Były zajęcia z
Matmy. Mroźny poranek, wszystko na zewnątrz pokryte szronem. Czułem, że jest ze
mną kiepsko. Piekły mnie oczy, bolała głowa, ciało płonęło. W przerwie między
Matmą i Polakiem zdecydowałem się pójść do szkolnego lekarza. Nie wiem skąd on
był ale na pewno partyjniak z silnym sowieckim akcentem. Miał opinię rzeźnika.
Wizyta trwała może dwie minuty. W międzyczasie zdążył zmierzyć mi temperaturę
termometrem rtęciowym, którego należało trzymać przynajmniej pięć minut pod
pachą, żeby coś pokazał. Wskazał 36.8. Opinia lekarza – zdrowy, na zajęcia.
Pozwoliłem
sobie się nie zgodzić z tą opinią i wrócić do domu. W domu termometr pokazał
39.4. Jako, że byłem sam z dziadasem, zadzwoniłem do przychodni żeby umówić
wizytę u lekarza i spytałem dziadasa, czy mnie tam zawiezie. Niestety w
przychodni już wydali wszystkie numerki na ten dzień i rejestracja była
zamknięta. Natomiast kiedy opowiedziałem dziadkowi o tym, co w szkole,
zagotował się jak czajnik z gwizdkiem. Zadecydował, że w tej chwili jedziemy do
szkoły i on sobie z tym lekarzem porozmawia. No i ja z tymi 39.4 zostałem
wpakowany w małego fiata PNV1414 i pognaliśmy na Golęcin. W poczekalni u lekarza
dziadas przechodził test cierpliwości bo akurat w gabinecie przebywał z wizytą
dyrektor szkoły. Też „czerwony”. Jak co dzień, na kawkę, papieroski i pogaduszki
o starych ZSMP’owskich czasach. Mi było już wszystko obojętne.
Po dobrych
dwudziestu minutach dziadas nie wytrzymał i wparował do gabinetu. Powiedział co
myśli na temat zachowania lekarza, pomyślał, co myśli na temat półgodzinnych
pogaduszek z dyrektorem w czasie kiedy na zewnątrz kolejka, dorzucił jeszcze
parę zwrotów w typowym dla siebie stylu typu „wy komuchy” albo „tutaj tylko
esesman z kejtrem mógłby zrobić porządek” po czym wyskoczył z gabinetu, zabrał
mnie i pojechaliśmy do domu. Pamiętam, w czasie kiedy dziadas rugał lekarza,
dyrektor wyjrzał do poczekalni i spojrzał na mnie. Po jego oczach wiedziałem,
że mam przechlapane.
Skutkiem tego
zajścia był telefon do zakładu pracy mojego ojca z informacją, że syn został
zawieszony w prawach ucznia za próby wymuszania zwolnienia lekarskiego na
lekarzu szkolnym oraz za wygłaszanie anty-systemowych haseł i podburzanie do
profaszystowskich działań. Informacji tej nie przekazano bezpośrednio przez
telefon mojemu tacie, tylko dyrektorowi jego zakładu. Nie muszę dodawać, jak
się tato cieszył kiedy mu to odczytano w gabinecie dyrektora.
Po
dwutygodniowym okresie zawieszenia w prawach ucznia, zostałem przywrócony na
zajęcia ale musiałem odbyć karne wyjazdy na wykopki z chłopakami ze starszych
klas. A zasady panujące w ówczesnej średniej szkole męskiej bardzo przypominały
te z wojska. Fala jak ta lala. Młody, czyli ja, miał więc nieźle przechlapane.
Nie przysługiwał mi żaden posiłek ani napój w ciągu dnia (nawet jeśli wziąłem
swoje z domu) nie przysługiwała mi też żadna przerwa. No i pracowałem za trzech
albo czterech w czasie kiedy oni chodzili na papierosy w pole kukurydzy.
Wszystkie
nieobecności związane z zawieszeniem i wykopkami uznane zostały jako
nieusprawiedliwione, co wpłynęło na obniżenie oceny z zachowania na świadectwie
do nagannego. Zachowanie to, nie promowało do następnej klasy. A więc kibel. Na
szczęście miałem naprawdę fajną wychowawczynię, która zbudowała sojusz z
kilkoma nauczycielkami, u których miałem najlepsze wyniki i na radzie
pedagogicznej wstawiły się za mną aby podnieść zachowanie z nagannego na
nieodpowiednie tylko po to abym dostał promocję do następnej klasy.
Tak oto jako
piętnastolatek zostałem represjonowany przez system totalitarny i skazany na
przymusowe roboty za przekonania polityczne. Co z tego, że nie moje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz