poniedziałek, 16 maja 2016

2016-05-16

Dzisiaj mija tydzień odkąd wyjechałem. Spędziłem już w Korei kilka dni i wciąż mi się tu podoba.


W pierwszym hotelu zakwaterowanie miałem do wczoraj, więc wczoraj miałem dzień przeprowadzki. I szkoda bo ten pierwszy miał znacznie lepsze pokoje i dużo lepszą lokalizację. Ale za to gorszą kuchnię i skąpe menu. Nie stanowiło to problemu bo dosłownie tuż po wyjściu z hotelu trafiało się na dziesiątki knajpek oferujących, co tylko przyszło komu do głowy. No i pub tuż przy wejściu do hotelu. 
Ceny w pubie, co prawda, zabijające (6,25 funta za Guinnessa albo 3,5 za koreańskiego lagera) ale za to blisko i panowała tam fajna atmosfera. Prowadziły ten pub dwie śliczne siostry (Jin i Jung), które bardzo aktywnie umilały czas klientom zagadując i dowcipkując. W zasadzie wśród klientów nie było nikogo z lokalesów. Zresztą sam pub nazywał się „Club de Noel” z dopiskiem „welcome stranger”. Czyli z założenia dla obcokrajowców. I jest to rzecz, która mnie tu wciąż zadziwia – sklepy, restauracje, bary są wyraźnie rozdzielone na te dla klientów koreańskich i zagranicznych. Oni chyba nie lubią się integrować.
 Z racji, że miałem wolny cały weekend, w piątek w pubie pozwoliłem sobie posiedzieć troszkę dłużej. Udało mi się zakumplować z dwoma Walijczykami, z których jeden (fan Rossiego) był wyjątkowo sympatyczny. To był dobrze spędzony, sympatyczny wieczór. 
W sobotę zaspałem na śniadanie więc musiałem iść sobie coś kupić na mieście. Skoro już wyszedłem to poszedłem pozwiedzać.
Chodząc po mieście odnoszę wrażenie, że jestem w Japonii, nie w Korei. Nigdy nie byłem w Japonii ale tak właśnie sobie ją wyobrażam. No i tak chodząc czuję ducha książek Murakamiego. Bardzo przyjemne uczucie.

Dokonałem też skanu sklepów. Namierzyłem gdzie, w razie czego, jest apteka, gdzie market, gdzie obuwniczy albo sklep z odzieżą roboczą. Warto wiedzieć na wypadek gdyby okazało się, że pilnie trzeba coś dokupić.
Jadam głównie owoce morza, ryby, ośmiornice, kalmary. Wszystko jak dotąd bardzo dobre ale też bardzo ostre. Może ośmiornice były najmniej palące ale i tak szczypało dwa razy. Nawet jeśli zamówiłem pizzę to i tak z owocami morza.

Zaskakują mnie tutejsze ceny. Barmanka z pubu powiedziała, że ta wyspa jest wyjątkowo droga bo nastawiona wyłącznie na turystów i że wszystko jest mniej więcej 2x tak drogie jak w pozostałych rejonach kraju. No, może oprócz Seulu. W dużym przybliżeniu, jest tutaj ciut drożej niż w Anglii. W przybliżeniu, bo można kupić t-shirt za 2 funty albo smartfona za połowę angielskiej ceny ale już żarcie (szczególnie to zachodnie) albo alkohole kosztują więcej niż w Anglii.

Z ciekawych rzeczy w nowym hotelu, mam kibel na pilota! Myje i wietrzy dupsko, podgrzewa deskę klozetową i to wszystko w kilku różnych trybach! Wczoraj po kilku strzałach whisky odważyłem się przetestować. Dość traumatyczne przeżycie. Jakby mi ktoś dupę wylizywał. Nie polecam.

A, co jeszcze warte wspomnienia, to internet. W zasadzie wszędzie darmowe WiFi. Nie ma potrzeby martwić się o dane w komórce bo każda knajpa ma WiFi, każde centrum handlowe i hotel tak samo. I są to łącza dające symetryczne 50Mb. W Anglii za takie łącze trzeba zapłacić majątek a tu za free. Pod tym względem mają fajnie.

W pracy ciągle nic. Czekam aż inna ekipa skończy zabawę ze zbiornikiem na wodę, który jest mi potrzebny do przepłukania systemu. Do tego czasu siedzę i wymyślam sobie zajęcia alternatywne.
Najważniejsze, że mam już obczajone jak dojechać do pracy i wrócić, który autobus i o której zawiezie mnie do i z pracy. Nie tracę fortuny na taksówki i nerwów na tłumaczenie tępym Koreańcom, dokąd chcę jechać.

A' propos tych ostatnich – ciekawe życie wiodą. Z tego, co obserwuję – rano ubrani w swoje szare uniformy jadą do pracy. Mało kto autem. Większość rowerami, skuterami, autobusami lub pieszo. Przed pracą mają gimnastykę jak w sowieckich łagrach do ryczącej z megafonów muzyczki, również jak z łagrów. Po pracy, pakują się w autobusy, rowery i kto tam czym przyjechał i jadą do miasta pić. Nie przebierając się nawet. Cały czas w tych swoich szarych więziennych mundurkach. Piją i jedzą do późna w nocy aż nie są w stanie ustać na nogach a potem na zasadzie „wiódł ślepy kulawego” odnoszą się do domów. I tak co dnia.



Jestem też ciekaw, czy to specyfika tego miasta, czy w innych częściach kraju wygląda to podobnie ale na każdej ulicy jest przynajmniej jeden burdel, i co najmniej jeden klub go-go. W hotelach po kilka kanałów porno, a jak podglądam przez ramię Koreańców w autobusie to prawie każdy w swoim smartfonie ogląda goliznę. Oni są tak strasznie na ciupcianie ukierunkowani? Czytałem, że Azjaci to rasa z najniższym poziomem testosteronu na planecie, więc skąd to zafiksowanie seksem? Dziwne. 

środa, 11 maja 2016

2016-05-11 Korea

Najdłuższy lot w moim życiu (jak dotąd). No i jestem najdalej od domu
(jak dotąd).

Start w poniedziałek o 15.30 spod domu, taksówką na lotnisko. Lot o
19.30 z Heathrow do Seulu. Trwało to ponad 10 godzin. Lotnisko w Seulu
– bardzo pozytywne wrażenia. Ogromne, nowoczesne, czyste. Pełno
sklepów, knajpek, kibelków, miejsc do siedzenia. Szybkie WiFi, dobre
żarcie. Naprawdę było to chyba najlepsze lotnisko na jakim dotąd
byłem, a byłem już na kilku. Do tego pięknie położone. Otoczone
zielonymi wzgórzami, wodą a w oddali wielkim i nowoczesnym miastem
jakim jest Seul.

O 17.15 miałem następny lot do Busanu. Tu nic wielkiego – lot trwał
niecałą godzinę. W zasadzie jak tylko wzbiliśmy się w powietrze,
stewardesy rozniosły napoje i zaczęliśmy schodzić do lądowania. Cały
teren Korei spowity gęstymi chmurami, więc mimo miejsca przy oknie,
nie zobaczyłem nic. W Busanie na lotnisku kontrole za kontrolami.
Najpierw kontrola medyczna (tzw. Kwarantanna) gdzie trzeba było oddać
wypełniony wcześniej formularz medyczny. Pytali w nim, między innymi,
czy w ciągu ostatnich dziesięciu dni nie doświadczyłem sraczki, bólów
brzucha, drapania w gardle, kaszlu i wymiotów. Prócz wymiotów
doświadczam regularnie wszystkiego pozostałego ale przecież nie będę
się przyznawał. Po kontroli medycznej kontrola paszportu. Bramka,
gdzie sprawdzili paszport, pobrali odciski palców, zrobili zdjęcie
pamiątkowe a w zamian ja zostawiłem im drugą z kolei deklarację (tzw.
Landing card). Następna była kontrola bagażu – prześwietlili mi
podręczny, prześwietlili mnie, potem pan z labradorkiem mnie obwąchali
i mogłem udać się do karuzeli po odbiór bagażu głównego. Kiedy już
wreszcie wyjechała moja waliza (zawsze wyjeżdża jako jedna z
ostatnich) mogłem udać się do ostatniego punktu kontroli – kontroli
celnej. Tutaj znowu musiałem oddać karteczkę z wypełnioną deklaracją
celną i byłem wolny. Była godzina 19.20. Wziąłem taksówkę i udałem się
do hotelu. Wiedziałem, że hotel jest daleko od lotniska więc dlatego,
zanim wsiadłem, pokazałem taksiarzowi dokąd chcę jechać a on
powiedział „ok, ok” i gestem zaprosił do środka. W środku zadzwonił
gdzieś i dał mi słuchawkę a tam babka się spytała dokąd chcę jechać bo
kierowca nie rozumie angielskiego. Wytłumaczyłem i podałem telefon
kierowcy. On chwilę poszczekał z panią przez telefon i znowu mi oddał
słuchawkę a tam pani powiedziała, że to daleko i że kierowca chce 120
tys. Wonów. Ja powiedziałem, że zdaję sobie sprawę i że zgadzam się na
cenę. Znowu oddałem telefon kierowcy, oni znowu do siebie poszczekali
po czym pojechaliśmy. Droga była niesamowita. Cały czas albo na
mostach nad wodą i wyspami albo w tunelach pod wodą i wyspami. Szok.
Pięknie oświetlone wszystko, ładnie oznakowane, nowoczesne i czyste.
Mimo nocy i ulewnego deszczu, piękne widoki.


Do hotelu dotarłem około 20.20 we wtorek (w Anglii w tym czasie było
20 minut po 10 rano). Zameldowałem się, zjadłem kolację i wróciłem do
pokoju. Restauracja hotelowa jest restauracją typu „western style” to
znaczy, że serwuje żarcie dla białych. Żadnej egzotyki. Może i dobrze.
Jak będę miał ochotę na egzotykę, wyjdę przed hotel a tam knajpa na
knajpie. Pokoik przyjemny, z kuchenką i balkonem. Z balkonu piękny
widok na kawałek miasta, port i otaczające miasto górki. Wszędzie
zielono i mokro. Spać poszedłem przed 23-ą. Obudziłem się o 7-mej rano
(w Anglii właśnie była 23 – to są jaja) i poszedłem na śniadanko.
Śniadanie typu "jesz co chcesz i ile chcesz". Typowo angielskie ale i
jak kto chce, kontynentalne. Kanapki, tosty, owoce, płatki, słowem –
co kto lubi. Po śniadaniu spakowałem się i zamówiłem taxi do stoczni.
Słońca jeszcze nie widziałem. Cały czas niebo spowite chmurami. Sądząc
po kolorze zieleni – pada tutaj non stop. Ale to, co zobaczyłem dotąd
jest urocze – zielone, zadrzewione wzgórza, strumyczki i wodospady,
porty rybackie a z drugiej strony wieżowce i nowoczesne miasto. Nawet
stocznia jakaś taka mniej syfiasta niż te w Polsce czy w Anglii.

Chwilę poczekałem na bramie aż zgarnie mnie gostek odpowiedzialny za
mnie tutaj i w końcu trafiłem do biura. Teraz siedzę tu już drugą
godzinę czekając aż pojawi się ekipa od rozruchów i się nudzę. Nie mam
netu (będzie później) więc idzie urodzić jajko z nudów.

Około południa wyszło słońce i zrobiło się naprawdę przyjemnie. Ponad
20 stopni, przyjemne świeże powietrze. Idealne warunki życiowe.

Jest po 3-ej a ja ciągle czekam aż ktoś się mną zainteresuje. Gość,
który odebrał mnie rano z bramy, posadził mnie przy biurku, kazał
siedzieć i czekać. No to siedzę i czekam. Właśnie podpięli mnie do
netu więc jakoś czas zabiję ale i tak jeden dzień poszedł w diabły.

Z ciekawych rzeczy – co przerwa z głośników leci tu skoczna muzyczka
jak w niemieckich obozach koncentracyjnych a po przerwie obiadowej
mają gimnastykę i przez megafon wydawane są komendy. Komedia
normalnie.

Muszę tylko jakoś dotrwać do piątej a potem się zobaczy. Mam nadzieję,
że jutro się coś zacznie dziać. Ja tu jednak mam coś do zrobienia a
czasu wcale nie ma za wiele. Nie zamierzam z tego powodu szarpać nocek
i pracować w niedziele.

sobota, 9 kwietnia 2016

09.04.2016

Kolejna moja tura tutaj dobiega końca. Dzisiaj jest sobota, w niedzielę w nocy lecę. Wczoraj dzień wolny a więc dzień w którym idzie dostać na łeb. Obudziłem się wyspany o 8-ej. Umyłem się, pokręciłem w kółko i poszedłem na śniadanie. Po 9-ej byłem po śniadaniu. I co dalej?  
Z jakiegoś powodu wyłączyli wszystkie kanały filmowe w hotelowej telewizji, nie ma co oglądać. Wziąłem się za czytanie. Po 11-ej miałem już dość. Po 12-ej poszedłem na basen. Woda była bajeczna więc świetnie się pływało. Wytrzymałem do 16-ej kiedy z basenu wypędził mnie głód. Szybkie amciu a potem nuda do 20-ej kiedy rozpoczęła się sesja skype z domem. Chociaż trochę rozrywki i rozmowy. 
Jestem bardziej zmęczony tym dniem odpoczynku, niż normalnym dniem pracy. W więzieniu oszalałbym z bezczynności.

Z pracą na naszym odcinku jesteśmy tak daleko do przodu, że w zasadzie nie mam co robić. Moja rola tutaj jest skończona. Biedny Ciapul ma za to pełne ręce roboty.

A w ogóle to Ciapul we środę zgubił telefon. On jest naprawdę zakręcony. Idzie siku w biurze i nie wraca przez 20 minut. Kiedy zaczynam podejrzewać, że miał ciężkie zatwardzenie, zjawia się szczęśliwy i oznajmia że się zgubił ale w końcu znalazł drogę. Porusza się zawsze tymi samymi ścieżkami, po hotelu, po Jeddah, po budowie i w biurze. Jeśli zboczy, traci orientację i nie wie gdzie jest. Odkłada rzeczy w to samo miejsce bo jeśli odłoży gdzie indziej (jak telefon, którego przez chwilę używał na budowie jako stopera) już tego nie znajdzie. Jest przygłuchy – nie słyszy co się mówi za jego plecami a nawet jak mówić wprost, trzeba głośno i wyraźnie ruszać ustami. I ślepy – to akurat zrozumiałe, stracił jedno oko, drugie wyraźnie osłabione. Nie widzi w nocy i ma bardzo wąski kąt widzenia. Tak więc praca z nim jest bardzo ciekawa. Nie da się nudzić. Ważne jednak, że jest dobry w tym co robi i nie jest upierdliwy. Jest pozytywny i wesoły.

Arun się rozchorował. W sumie się nie dziwię. Od czterech miesięcy nie miał dnia wolnego. 7 dni w tygodniu na maksymalnych obrotach od 6 do 21. Nie dojada, nie dosypia. To była kwestia czasu. Młody jest to jeszcze musi się wiele nauczyć. Najpierw zadbaj o siebie o potem praca.
Przez to teraz mam ciut więcej pracy, bo rutynowe czynności, które należały do niego, muszę wykonać sam. Nic wielkiego, nic trudnego. Ale przynajmniej nie będę się tak strasznie nudził.

Mahendran wrócił z urlopu „tacierzyńskiego”. Szczęśliwy aż promienieje. Jego żona urodziła bliźniaczki. Zdrowe, z apetytem i jak twierdzi ich tata, piękne. Nie wiem jak noworodek może być piękny. Ale niech mu będzie. Na szczęście nie kazał mi oglądać zdjęć. 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

03.04.2016


Arabia to chyba, z tych które dotąd odwiedziłem, kraj z największym odsetkiem kierowców bez zębów. Tylko, nie dlatego że ich już nie mają a dlatego, że im jeszcze nie wyrosły. Nie wiem jak policja tutaj działa ale ilość dzieci za kierownicą przeraża. Nie widzą co się dzieje przed maską bo ledwo czubek głowy wystaje nad kierownicę, siąść wyżej nie mogą bo nie sięgną do pedałów. Głupota tego narodu nie przestanie mnie szokować.

W nocy lało. I to konkretnie. Nic nie usłyszałem, przespałem całą. Za to kiedy się obudziłem – zdziwko. Miasto zalane. Bajora wody wszędzie, panika na drogach. Nie ma tu kanalizacji deszczowej więc woda czeka aż zamieni się w parę i pójdzie w górę. Trochę to zajmuje.

A w biurze od rana szaleństwo. Przyjechaliśmy na budowę a tu dziesiątki ludzi biegają na prawo i lewo z biurkami, meblami i komputerami. Nikogo, żeby spytać co się dzieje. Nasze biurka zniknęły i nikt nam nie powiedział, gdzie je przeniesiono. Zajęło nam dobre 40 minut zanim udało nam się namierzyć nasze klamoty i mniej więcej zorientować w sytuacji. Koreańce postanowili zamienić dwa biura miejscami. Szkoda tylko, że nie poinformowali o tym nikogo. Chłopacy z Filipin, pracujący dla Hyundaia dowiedzieli się o przeprowadzce wczoraj o 19.30. My nie mieliśmy tyle szczęścia. Po prostu przeniesiono nasze graty i musieliśmy sobie ich sami szukać. Zresztą nie tylko my. Wielu gości snuje się dziś jak obłąkani lunatycy w poszukiwaniu swojego biurka. Ze smutkiem i wyrazem zagubienia na twarzy jak matki, które po bombardowaniu szukają swoich dzieci w zgliszczach.
Jaki jest powód przeprowadzki? Nikt nie wie.


Dzień zaczął się ciekawie i ciekawie się skończył. Po przerwie obiadowej mieliśmy mały pożar. Po uruchomieniu dmuchawy, stało się coś, co spowodowało silny poślizg pasków klinowych. Nie wiem co. Paski zaczęły dymić jak oszalałe aż się stopiły. Zaczęły wyć syreny przeciwpożarowe, dymu było tyle, że nie było nic widać dalej niż na 5 metrów. Syreny wyły dobre 20 minut ale żadna brygada przeciwpożarowa się nie zjawiła. Gdyby to był poważniejszy pożar byłoby po wszystkim. Podobają mi się reakcje ludzi w takich sytuacjach. Ogromna większość biega bez ładu i składu w panice zamiast poczekać, ocenić sytuację i działać. Na szczęście skończyło się na stopionych paskach klinowych i debatach do końca dnia na temat „co było przyczyną”.

niedziela, 3 kwietnia 2016

02.04.2016


Pierwszy dzień po powrocie na budowie i co? Novum. Nie mam co robić. Świat się kręci do przodu, wszystko idzie swoim torem, Koreańce w czarnej dupie i nic dla mnie do roboty. Mogę oczywiście nadzorować załadunek żywic, ale po co? Chłopacy wiedzą dokładnie jak to robić. Wykonywali tę czynność już kilkanaście razy. 
I tak to właśnie zarządza potencjałem ludzkim moja firma. Wywalone kilkaset na loty, ponad tysiak na hotel plus kolejne kilka stów na wyżywienie i transport. Ja marnuję czas a płacą mi za pobyt tutaj podwójnie. Mógłbym w tym czasie pracować w Anglii, przynosić zyski firmie a firma oszczędziłaby na tym kilka tysięcy funtów. Ale po co? Zbyt skomplikowane dla niektórych. A czemu marudzę? Bo wolałbym teraz jeździć na moto i spędzać czas z rodziną niż nudzić się na pustyni pośród moskitów i średnio przyjemnie pachnących Azjatów.


Ciekawe zjawisko pogodowe mieliśmy po drodze do hotelu. Wyjeżdżaliśmy z budowy około 17-ej i termometr pokazywał 35 stopni. Było bardzo pochmurno i duszno. Chwilę później złapała nas ulewa. Pompa jak oberwanie chmury. Potoki pieniącej się wody na ulicach. Temperatura spadła do 24 stopni. A po następnej chwili, dosłownie po 5-ciu minutach, nawałnica zamieniła się w zadymkę piaskową i temperatura znowu podskoczyła do 34 stopni. Jak wyglądało auto, które mokre wjechało w zadymkę z piachu, nie muszę chyba opisywać. Ale najbardziej mnie ta huśtawka temperatur zadziwiła. W ciągu niecałym piętnastu minut o dziesięć stopni w dół i w górę. W Jeddah nikt o deszczu nie słyszał, ani kropli. 

Coco wciąż słaba ale nie wymiotuje i nie sra. Leki, jak się wydaje, działają. Będzie dobrze.

sobota, 2 kwietnia 2016

12.07.2006 - PiS u władzy - też z szuflady

Poniższe napisałem, kiedy bracia Kaczyńscy sięgnęli po całą władzę w Polsce. Moherowy elektorat i układ z Rydzykiem pozwolił im wygrać wybory a potem po dymisji Marcinkiewicza prezes został Prezesem Rady Ministrów...

...za kilka lat:

Sobota, 14-ty listopada. Rano. Ciemno, ponuro, wilgotno. Brrr. Wstałem.
Przeżegnałem się do wszystkowidzącej kamery ojca dyrektora zainstalowanej w
mojej sypialni. Przebrnąłem na korytarzu przez stadko moich prokatolicko
poczętych dzieci. W kiblu znowu nie ma wody. Niech to.
Eh, nawet przeklinać już zapomniałem odkąd wprowadzili ministerstwo
moralności i etyki.
Papieros. To jedno czego nie zabronili. Dzięki Bogu.
Nakładam swój moherowy beret i wychodzę do fabryki. Idę ulicami miasta. W
przyszłym roku mam dostać talon na własny rower, na razie jednak muszę
piechotą. Mleczarze rozwożą mleko i wodę święconą. Koła ich wózków miarowo
skrzypią, śpieszą się.
Odkąd ojciec dyrektor wprowadził obowiązek noszenia moherowych beretów w
szarym dotąd i pustym mieście, zrobiło się jakby barwniej. Fajnie świszczą
te z długim włosem, kiedy się szybciej jedzie rowerem. Zresztą odkąd
zakazano cywilom używać samochodów na ulicach miasta słychać głównie świst
moherowych beretów, brzęk dzwonków rowerowych i donośny głos ojca dyrektora ze szczekaczek umocowanych do każdej latarni na ulicy. Szczekaczki trochę obniżają ton podczas różańca odmawianego co godzinę. Na tej podstawie można poznać, że zbliża się pełna godzina. 
Tak właśnie stało się teraz.
Przyspieszyłem więc kroku aby nie musieć się spowiadać ze spóźnienia do
pracy. Początek różańca oznaczał, że nadchodzi szósta.
Dzień w fabryce, jak każdy. Modlitwa przed i po i do domu. 
W domu, żona w siódmym miesiącu ciąży przygotowała mi pyszny posiłek z chleba. Ona jest wspaniała. Choć nie taka, jaką ją pamiętam z młodości. Po szóstym dziecku zęby jej wypadły, po ósmym silnie się roztyła a przede wszystkim uśmiecha się rzadziej. No i mówi mało. Coś ją zjada od środka, ale nasz znachor nie jest w stanie tylko na podstawie różdżki powiedzieć, co to. A urzędowy doktor zaleca, jak zwykle, modlitwę.
Martwię się...
Tak ją kocham.
Jutro rano, po tym jak Kirche-Kommando odwiezie nas po mszy pod dom, wezmę ją do cukierni na ptysia. A co. Niech też ma coś z życia.

23.12.2008 Kapusta - wykopane z szuflady

Zastanawialiście się kiedyś, jak brzmi słowo „kapusta” w języku angielskim?
Proste słowo z potocznego języka. Tyle popularnych potraw opartych jest o to warzywo.
A mimo to, ja – mieszkający od ponad dwóch lat Irlandii nie wiem jak powiedzieć po angielsku „kapusta”. Na pewno słyszałem to słowo nie raz. Na pewno użyłem go nie raz. Jednak w chwili, kiedy irlandzkim znajomym chciałem opowiedzieć o zwyczajach przy wigilijnym stole w typowo polskim domu, zabrakło mi tego właśnie słowa. A dlaczego? Odpowiedź jest prosta – przez markety. Tak, przez markety.
Pamiętam kiedy byłem małym chłopcem, mama wysyłała mnie po zakupy wręczając siatkę z elastycznej, syntetycznej włóczki, potrafiącej rozciągać się w nieskończoność, zaopatrzoną w rączki przypominające izolację kabla energetycznego. Do siatki dołączona  była zwykle lista zakupów, do listy portmonetka z odliczoną mniej więcej kwotą pieniędzy. Odliczoną, bo ceny były stałe. Nie zmieniały się siedem razy w ciągu dnia. Szedłem wtedy dumny i szczęśliwy z siatką, listą i portmonetką do trzech, czasem czterech sklepów kupić produkty na śniadanie. Bułki w piekarni, masło i ser w nabiałowym, rzodkiewkę w warzywniaku no i trochę salami u rzeźnika. Zakupy wyglądały zawsze tak samo: przywitanie, krótka rozmowa o sprawach bieżących po czym przechodziło się do kwestii zakupowych, płaciło, życzyło miłego dnia i rozstawało ze sprzedawczynią w przyjaznej atmosferze. Pani sprzedawczyni potrafiła doradzić, abym nie brał tych ostatnich czterech bułek bo są wczorajsze a za godzinę mają być świeże. Pan rzeźnik proponował abym dziś miast salami skosztował pyszny szpek z wiejskiej rzeźni a pani z warzywniaka dawała do pęczku rzodkiewek gratis pysznego pomidorka dla mamy, bo lubi. Rósł człowiek obracając się wśród ludzi. Budował relacje społeczne, kontaktował się z innymi. Tak banalna sprawa, jak poranne zakupy była źródłem informacji o najbliższej okolicy, o bieżących wydarzeniach, plotek o znajomych i nieznajomych. Były istotnym wydarzeniem socjologicznym. Nikogo wówczas nie obchodziły pikantne historyjki z życia gwiazd a znacznie bardziej interesowało nas, to co działo się wokół naszego komina. To, że luźno prowadząca się sąsiadka spod siódemki ma nowego gacha, że pekińczyk pani Lusi znowu ma sraczkę i że od tej ciągłej sraczki jest tak wykończony, że już prawie na oczy nie widzi a także to, że w sklepie AGD na Świerczewskiego pojawiły się rury do odkurzaczy i że trzeba się spieszyć, żeby dostać, bo mało przywieźli a ludzie biorą po 4-5 sztuk na raz.

Dzisiaj wszystko na co mogę liczyć w sklepie to wymuszony spod opadających powiek konającej, po stu czterdziestu siedmiu godzinach ciurkiem, kasjerki uśmiech numer 7a o systemowej nazwie „witamy szanownego klienta” i po transakcji uśmiech numer 7b „żegnamy się serdecznie z klientem zachęcając do kolejnych zakupów”. W zamian odwzajemnię się temu zombie siedzącemu za kasą uśmiechem numer 15 z mojej prywatnej listy o roboczej nazwie „bardzo Pani współczuję i przepraszam, że zrobiłem tu zakupy”. Wchodząc do marketu pchamy koszyki niczym krzyże pokutnicze na swojej drodze męki w doborze najbardziej trafnych produktów do naszej lodówki. Bierzemy anonimowe produkty z anonimowego sklepu, produkowane, konfekcjonowane, transportowane przez anonimowych ludzi i anonimowo je zjadamy. To dlatego, mimo że kupuję ją często, nie wiem jak kapusta się nazywa. Gdybym prosił panią za ladą o dorodną kapustkę, dawno już słowo to weszłoby mi do głowy i wyryło swoje w niej miejsce na tyle silnie, że zbudzony o trzeciej nad ranem potrafiłbym bez zająknięcia wymienić jej angielską nazwę. A tak, moja wigilijna opowieść zacięła się w pewnym momencie i popłynęła w zupełnie innym kierunku a potem już zupełnie ewoluowała w dyskusję nie związaną z obchodzeniem w Polsce świąt Bożego Narodzenia. Prawdopodobnie moi irlandzcy znajomi nie dowiedzą się już nigdy jak obchodzi się wigilię Bożego Narodzenia w Polsce a wszystko to przez markety. A kapusta po angielsku to cabbage – sprawdziłem w słowniku.

30.03.2016 do 01.04.2016

2016-03-30

No i znowu lecę do Jeddah. Jutro mam lot. Dzisiaj parę spraw w biurze. Lot miał być we wtorek, będzie w czwartek. Zorganizowane wszystko w typowo angielskim stylu. Lot miał być z Londynu, będzie z Birmingham. Miał być bezpośredni, będzie z przesiadką we Frankfurcie. Po prostu „Wielka improwizacja” jak u Mickiewicza. W drodze powrotnej, będzie podobnie. Lecę przez Frankfurt. Plus taki, że wcześniej będę w domu. Samolot ląduje o 12.35 a nie o 13.30 jak w przypadku Heathrow no i z Birmingham mam godzinę jazdy a nie ponad 2 jak z Heathrow.

Ale po co ja tam jadę, tego nie wiem. Moja część roboty jest w zasadzie zakończona. Ciąg dalszy nastąpi za około trzy miesiące. W tej chwili wyłącznie Ciapul ma robotę, żeby uruchomić to wszystko w trybie automatycznym. Tydzień po moim przylocie ma się pojawić na budowie Gareth i mityczny Arab z Jordanii, który zatrudniany jest od października i który ponoć właśnie zaczął pracować. Zobaczymy.

Pobrałem zaliczkę, wydrukowałem karty pokładowe i rezerwację hotelu. Dostałem paczkę klunkrów dla Ciapula. Wszystko gotowe, można lecieć.
Airbus A330-300 we Frankfurcie


2016-04-01

Prima aprillis.

Piątek a więc dzień wolny. Wczorajsza podróż dużo ciekawsza niż dotychczasowe. Lufthansa lepsza niż British Airways, lot odbywał się w ciągu dnia a więc nie było zarwanej nocy. Dobrze było. 
Na lotnisku w Jeddah kolejka do kontroli paszportowej jakiej jeszcze nie widziałem. Prawie 2 godziny od wylądowania zajęło mi wyjście z lotniska. Nie znalazłem taksówkarza hotelowego więc musiałem wziąć lokalnego. Oczywiście zdarł ze mnie prawie 2x tyle ile normalnie kosztuje taksówka ale co tam. Jechał za to tak jakby mnie wiózł na porodówkę a nie do hotelu. Korki jak cholera a ten slalomem dochodząc momentami do 100km/h. Naprawdę myślałem, że nie przeżyję tej podróży. Ale udało się. 
Muszę jeszcze przyznać, że stewardesy z Niemiec były zdecydowanie bardziej miłe niż angielskie. I nawet ładniejsze. Wiem, że to oksymoron –ładna Niemka. I większość z nich gdyby obstrzyc na krótko, zmyć makijaż i dodać trochę zarostu wyglądałaby jak faceci ale mimo to uważam, że były ładniejsze od angielskich.
Widoczek z hotelowego okna

I na koniec Prima aprilis, Coco zrobiła nam psikusa. Nie wiem co się mogło stać ale pod wieczór zaczęła wymiotować i srać krwią. Cały dzień była osowiała a na koniec dnia taki myk. Maciek w Londynie na robocie, ja u Arabów. Dorota na szczęście dała radę zamówić taksę, która zgodziła się ją wziąć z psem do weta. U weta obadali i wykluczyli infekcję wirusową. Jedyne co mogło jej się stać to mechaniczne uszkodzenie przewodu pokarmowego. O tyle to dziwne, że jednocześnie z obu stron leciała krew. Jeśli uszkodziłaby przełyk albo ściany żołądka krew byłaby w wymiocinach a w kupie już przetrawiona. Natomiast jeśli uszkodzenie byłoby w jelitach, nie wymiotowałaby krwią. Możliwe jednak, że połknęła coś tak ostrego, że jednocześnie uszkodziło jej i żołądek i jelita. Dostała bidula zastrzyki przeciwwymiotne i przeciwbiegunkowe. Dostała szprycę z elektrolitów i antybiotyk. Do domu Dorotka dostała też dla niej antybiotyk w tabletkach i elektrolity. Mamy obserwować i utrzymywać delikatną dietę (ryż i kurczaczek). Jako ciekawostkę, wspomnę, aby wkłuć się z igłą Coco trzymały cztery osoby. I ledwo ją utrzymały. Tak, ona jest naprawdę cholernie silna.
Trzymamy kciuki za zdrowie  Cocoszki.

poniedziałek, 28 marca 2016

Sen o początku świata

U zarania, nie na samym początku, ale niedługo po, wszystko było pianą. Pianą, prapianą energii i materii. Zaraniem wszystkiego, co znamy dzisiaj. Piana ta musowała, falowała, pęcherze pękały, oddzielały się i wędrowały w nieznane. Jeden z takich właśnie pęcherzy oddzielił się od macierzy i rozpoczął swą samotną wędrówkę przez nicość. Niesiony swą nieświadomą energią szybował tak kilkaset milionów lat a relacje między materią jego powłoki a energią ją utrzymującą słabły. Słałby do tego momentu aż materia postanowiła rozwieźć się z energią i pęcherz pękł. W miejscu, którym dokonały rozdziału postanowiły osiąść. Cząstki powłoki pęcherza rozpierzchnięte na miliardy elementów  zbudowały swój wszechświat. Energia kondensując się do jednego punktu zamieniła się w światło, materia w wodę. Wiodły tak spokojny żywot przez kolejnych kilka milionów lat. Lecz i to im się uprzykrzyło. Postanowiły, światło i woda, urozmaicić swój świat. Światło i woda zapragnęły potomka. Postanowiły nazwać go życie. Eksperymentowały przez wieki bez sukcesu. Życie raz stworzone gasło momentalnie. Światło zaczął winić za tą sytuację wodę i odwrotnie. Każde z nich z osobna próbowało stworzyć coś co miało być ich potomkiem. Nic z tego. Energia nie potrafiła nadać życiu materialnej powłoki, materia tworzyła wyłącznie martwe bryły. Załamane zaczęły użalać się nad własną dolą. Zapłakały, zadumały się na milion lat aż razu pewnego wpadły na pomysł. Aby stworzone raz w materialnej powłoce życie trwało, potrzebuje aby dostarczać mu energii. Innymi słowy potrzebuje strawy! Przetwarzając energię w materię będzie budować masę odnawialną.
Wspólnym wysiłkiem stworzyły więc mleko. Mleko stanowiące podłoże wszystkiego. Mleko dające pożywienie i energię życiu. Mleko idealne zestawienie energii i materii. Pomysł okazał się fenomenalny.
Natychmiast na mleku zaczęły rosnąć różne rośliny. Piękne bujne, różnokolorowe. Stwórcy byli szczęśliwi. Mleko jako podłoże wszystkiego sprawdzało się genialnie. Aby ograniczyć przestrzennie swój świat nadały mleku kształt jaki znały najlepiej – okrągłej bańki. Bańki mleka na której rosły rośliny. I była piękna.
Ale i to nie wystarczyło im do szczęścia. Kiedy ich świat pływający w mleku rozwinął się nad wyraz pięknie, kiedy cała powierzchnia mleka spowita była kolorowym kobiercem matka i ojciec stwierdzili, że ich świat jest nudny. Piękny acz nudny. Pożałowali, że stworzone przez nich życie nie komunikuje się z nimi. Owszem – jest wdzięczne i miłuje ich ale nie ma możliwości komunikowania się. Zapragnęli więc prarodzice stworzyć formę inteligentną. A że nie mieli w tym żadnego doświadczenia nie udało im się to zbytnio. Stworzyli człowieka. Ludzkie szczenię. Pokochali go jednak z całej swej mocy. Dziecko jednak mocno niedoskonałe pełne było złych cech. Było niewdzięczne, niezadowolone, pełne pychy i buty. Gniewało się na swoich rodziców o cokolwiek, niszczyło świat, narzekało, że nie chce pić wyłącznie mleka. A w końcu zaczęło zarzucać coraz to gorsze rzeczy rodzicom.
-         Kim wy dla mnie jesteście? Czemu jesteście tak inni, czemu tak doskonali? Czemu ja jestem tak ułomny? Dlaczego ograniczyliście mnie tym ułomnym ciałem? Czemu mój umysł jest tak słaby? Czemu w swej nieograniczonej łasce nie możecie mi dać tego, czego naprawdę potrzebuję? Uczucia. Dlaczego dając mi zmysł dotyku pozbawiliście mnie możliwości dotykania was? Czuję twoje ciepło ojcze, czuję twój chłód mamo. Nie mogę się jednak do was przytulić. Kim wy dla mnie jesteście?
Srogo zamartwiali się rodzice. Sytuacja z roku na rok pogarszała się, tak jak wzrastała gorycz i żałość dziecka. Dręczyła go samotność, brak urozmaicenia a stagnacja powodowała w psychice człowieka głęboką depresję, co jeszcze bardziej utrudniało komunikację pradziecka z prarodzicami. Kiedy czara goryczy bliska była przelaniu, wystarczyła jedna kropla aby tego dokonać. Tą kroplą były słowa wypowiedziane przez malca podczas jednej z kłótni z rodzicami. Powiedział on wtedy – Dość już mam tego świata, nudy i marazmu. Dość mam rodziców, których nie ma. Jeśli mam żyć tak dalej wolę odejść na zawsze. Przestać istnieć. Jako daliście mi życie tak mi je teraz odbierzcie.
Ojciec rozsierdził się strasznie. Złość jego spowodowała iż światło na świat zaczęło padać z siłą dotąd niespotykaną. Paliło roślinność ale i przypiekało mleko. Na powierzchni mleka powstała czarna popękana skorupa. Twarda i raniąca stopy. Matka widząc to zapłakała a miliony jej łez przez tysiąclecia padały na świat tworząc kałuże a potem jeziora morza i oceany. Świat nie wyglądał już tak jak dawniej. Dziecko jednak dalej wyzywało swoich rodziców. Dalej plugawiło ich za cierpienia jakich doznaje będąc uwięzionym samotnie w cielesnej powłoce na tym nudnym świecie. Wtedy ojciec rzekł: Za swą niewdzięczność synu, za twe bluźnierstwo zostaniesz ukarany. Życie Twoje odtąd będzie trwało tyle ile dotychczas mgnienie twojej powieki. Ciało twoje będzie się zmieniać w trakcie życia niczym roślina. Od ziarna począwszy przez bezradną i kruchą do starej i wyschniętej aż obumrzesz i przestaniesz istnieć. Żeby spełnić twoje prośby i uczynić twe życie ciekawym stworzę tysiące innych na twoje podobieństwo. Będziesz walczył z chłodem, głodem i chorobami. Będziesz walczył ze współbratymcami o żywność i wodę. Taka była twoja wola, taką ją spełniam. Odbiorę Ci też pamięć lat minionych abyś nie mógł już więcej plugawić mego imienia. Abyś w ogóle zapomniał, że istniałem. Jeśli kiedyś ty, lub któryś z potomków twych przypomni sobie o mnie, być może będę dla niego łaskawy.
Po czym zabrał malcowi jaźń, głos i władze cielesne. Upadło niemowlę w wodę nad którą stało i zaczęło tonąć. Nieświadome niczego. Widząc to matka woda, ulitowała się nad potomkiem i w tajemnicy przed ojcem stworzyła kobietę. Pramatkę. Praopiekunę, pranianię. Ewa wyciągnęła dziecko z wody wytarła i zajęła się nim  z nadaną jej czułością i troską. Przystawiła do piersi i nakarmiła tym, czym cały świat żywił się od zarania – mlekiem.


środa, 23 marca 2016

23.03.2016

Skóra po zastosowaniu olejku kokosowego ma się zdecydowanie lepiej. Nie boli już tak przy każdym dotyku. W nocy nie wybudzał mnie co chwila ból.

Za chwilę idę na ostatni obiadek tej tury. Potem parę godzin i do hotelu. Pakowanie i spać. Jutro długi i męczący dzień w podróży.

Firma mnie dzisiaj wkurzyła do czerwoności. Całą radość związaną z powrotem do domu mi zepsuli.
Ustaliliśmy przed moim wyjazdem szczegóły, daty i wszystko wydawało się dopięte. Jadę do świąt, potem wracam i mam 3 tygodnie w Anglii do czasu aż nie dostanę nowej wizy. Zaplanowałem na te trzy tygodnie mnóstwo spraw, żeby optymalnie wykorzystać czas. I co? Dupa.
Dzisiaj dostałem telefon, że zaraz po świętach wracam na niecałe dwa tygodnie bo mam przecież jeszcze wizę ważną do 13.04. I żadne gadanie o moich planach, żadne marudzenie nic nie dało. Dowiedziałem się natomiast że o planach powinienem informować z wyprzedzeniem. To ja o prywatnych sprawach mam informować z wyprzedzeniem ale firma o zawodowych już nie musi?


W dniach jak ten mam ochotę walnąć tę robotę.


19.03.2016

Gdyby głupota miała skrzydła...

Tak, zdecydowanie przesadziłem ze słoneczkiem wczoraj. 
Ale po kolei. Poszedłem rano na basen. Pogoda byłe wyśmienita. Czyste powietrze, wiaterek, 28 stopni. Jak w Polsce, latem nad morzem. Popływałem chwilę i potem w celu osuszenia się walnąłem się na leżaku na słońcu. Nienawidzę się opalać i stronię od słońca. Zwykle przesiaduję w cieniu. Tym razem jednak chciałem tylko na chwilę podsuszyć i wrócić do cienia. Jakimś jednak cudem zasnąłem na tym leżaku. Nie wiem ile spałem ale zdecydowanie za długo. Kiedy się zobaczyłem w lustrze sam siebie się przestraszyłem. Wieczorem telepawka, gorączka a skóry na połowie ciała nie dało się dotknąć. Debil. Zwykły debil.

Teraz jestem w pracy makabrycznie się czuję ale mam nadzieję że w ciągu dnia przejdzie. Albo chociaż się polepszy. Noc rwana, zasypiałem i budziłem się co chwila. Ból na zmianę z nudnościami wybudzały mnie do samego rana. Teraz oczy mi się zamykają i czuję, że mógłbym zasnąć nawet na fotelu w biurze. Rano czułem się na tyle kiepsko, że poważnie rozważałem czy nie zostać w hotelu ale ostatecznie zebrałem się do kupy i poszedłem do roboty. Nie jest mi siebie samego żal. Dobrze mi tak. Im bardziej uciążliwa kara za bezmyślność, tym lepiej się ją zapamięta.

Teraz jedyne co muszę zrobić to przetrwać tu te 10 godzin a potem mogę sobie dalej zdychać w hotelu. Choć myślę, że w ciągu dnia się polepszy. Ile można zdychać w końcu, co?

02.03.2016

Tura czwarta

Pierwszy dzień pracy. W sumie wszystko po staremu. Syf i dezorganizacja, nikt nic nie wie ale każdy chce wszystko na wczoraj. Jestem teraz w innym biurze. Biurze inżynierów rozruchowych. Znacznie wyższy standard i prestiż. Ludzie w tym biurze mają załatwiane wszystko od ręki. Na nic tu się nie czeka, tak jak w poprzednim biurze. Potrzebowałem dostęp laptokiem do internetu – zostało to zrobione od ręki. Potrzebowałem drukarki – pyk i załatwione, wjazdówka na bramę – tak samo. Nawet głupi przedłużacz do laptoka dostałem od razu. Chcę jechać na budowę, a akurat nie ma Ciapulka, dzwonię po „taksówkę” i mnie wiezie. 

Od rana pojechałem z Ciapulem zobaczyć co się dzieje i jak wygląda sytuacja na budowie. Dałem się moskitom napić resztek toksyn alkoholowych, jakie krążą w mojej krwi, pogadałem z Filipińcami, ustaliłem plan działania na jutro i tyle. Po przerwie obiadowej postanowiłem nie jechać na budowę tylko przygotować się papierkowo do jutrzejszego dnia. Muszę mieć wszystkie procedury podrukowane, żeby krok po kroku zrobić przepłukiwanie całego systemu. I muszę to zrobić tak, żeby nic nie zalać i nikogo przy tym nie zabić. Jeśli coś się stanie, muszę udowodnić że robiłem to zgodnie z procedurą. Wtedy będę miał dupę krytą.

Wygląda na to, że ta wizyta nie będzie nudna. Że będę miał co robić. I to ja mogę cisnąć żółtków żeby się spieszyli a nie oni mnie. Rewelacyjny układ. Gnoić żółtków! Żarcie mają dobre ale na tym się kończy.



wtorek, 22 marca 2016

OnePlus 2 - wrażenia po zakupie telefonu

A teraz coś z zupełnie innej beczki. 
Postanowiłem zabawić się w redaktora recenzującego telefon.

Jako, że udało mi się zabić na śmierć mój dotychczasowy telefon, zmuszony zostałem do zakupu kolejnego. Byłem tak zadowolony z Xperii Z2, że stała się dla mnie pewnego rodzaju wykładnikiem jakości. Wadą Sony była całkowicie szklana obudowa, która powodowała że telefon ześlizgiwał się z miejsc w które go odkładałem. Raz zsunął się z półki w łazience, raz z kolana a to, co go finalnie dobiło było upadkiem z krawędzi wanny na podłogę. Poza tym wad nie dostrzegłem.
Szukając nowego telefonu chciałem, żeby nie był gorszy od Z2 i żeby miał dwa sloty SIM. Padło na OnePlus 2. 
Cena w UK to ¼ nowej Sony Z5 czy Samsunga S6. A więc bardzo atrakcyjna. Zamówiłem w czwartek rano, w piątek przed południem miałem telefon w ręku. Najnowszą i najbogatszą wersję (64GB pamięci).
Pierwsze wrażenie – bardzo ładnie zapakowany, wysokiej jakości opakowanie, instrukcja w środku, dwie ładowarki (europejska i angielska) i ładny, niełamiący się kabel USB-C.
Kabel ten od razu uznałem za wadę telefonu – standard dość wczesny jeszcze i ciężko będzie podpiąć się z ładowaniem do czyjejś ładowarki do czasu aż się nie upowszechni. Poza tym fajne jest to, że jest symetryczny, czyli nie trzeba uważać, którą stroną wtyka się to do telefonu czy kompa, no i szybkość transferu danych znacznie lepsza niż przy tradycyjnych kablach.
Telefon dobrze wykonany, pewnie siedzi w dłoni, cieniutki, przyciski w wygodnych miejscach. W telefonie, pod antypoślizgową pokrywą tylnej ścianki kryje się szufladka na karty SIM. I tu ździwko. Sloty na karty SIM są wyłącznie dla kart typu „nano”. A ja ani jednej takowej nie posiadałem. Nie doczytałem detalu w specyfikacji – moja wina. Ale to znowu jest coś, co wybiega w przyszłość ze standaryzacją i na chwilę obecną był to dla mnie dodatkowy kłopot związany z wymianą/docinaniem kart.
Telefon po wystartowaniu zachwycił jakością obrazu i szybkością działania. 4GB ramu, 64GB wbudowanej pamięci i 8 rdzeni procek to więcej niż potrzebuję. Ustawienia kart SIM – prościzna i wystarczająca ilość opcji aby móc tak dobrać wykorzystanie dwóch SIM’ów żeby „był pan zadowolony”.
Oxyges OS – czyli Android Lollipop z nakładką jest uproszczony do koniecznego minimum i śmiga aż miło. Żadnych lagów, zwisów, restartów. Wszystkie aplikacje, których używałem w Z2 zainstalowały się i działają bez problemów. W porównaniu z Z2 razi trochę uboga szata graficzna. Jednak Xperia cieszyła oko w trakcie użytkowania. Ale to zbędny bajer. Chinole postawili na wydajność i praktyczność.
Wbudowana aplikacja do obsługi kamerki jest również prosta i daje mało możliwości konfiguracji ale za to jakość zdjęć powala. 21MP Sony może się schować wobec 13MP 1+2 a to głównie za sprawą optyki i laserowego pomiaru ostrości. No miód z benzyną! Dodatkowo kamerka nagrywa filmiki w timelapse oraz może nagrać do 120 klatek/s przy rozdziałce fullHD co daje fajne efekty slow motion.
Wbudowane głośniki grają głośno, donośnie i wyraźnie. Problem jest jednak taki, że oba mieszczą się u dołu telefonu więc jeśli ogląda się film w pozycji horyzontalnej, nie ma efetku stereo i przestrzenność dźwięku jest wyraźnie ograniczona.
Jakość dźwięku ze słuchawek zewnętrznych – ciut gorsza niż w Sony. Można pobawić się equalizerem ale dla mnie to pudrowanie syfa i już wolę mieć ten ciut gorszy dźwięk niż irytować się na sztucznie wyciągane tony z equalizera.
Za to dźwięk podczas rozmowy, ze słuchawki wbudowanej – najwyższa półka. Bez uwag.
Bateria – znowu gorzej niż w Xperii ale pełen dzień normalnego użytkowania z bólem wytrzymuje. Ale dla porównania, firmowy Samsung przy znacznie mniejszym obciążeniu daje radę maksymalnie do 17-ej. Więc mogło być gorzej.
Dzięki kabelkowi USB-C bateria ładuje się bardzo szybko i w zasadzie po pół godziny ma się do dyspozycji ponad 50% mocy ładując od zera.
Wadą poprzedniego modelu 1+ było jego przegrzewanie się. Tutaj zostało to ewidentnie naprawione. Przy standardowej zabawie procek nie przekracza 35 stopni i w zasadzie nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek skoczył powyżej tego wskazania.
Nigdy w życiu nie użyłem NFC. Znaczy, nie, kłamię. Próbowałem użyć ale mi nie poszło i olałem. W związku z tym jest to dla mnie opcja, której zupełnie nie potrzebuję. Warto jednak wspomnieć, że telefon ten jest tego drobiazgu pozbawiony. Dla tych, którzy używają nagminnie, będzie to dużym „nie” dla tego modelu.
Za to na plus muszę wymienić świetnie działający skaner linii papilarnych. Działa błyskawicznie. W zasadzie jak normalny włącznik telefonu. Przytyka się palec i telefon odblokowany. Świetnie.
Świetne jest też to, czego nie miała Xperia, a mianowicie możliwość definiowania użytkowników z uprawnieniami. Można logować się do systemu jak w komputerze, co jest wygodne jeśli chce się dać komuś zadzwonić albo pogooglać bez możliwości podglądu zawartości prywatnej telefonu.
System też obsługuje tzw. Gesty – czyli, na przykład: kiedy na wyłączonym ekranie na rysujemy „V” włączy się latarka, a kiedy „O” włączy kamera itd.

Podsumowując – mimo niewielkich wad, świetny zakup. Telefon jest szybki, stabilny, czytelny, dobrze leżący w dłoni. A już jeśli chodzi o relację jakości do ceny – 5 gwiazdek. Po prostu bomba.

28.01.2016

Ostatni dzień. I jak to w ostatni dzień jestem zalatany. Wszyscy sobie nagle przypominają, że coś potrzebują, że coś trzeba znaleźć i załatwić. Rano miałem spotkanie z przedstawicielami naszego saudyjskiego zleceniodawcy. Pierwszy chyba taki mój kontakt z Arabami. Mimo, że trzeba było na początku przezwyciężyć opory ze względu na ich atakującą osobowość, spotkanie wypadło pozytywnie. Na dzień dobry zaatakowali gradem pytań, jeden przez drugiego i przytłoczyli mnie starając się przejąć dominującą rolę w konwersacji. Ale udało mi się z tego wywinąć zachowując pogodę ducha i uśmiech, no i po jakimś czasie zeszło na tematy prywatne, polityczne i religijne. 
Ponarzekali na Camerona, ja im trochę wytknąłem wszechobecny syf, ale ogólnie przyjaźń i pełna zgoda, ściskanie dłoni po 5 razy z każdym a potem jeszcze dostałem błogosławieństwo dla żony i życzenia żeby syn był zadowolony ze swojego nowego samochodu. Ciekaw jestem, czy którykolwiek ze speców Ovivo potrafiłby tak obrócić. Ciapul na pewno nie. Po kilku minutach rozmowy z nimi powiedział mi, że to są takie momenty w jego pracy kiedy od razu gotów jest zrezygnować i rzucić wypowiedzenie.


Odprawa na samolot zrobiona i wydrukowana (siedzenie 28A – przy oknie), Kevin potwierdził mi, że jutro będzie po mnie Steward (ten od mercedesa) na lotnisku. Zostaje się spakować, ładnie ogolić, dobrze wyspać i do domu!

Surwiwal

Wyszło długie

W wakacje po zakończeniu ósmej klasy czułem się już jak dorosły człowiek. Szkoła średnia niebawem, matura, te sprawy. Razem z Piotrasem i Pelejem postanowiliśmy pojechać na wyprawę surwiwalową do Puszczy Noteckiej. Jako, że Piotras siedział w temacie, ćwiczył karate i pasjonował się technikami przetrwania, nieraz był na podobnych wyprawach z Maciejem Juraszem, był naszym guru. 
Przygotowania wyglądały tak, że robiliśmy je pod jego dyktando. Mieliśmy wziąć tylko plecaki ze śpiworami, noże i pojemniki na wodę pitną. Resztę miał zabezpieczyć Piotras. Tak więc Pelej i ja, spakowaliśmy się w ruskie plecaki, biorąc ruskie śpiwory i ruskie bidony na wodę. Pelej miał finkę a ja swój super wypasiony sztylet z Jedności Łowieckiej. Piotr zabrał sprzęt do rozpalania ogniska, tabletki do wody, wędki i podprowadził ojcu fajkę z Amphorą (bo to było takie dorosłe i cool popykać fajkę). 
Kupiliśmy bilety na pociąg. Niestety kurs był z przesiadką w Szamotułach, skąd mieliśmy jechać do Międzychodu a tam już PKS’em do Ławicy, która była miejscowością docelową. Rodzice nie robili żadnych problemów, że trójka smarkaczy jedzie bez nadzoru samopas do lasu na kilka dni. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia.
Pociąg startował około piątej nad ranem. Trójka twardzieli ze szkoły surwiwalu ubrana w moro, gotowych na wszystko wsiadła do pociągu i tak zaczęła się przygoda.
Z racji, że było wcześnie rano, uwaliliśmy się na podłodze wagonu i zasnęliśmy snem sprawiedliwych chwilę po starcie pociągu. Obudziliśmy się kiedy pociąg właśnie ruszał z peronu w Szamotułach. Pierwszy pomysł był taki, że skaczemy w biegu ale było trochę szybko, poza tym obliczyliśmy, że przy prędkości jaką mógł mieć pociąg powrót do Szamotuł na piechotę zajmie nam kilka godzin i nie zdążymy na pociąg do Międzychodu tak czy inaczej. Postanowiliśmy jechać do następnej stacji, na jakiej zatrzyma się pociąg.
Stacją tą były Wronki. Dochodziła ósma rano. Wronki żyły już porannym rytmem. Sprawdziliśmy rozkład jazdy, nie było pociągów do Międzychodu. Poszliśmy na dworzec PKS, najbliższy autobus do Międzychodu odchodził za 90 minut. Super więc. 
Kupiliśmy bilety, poszliśmy do piekarni kupić pyszne i świeże bułeczki, zjedliśmy popijając oranżadą.
Pech nas jednak nie opuszczał. Do autobusu wsiadłem najpierw ja, potem Pelej a na końcu Piotras. Piotr miał wysoki plecak ze stelażem i przytroczone do boku wędki. Idąc dumnie wzdłuż autobusu wędkami pozrywał wszystkie klosze od lampek sufitowych w autobusie. Kierowca kiedy to zobaczył dostał szału i wywalił go z autobusu. Wysiedliśmy w geście solidarności za nim. O zwrocie kasy za bilety można było zapomnieć. Autobus do Międzychodu odjechał bez nas.
Cóż więc w takiej sytuacji może zrobić trzech surwiwalowców? Zrobiliśmy szybkie przeliczenie funduszy i wyszło nam, że możemy wziąć taksówkę. Taksówkarz jednak (jedyny napotkany) powiedział, że ten kurs jest poza jego strefą i chce pieniądze za powrót. Na to już nie mieliśmy.
Ustawiliśmy się więc na wylotówce na Międzychód i próbowaliśmy złapać stopa. Było dobrze po 10-ej kiedy zrezygnowani postanowiliśmy wrócić na dworzec PKS i zobaczyć o której jedzie następny do Międzychodu. Nie jechał żaden ale był autobus jadący gdzieś dalej i przejeżdżający niedaleko Ławicy. Skorzystaliśmy z niego i tak oto, już o 12.30 wysiedliśmy w szczerym polu w odległości 7km od Ławicy. Upał był jak cholera. Ruszyliśmy z buta żałując, że nie zostawiliśmy oranżady ze śniadania. Po chwili zatrzymał się koło nas jakiś lokalny rolnik jadący traktorem z przyczepką do przewozu świń. Zaproponował podwózkę z której skorzystaliśmy z radością.

W końcu byliśmy w Puszczy Noteckiej nad jeziorem Głębocko. Piękne miejsce, woda krystalicznie czysta, ani żywej duszy. Kąpsaliśmy się, leniuchowaliśmy większość dnia. Po południu zaczął nam doskwierać głód więc postanowiliśmy użyć technik surwiwalowych, żeby zdobyć posiłek. Znaleźliśmy jakieś jagody, Piotras wziął się za łowienie. Nie przewidział tylko, że ryby nie biorą na goły haczyk i że trzeba je czymś zanęcić. A nie mieliśmy ze sobą nic. Na jagody nie brały. Woda była jednak tak czysta a ryb tak dużo, że zaczęliśmy je wyciągać na takiej zasadzie, że wyszarpywaliśmy haczyk z wody w momencie kiedy akurat jakaś blisko przepływała. Zwyczajnie się na ten haczyk nadziewały. Złowiliśmy 3 sztuki, każda może z 10cm. Piotr polecił, żebym zajął się ogniskiem a Pelej obrobił ryby. Po chwili ogień już płonął ale ryb jak nie było tak nie było. Podeszliśmy do Peleja zobaczyć co robi, a on trzymał jedną rybkę w ręce i płakał. Płakał, że nie da rady jej zabić. Chcąc pokazać jaki jestem twardy i męski wziąłem każdą z ryb z osobna i rozkwasiłem im łby rękojeścią noża. Przesadziłem chyba z tą męskością bo rozkwasiłem ja na miazgę. Potem je oskrobałem, tracąc przy okazji połowę mięsa, jakie zawierały. Potem wypatroszyłem i były gotowe do smażenia. Było tego może z 50g mięsa na osobę. Piotras zbudował prowizoryczny stelażyk do smażenia ryb, ustawiliśmy je i poszliśmy się kąpać. Kiedy wróciliśmy z kąpieli okazało się, że stelażyk zajął się ogniem i rybki runęły w ogień, zamieniając się w węgielki. Szlag trafił kolację.
Przed zmierzchem musieliśmy jeszcze zbudować szałasy do spania. Wzięliśmy się za to jak dzicy. Karczowaliśmy las prześcigając się w tym, kto większy i bardziej solidny szałas zbuduje. Teorię mieliśmy odrobioną i każdy przeczytał przynajmniej kilka poradników przetrwania plus wszystkie książki Karola Maya i przygody Tomka. W końcu mieliśmy trzy szałasy w których ze spokojem wyspałby się pułk wojska. No i pobojowisko wokół nas, jak po przejściu tornada.
Zmierzchało, kiedy usiedliśmy do ogniska, Piotr zapalił fajkę i rozpoczęły się gawędy. Było cudownie mimo, że woda z jeziora, potraktowana pastylkami z chlorem smakowała ohydnie. Ale było to jedyne, co mogliśmy wrzucić do żołądków na co mogliśmy sobie pozwolić. Herbata na liściach pokrzywy nam się nie udała bo woda nie chciała się zagotować.
Ciepły wieczór, szum lasu, odgłosy ptaków, świerszczy, dym z ogniska, gładka jak szkło tafla jeziora. 
Było przed północą kiedy zdecydowaliśmy się iść spać. I w zasadzie natychmiast po wygaszeniu ogniska okazało się, że nie będzie to łatwe. Dookoła nas krążył rój komarów. Już machnęliśmy rękoma na ukąszenia, ale to bzyczenie było nie do zniesienia. Leżałem szczelnie okutany w śpiwór a na twarzy miałem ręcznik. Gorąco mi było tak, że bliski byłem udaru a komary cięły mimo to. Wytrzymaliśmy tak może z godzinę, po czym zapadła decyzja, że wynosimy się z lasu.
Spacer nocą, przy pełni księżyca przez las było to nie lada przeżycie. Co chwilę łapaliśmy się na tym, że podświadomie przyspieszamy i że po jakimś czasie w zasadzie nie idziemy a biegniemy. Zwalnialiśmy więc na jakiś czas i od nowa. Żaden z nas nie miał latarki więc za jedyne źródło światła służyła nam Luna. Było już blisko poranka, kiedy wyszliśmy z lasu na pola. Trafiliśmy na pole kapusty więc każdy zjadł po główce i zrobiło nam się znacznie lepiej na brzuszkach. Pelej zaproponował, żebyśmy poszli do Ławicy bo on zna tam Sołtysa – Pana Twardosza i rano poprosi go o nocleg dla nas w stodole. Kiedy doszliśmy do wsi powoli zaczynał się brzask poranka. Ułożyliśmy się na ściernisku i szczęśliwi, że nie gryzą nas już komary zasnęliśmy momentalnie. Obudzono nas dość drastycznie po niedługim czasie. W zasadzie najgorsze przebudzenie miał Pelej, który potraktowany został gumowcem przez Pana Twardosza. Dookoła nas zebrana była cała wieś.
Pan Twardosz powiedział, że ktoś przejeżdżający drogą nieopodal zauważył trzy trupy na polu i zaalarmował całą wieś, która się zbiegła zobaczyć cóż to się wydarzyło.
Zezwano nas na czym świat stoi, że się smarkaczom głupoty w głowie trzymają, po czym Sołtys zaprosił nas na siano do stodoły. Przyniósł dzbanek zimnego mleka i chleb z masłem, solą i cebulą. Jeden z najlepszych posiłków w moim życiu.
Pospaliśmy do 10-ej a potem poszliśmy nad Jezioro Ławickie. Tam już, jak przystało na prawdziwych  surwiwalowców spędziliśmy dzień na pluskaniu się w wodzie, zajadaniu się lodami z automatu i parówkami z bułką popijanymi oranżadą z butelki. Postanowiliśmy jednak, że mamy dość a myśl kolejnej nocy spędzonej wśród komarów nas przerażała więc jednogłośnie zapadła decyzja: wracamy do domu.
Problem w tym, że przegapiliśmy ostatni PKS tego dnia. Od Sołtysa dowiedzieliśmy się, że niedaleko przez las biegnie linia kolejowa kolejki parowej, która dowiezie nas do Sierakowa a z Sierakowa do Poznania jeździ już co chwię, to pociąg to PKS. Problem w tym, że najbliższy pociąg mieliśmy po północy. Wyruszyliśmy więc na tę stacyjkę jeszcze przed zmierzchem, żeby trafić za jasnego. Udało się ją znaleźć szybciutko. Kiedy nastała noc, wyszedł księżyc, zaczęliśmy snuć upiorne opowieści o trupach, o duchach i przeżywać książkę „Życie po śmierci” – lekturę obowiązkową młodzieńca w tym wieku, w tym czasie. Stacyjka w środku lasu to nie było nic innego jak kawałek chodnika z ławką i pogiętą, niedziałającą latarnią gazową. Na całe szczęście księżyć świecił bardzo jasno.
Kiedy tak siedzieliśmy gadaliśmy o coraz bardziej upiornych sytuacjach z pogranicza życia i śmierci, mediach i seansach spirytystycznych, z lasu wyszedł jakiś facet. Ubrany w gumofilce, kapelusz, styraną koszulę i kamizelkę, typowy rolnik. Zmęczony życiem, przygarbiony. Podszedł do nas bez słowa, usiadł na tej samej co my ławce, wyjął papierosa i zapalił. Zaciągnął się, spojrzał na księżyc i zadumał się chwilę. Potem zapytał: a ileż to lat macie chłopaczkowie?
Piotras odpowiedział, że po piętnaście. Dziad zaciągnął się znowu papierosem, znowu spojrzał na księżyc i na latarnię. Znowu się zadumał. Cisza trwała wieki. Myśmy mieli solidnego stracha i każdy z nas planował już w głowie drogę ucieczki w razie jakby co. Ja nerwowo ściskałem rękojeść noża, jakbym nie wiem co miał zamiar z nim zrobić. A dziad w końcu przemówił:
- Mój syn też miał piętnaście lat.
- A co się stało?- spytał Piotras
- A o, powiesił się tu na tej latarni rok temu. Przychodzę tu wieczorami se z nim pogadać ale dzisiaj to on ma, widzę, lepszą kompanię – odpowiedział chłop po czym wstał i poszedł w las. Zniknął tak szybko jak się pojawił.

My już do samego przyjazdu pociągu nie odezwaliśmy się słowem, wpatrując się w latarnię jakby zaraz na niej miał pojawić się dyndający piętnastolatek.

Motorynka

Pierwszy motorower dostałem kiedy miałem dwanaście lat. Skatowana motorynka z silnikiem do kapitalnego remontu. Nie miałem jakichś specjalnych marzeń o motorowerze bo było to coś tak bardzo poza zasięgiem finansowym rodziców, że nawet nie przyszło mi do głowy śnić o czymś takim. Oczywiście, wycinałem ze Świata Młodych zdjęcia różnych motocykli, studiując ich parametry techniczne a po lekcjach biegałem na Opalenicką, gdzie stała zaparkowana Jawa 350 ale jakoś myśl o tym, że ja mógłbym kiedyś mieć swoja własne dwa koła z silnikiem między nimi, nie przyszła mi do głowy. A tutaj, przypadkowo trafia się piękna, lakierowana na wiśniowy metalik motorynka. Dziadek kupił ją od swojego kolegi – prywaciarza, za jakieś śmieszne pieniążki bo jego synalek zakatował ją i zamiast naprawiać, zaśpiewał, że teraz chce Simsona. I dostał. Tak stałem się właścicielem motorynki marki Romet Pony. Ponad dwa miesiące trwał remont tego cuda w domu. W międzyczasie jeździłem na niej po domu jak na chulajnodze. Silnik musiał zostać rozebrany na kawałeczki, bo do wymiany było niemal wszystko. Łącznie z trybami skrzyni biegów. Po złożeniu do kupy tata wpadł na pomysł na próbne odpalanie silnika w domu.
Było piękne sierpniowe popołudnie, sobota. Mama upiekła placek z węgierkami i studziła go właśnie w oknie kuchennym żeby był do popołudniowej kawy. Nie pamiętam, gdzie wtedy poszła, chyba do sąsiadki (Danki) na ploty ale fakt był taki, że zostaliśmy z tatą sami w domu.
Silnik stał na stole kuchennym. Obok silnika stał na stole taboret ze zbiornikiem paliwa. Jako, że to dwusuw, do paliwa trzeba było dolać miksolu. Na oko. Lepiej za dużo niż za mało bo silnik na dotarciu. Silnik, oczywiście, bez tłumika. Wszystko podłączone, paliwo napompowane w gaźnik, no to próbujemy. Jedno, drugie, trzecie zakręcenie kopniakiem i nic. Za którymś razem silnik nieśmiało zagadał. W końcu zaskoczył i ruszył z obrotami jakby chciał odlecieć. Tata szybko podregulował obroty i silnik przestał tak ryczeć. Pochodził jeszcze chwilę i zgasł.  
Ale to było przeżycie. Ten ryk, te wibracje, ten biały dym. Jeden z najcudowniejszych dni w życiu.

Niestety, ponieważ oleju w benzynie było troszkę za dużo, cała żywność z kuchni nadawała się do wyrzucenia. Tata za karę musiał sam zjeść ten placek ze śliwkami o smaku etyliny i miksolu no i mieli z mamą ciche dni. Mama poszła z powrotem na plotki do ciotki Danki a tata jadł ten placek popijając obficie herbatą i oglądał mecz. A ja nie mogłem się doczekać jazdy motorynką. To był początek mojej pasji motocyklowej. Kuchnia śmierdziała jeszcze przez kilka tygodni.

27.01.2016

Chyba już wiem, co to był za ból głowy. Przytrafiło mi się to w tej turze po raz trzeci. Jednego dnia najpierw czuję się senny i przemęczony, potem przychodzi ból głowy, na który nie pomagają tabletki, a potem sraczka. Trzy razy w ciągu trzech tygodni ten sam scenariusz. Coś mnie zatruwa i nie wiem co to jest. Nie udało mi się połączyć tego z niczym co jadłem, więc to musi być coś spoza produktów spożywczych. Jakieś bakterie z brudu albo jakieś chemikalia. Nie wiem.

Ale co tam sraczka. Najważniejsze, że jutro ostatni dzień i wio do chaty! 


Ciapul dzisiaj zaspał do roboty. Zdarza się, ale mnie zagotował stylem w jakim to rozwiązał. Jeśli ja bym zaspał, to zaraz po przebudzeniu się wysłałbym sms’a że spóźnię się i żeby się nie denerwował bo potrzebuję, powiedzmy, 15 minut. A on nic. Kiedy już poważnie zacząłem się o niego denerwować (czekając na zewnątrz hotelu) napisałem do niego, czy wszystko ok a ten nawet nie odpisał bo jadł śniadanko. Z racji, że mnie sranie goniło, musiałem się cofnąć do hallu i dzięki temu zauważyłem, że Ciapulek sobie w najlepsze je śniadanko. Potem ograniczył się do „sorry about that” i po sprawie. Kurde, żebym ja się bardziej przejmował niż on, że zaspał?

Na razie jest zdrowo zesrany, że będzie musiał samochodem tu jeździć. Hehe.


Jestem po obiadku. Pośród różności różnorakich fajna dziś była wołowinka w słodkim sosie. Wołowinka pokrojona na cieniutkie paseczki, obtopiona w cieście naleśnikowym i usmażona na oleju. A to wszystko pływało w lepkim, słodki sosie, takim jak czasem od Chińczyka z kaczką zamawiamy. Bardzo smaczne. 

26.01.2016


No i jeszcze 2 dni pracy.

Rano pojechałem na tę „myjnię” samochodową na budowie. Placyk pośród błocka z myjką ciśnieniową. Z jednej strony auto się myje a z drugiej jest już zachlapane od błocka i tak w kółko. Syzyfowa praca. W końcu udało mi się jakoś to auto zmyć z najgorszego syfu ale za to teraz mi przydałaby  się myjnia. Połowa tego, co było na aucie jest teraz na moich ciuchach.

Gareth to lubi trzymać w niepewności. Niby Witkowi potwierdził, że będę mógł zostać na luty w Anglii ale Davidowi powiedział, że wracam żeby pokryć Davida pod jego nieobecność. A David wyjeżdża 12.02 na 3 dni. To by był maksymalny bezsens. Po to aby pokryć 3 dni w ciągu których i tak nic nie zrobię miałbym tu przyjeżdżać? Ciągle ciężko mi się przyzwyczaić do tych zwyczajów Ovivo, że człowiek nie jest pewien co się z nim będzie działo jutro. Nic nie można zaplanować.

No i wszystko, co napisałem powyżej jest już w zasadzie nieaktualne. Właśnie dostałem info, że do 20.02 mam zaplanowany pobyt w UK a może uda się dłużej. Oznacza to co najmniej 3 tygodnie!

Mój spray na komary wydaje się działać. Widzę jak cholery latają koło mnie ale nie przybywa mi ugryzień.


Kurde ale se nadwyrężyłem obojczyk dzisiaj przy myciu auta. Albo mnie zawiało? Cholera wie. Fakt jest taki, że boli. I ogranicza mi możliwość ruchów głową.


Po szacunkowym podsumowaniu dni pobytu w Jeddah i odjęciu dni wolnych (piątków) wyszło mi, że nakulałem będąc wożonym lub samemu kierując blisko 8000km do dzisiaj. No to chyba nie jest aż tak strasznie niebezpiecznie, skoro po 8000km nie miałem dotąd żadnej kolizji ani zadrapania. Fakt, że nie można sobie odpuścić i się zadumać choćby na chwilę. Cały czas pełne skupienie i uwaga, jak w grze komputerowej.