaczął przybierać na sile. Jest to
chyba czas, kiedy najsprawniejszym mięśniem w ciele zostaje mózg i jemu warto
poświęcić trochę wysiłku aby go trenować. Musi się przydać jeszcze przez parę
lat. Mniej działania, więcej analizy. Mniej emocji, więcej rozwagi. Tak się
zmieniam. Takie zmiany dostrzegam.
Rośnie też we
mnie cierpliwość i tolerancja. Rzeczy, które do niedawna doprowadziłyby mnie do
szału, teraz przyjmuję ze stoickim spokojem. Sprawy, które niedawno oburzyłyby
mnie, uważam za normalne. Co nie znaczy, że nic mnie już nie dziwi, nic nie
irytuje, nic nie oburza. Po prostu suwaki na skali przesunęły się znacznie
wyżej i potrzeba znacznie więcej, żeby to się stało.
Osiągnięty wiek
pozwolił mi też pogodzić się z faktem, że nie zostanę muzykiem rockowym. Nie
zostanę żadnym muzykiem. Po prostu mimo faktu jak super byłoby umieć grać na
jakimś instrumencie, brakuje mi mnóstwa zdolności, jaką muszą posiadać muzycy.
Nie mam koordynacji ruchowej i zdolności manualnych, poczucia rytmu i słuchu. A
co najważniejsze, nie mam w sobie zaparcia i skłonności do mozolnych,
powtarzalnych ćwiczeń. Zbyt szybko się zniechęcam i nie jestem sumienny. W
najlepszym razie, mógłbym w przykościelnej orkiestrze bożonarodzeniowej zagrać na
trójkącie ale obawiam się, że i to byłbym w stanie skopać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz