Zastanawialiście
się kiedyś, jak brzmi słowo „kapusta” w języku angielskim?
Proste
słowo z potocznego języka. Tyle popularnych potraw opartych jest o to warzywo.
A
mimo to, ja – mieszkający od ponad dwóch lat Irlandii nie wiem jak powiedzieć
po angielsku „kapusta”. Na pewno słyszałem to słowo nie raz. Na pewno użyłem go
nie raz. Jednak w chwili, kiedy irlandzkim znajomym chciałem opowiedzieć o
zwyczajach przy wigilijnym stole w typowo polskim domu, zabrakło mi tego
właśnie słowa. A dlaczego? Odpowiedź jest prosta – przez markety. Tak, przez
markety.
Pamiętam
kiedy byłem małym chłopcem, mama wysyłała mnie po zakupy wręczając siatkę z
elastycznej, syntetycznej włóczki, potrafiącej rozciągać się w nieskończoność,
zaopatrzoną w rączki przypominające izolację kabla energetycznego. Do siatki
dołączona była zwykle lista zakupów, do
listy portmonetka z odliczoną mniej więcej kwotą pieniędzy. Odliczoną, bo ceny
były stałe. Nie zmieniały się siedem razy w ciągu dnia. Szedłem wtedy dumny i
szczęśliwy z siatką, listą i portmonetką do trzech, czasem czterech sklepów
kupić produkty na śniadanie. Bułki w piekarni, masło i ser w nabiałowym,
rzodkiewkę w warzywniaku no i trochę salami u rzeźnika. Zakupy wyglądały zawsze
tak samo: przywitanie, krótka rozmowa o sprawach bieżących po czym przechodziło
się do kwestii zakupowych, płaciło, życzyło miłego dnia i rozstawało ze
sprzedawczynią w przyjaznej atmosferze. Pani sprzedawczyni potrafiła doradzić,
abym nie brał tych ostatnich czterech bułek bo są wczorajsze a za godzinę mają być
świeże. Pan rzeźnik proponował abym dziś miast salami skosztował pyszny szpek z
wiejskiej rzeźni a pani z warzywniaka dawała do pęczku rzodkiewek gratis
pysznego pomidorka dla mamy, bo lubi. Rósł człowiek obracając się wśród ludzi.
Budował relacje społeczne, kontaktował się z innymi. Tak banalna sprawa, jak
poranne zakupy była źródłem informacji o najbliższej okolicy, o bieżących
wydarzeniach, plotek o znajomych i nieznajomych. Były istotnym wydarzeniem socjologicznym. Nikogo wówczas nie obchodziły
pikantne historyjki z życia gwiazd a znacznie bardziej interesowało nas, to co
działo się wokół naszego komina. To, że luźno prowadząca się sąsiadka spod
siódemki ma nowego gacha, że pekińczyk pani Lusi znowu ma sraczkę i że od tej
ciągłej sraczki jest tak wykończony, że już prawie na oczy nie widzi a także
to, że w sklepie AGD na Świerczewskiego pojawiły się rury do odkurzaczy i że
trzeba się spieszyć, żeby dostać, bo mało przywieźli a ludzie biorą po 4-5
sztuk na raz.
Dzisiaj
wszystko na co mogę liczyć w sklepie to wymuszony spod opadających powiek
konającej, po stu czterdziestu siedmiu godzinach ciurkiem, kasjerki
uśmiech numer 7a o systemowej nazwie „witamy szanownego klienta” i po
transakcji uśmiech numer 7b „żegnamy się serdecznie z klientem zachęcając do
kolejnych zakupów”. W zamian odwzajemnię się temu zombie siedzącemu za kasą
uśmiechem numer 15 z mojej prywatnej listy o roboczej nazwie „bardzo Pani
współczuję i przepraszam, że zrobiłem tu zakupy”. Wchodząc do marketu pchamy
koszyki niczym krzyże pokutnicze na swojej drodze męki w doborze najbardziej
trafnych produktów do naszej lodówki. Bierzemy anonimowe produkty z anonimowego
sklepu, produkowane, konfekcjonowane, transportowane przez anonimowych ludzi i
anonimowo je zjadamy. To dlatego, mimo że kupuję ją często, nie wiem jak kapusta
się nazywa. Gdybym prosił panią za ladą o dorodną kapustkę, dawno już słowo to
weszłoby mi do głowy i wyryło swoje w niej miejsce na tyle silnie, że zbudzony
o trzeciej nad ranem potrafiłbym bez zająknięcia wymienić jej angielską nazwę.
A tak, moja wigilijna opowieść zacięła się w pewnym momencie i popłynęła w
zupełnie innym kierunku a potem już zupełnie ewoluowała w dyskusję nie związaną
z obchodzeniem w Polsce świąt Bożego Narodzenia. Prawdopodobnie moi irlandzcy
znajomi nie dowiedzą się już nigdy jak obchodzi się wigilię Bożego Narodzenia w
Polsce a wszystko to przez markety. A kapusta po angielsku to cabbage –
sprawdziłem w słowniku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz