środa, 18 września 2019

Roomba, Samba, Cha-cha


 Jakoś tak się składa, że moja Trucizna ma straszny awers do wszelkich czynności domowych, a w szczególności sprzątania i porządku. „Ten-typ-tak” i nie poradzisz. Produkuje natomiast wokół siebie taką ilość bałaganu, że porównać by to można ze zdolnościami całej grupy przedszkolaków wyposażonych w krakersy i soczki „Kubuś” pozostawionych samym sobie na całe popołudnie. Przez 25 lat małżeństwa nieustająco próbuję się przyzwyczaić do mieszkania w bałaganie, ale mi średnio wychodzi. Sytuację, w której gotuję się wewnętrznie ze względu na burdel, jaki mnie otacza, dopełniają dwa psy, które okazały się być na tyle nierozgarnięte, iż nie udało się ich nauczyć, aby nie gubiły sierści. Przynajmniej w domu. Tak, więc mieszanka piasku, tytoniu, popiołu, okruszków i tony kłaków, to standardowy obraz naszych podłóg, gdziekolwiek zamieszkamy. Odkurzanie jest koniecznością. I to nie odkurzanie sobotnie, tylko codziennie odkurzanie całej powierzchni mieszkalnej. Dużo pracy. A ja jestem leniwy. Oj, jak bardzo. I zmęczony bywam nader często. Łatwo chyba zrozumieć, że mi się nie chce po pracy dorzucać do listy obowiązków odkurzania mieszkania.
Dlatego postanowiłem kupić robota odkurzającego. Po kilku dniach przeczesywania internetu, opinii użytkowników, blogów, stron producentów, wybór padł na Roombę.
Nie mam zamiaru wdawać się w szczegóły, dlaczego Roomba a nie Xiaomi itd. Tak zdecydowałem i już.
Natomiast całkiem ciekawie wypadła inicjacja tego odkurzacza w domu. Po uroczystym „unboxingu” przerzuceniu instrukcji, zainstalowałem aplikację na telefonie i postanowiliśmy rozpocząć odkurzanie. Odkurzacz chyżo, wydając dźwięki pełne podekscytowania, wyrwał się do pracy i zaczął niczym gigantyczny krążek hokejowy śmigać po naszych podłogach. Jak łatwo było przewidzieć, psy oszalały. Jak to możliwe, że coś im samo zasuwa po podłodze, szumi, buczy, wibruje?! PO ICH PODŁODZE?! Toż to musi być śmiertelnie groźny wróg i jeśli ujadanie go nie uspokoi, my go zaraz zagryziemy, bo musimy bronić naszego stada! Próby uspokojenia Dextera spełzły na niczym, w związku z czym, odkurzanie wyglądało tak, że torowaliśmy małemu robocikowi drogę trzymając laczki w rękach, niczym biegnący przed autem z pochodnią „ostrzegacz” z okresu początków motoryzacji. Głupio byłoby oddać odkurzacz na gwarancji już pierwszego dnia i to ze śladami zębów na obudowie.
Sprzątanie postępowało na tyle intensywnie, że zadyszka była tylko kwestią czasu. Zarówno nasza, jak i Dextera. Odpadłem jako pierwszy. Usiadłem i wziąłem psa na kolana, żeby go uspokoić, a moja Trucizna podsypywała paproszki odkurzaczowi jakby karmiła kury na wsi i starała się go namówić, żeby sprzątał tam, gdzie mu pokaże. Nie pomagały prośby, perswazja, zaklęcia oraz śpiewanie piosenek. Jedyną skuteczną metodą okazało się grodzenie mu drogi stopami tak, aby naprowadzić sprzęt na właściwy kierunek. A kiedy wreszcie spełniło się jej marzenie i odkurzacz pojechał, tam gdzie chciała żeby posprzątał, uparta maszyna postanowiła sobie odpocząć. Zakomunikowała, że ma słabą baterię i wróciła do bazy żeby się naładować. I tyle było pierwszego odkurzania.
Tak się dzisiaj zastanawiam, czy aby tradycyjne odkurzanie, nie jest mniej męczące.


czwartek, 1 sierpnia 2019

Reklamówki nie-wielokrotnego użytku.


Kilka dni temu oglądałem fragment jakiejś relacji znad Bałtyku. Sezon urlopowy w pełni, pogoda dopisuje, więc Polacy szturmem ruszyli na wybrzeże. Słusznie. Sam uwielbiam Bałtyk i nasze piękne plaże.
Niestety, jak wynikało z reportażu, te plaże już takie piękne nie są. Wczasowicze zostawiają tony odpadków. Ilość śmieci rośnie lawinowo. Nie pomagają kampanie społeczne, zwiększone środki na usuwanie odpadów, ludzie i tak śmiecą coraz bardziej. 
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale okazuje się, że jednym z większych problemów są pety. Duże śmieci łatwo wychwycić podczas wygrabiania plaży, co wszystkie już gminy czynią dość regularnie. Natomiast, żeby wychwycić pety, trzeba przesiewać piach. Nierealne. A pety trują bardziej niż plastik. Pomijam kwestię zapachu, ale zawierają tysiące rakotwórczych i ogólnie trujących związków, które wsiąkają w piach a potem spłukiwane są do morza. Jeden pet w skali morza nie robi problemu. Ale już 30 tysięcy palaczy plażujących (co nie jest liczbą przesadzoną) wzdłuż polskiego wybrzeża jednego dnia zaczyna działać na wyobraźnię. Każdy niech spali 10 papierosów, mamy 300 000 niedopałków jednego dnia. Załóżmy, że sezon był wyjątkowo udany i trafiło się nam 50 dni plażowych danego lata. Sięgamy liczby 15mln petów w sezonie z samej tylko Polski. To już stanowi problem.
Dlatego warto pomyśleć o ekologii, nie tylko w sposób, w jaki myślą o niej eko-oszołomy oglądani w telewizji. Mam na myśli tych okupujących drzewa by chronić larwy komara kaukaskiego albo „donkiszotowe” akcje Green Peace. To raczej śmieszy niż zachęca do brania udziału w obronie planety. Myślę raczej o tym, żebyśmy pomyśleli jak lubimy spędzać urlop, weekend, wolny czas. W jakich warunkach pracuje nam się lepiej, jakich nie tolerujemy. Każdy zgodzi się ze mną, że wygodniej wypoczywa się na pachnącej zielonej trawce, czy rozgrzanym słońcem złotym piasku, niż na wysypisku śmieci. Warto o tym pomyśleć wyrzucając kolejnego peta na plaży.
We wspominanym programie pokazany był też chłoptaś, który ze śmieci, które leżały na brzegu w 10 minut zbudował sobie ponton do plażingu wodnego. Powiązał jakieś patyki i plastikowe butelki sznurkami i ponton z recyclingu gotowy. Nie piszę o tym, żeby chwalić pomysł za eko-ponton, bo to nie był ponton ekologiczny. Te śmieci tam nadal zostaną. Piszę o tym, żeby uświadomić skalę śmieci zalegających nasze plaże.
I w tym ekologicznym duchu dochodzę do sedna mojej wypowiedzi, czyli tego, co mnie wkurzyło.
W całej tej ekologicznej propagandzie, kampaniach społecznych, edukacji chodzi wyłącznie o zmianę nastawienia. O myślenie o sprawach podstawowych. Nie interesujmy się fabryką zrzucającą tony ścieków – nie mamy na to wpływu, zajmą się tym odpowiednie służby. My się skupmy na codzienności i na drobiazgach, które sami możemy naprawić. Taką rzeczą są na przykład siatki-reklamówki. Świat już dawno zorientował się, że generujemy ich absurdalne ilości i że pozostaną one na długo po tym, jak nasza cywilizacja legnie w gruzach. I z tego to powodu, zaczęto wprowadzać opłaty za reklamówki w sklepach. Żeby zniechęcić ludzi do brania ich, jak popadnie. Następnym krokiem było zachęcanie klientów  do stosowania siatek wielorazowego użytku. Zadziałało. Coraz więcej ludzi na świecie chodzi na zakupy ze swoimi siatkami. W Anglii działa to tak, że siateczkę zakupuje się raz i jeśli się zniszczy, można ją wymienić na nową za darmo. Fajne. Przynosisz starą, bierzesz nową. Nikt nie pyta o rachunek, gwarancję czy inne idiotyzmy.
Natomiast dzisiaj w polskim Tesco dowiedziałem się, że oficjele tej sieci są mentalnie w wiekach średnich. Siatki wielorazowego użytku, owszem, są. O wymianie starej, na nową nie wspominam, bo nie wymagam zbyt wiele. Tymczasem moja żona została dzisiaj zaatakowana przez ochronę, za próbę kradzieży siatki, którą przyniosła sama ze sobą. Przy kasie samoobsługowej, zaczęła pakować towar do siatki wyjętej dopiero, co z torebki i to wystarczyło. Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
- Pani musi nabić na kasę tę torbę zanim pani do niej zapakuje towar.
- Ale to moja torba, przyniosłam ją ze sobą.
- Nie widzę naklejki
- Jakiej naklejki? Gdzie jest informacja, żeby oklejać wcześniej zakupione torby?
- Nie ma, ale to oczywiste. Inaczej każdy może sobie wejść, wziąć torbę twierdząc, że z nią przyszedł.
- Poważnie? Pan nie żartuje? Spodziewa się pan inwazji złodziei toreb? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że moja reklamówka jest używana, poprzecierana i powyciągana.
…. - tutaj było trochę bezsensownych przepychanek, po czym pan Security powiedział:
- Dobrze, niech już pani idzie, ale następnym razem proszę pamiętać, żeby zgłosić każdą wnoszoną reklamówkę.
No cycki opadają. Ze świstem, bach na glebę. Boże, czy Ty to widzisz?! Czy Ty to widzisz?! Oklejanie reklamówek wielorazowego użytku? A może mam mieć zestawy zakupowe i do np. Aldiego jeździć z siatkami Kauflandu a do Kauflandu z siatkami Tesco, żeby nie być posądzonym o kradzież?
Powiem tylko tyle – Panie menadżerze Tesco, któryś wydał tak idiotyczne rozporządzenie swoim podwładnym, puknij się Pan w łeb!


środa, 24 lipca 2019

Paracetamol, jako remedium


Do napisania tego tekstu skłoniły mnie najświeższe doświadczenia związane z polską służbą zdrowia.
Złożyło się tak, że zarówno ja, jak i moja Pani musieliśmy poodwiedzać kilku lekarzy podczas naszego pobytu w Polsce. Świadomi utyskiwań na służbę zdrowia oraz tego, co o lekarzach i całym personelu medycznym opowiada się w mediach, oboje byliśmy pełni obaw. A tymczasem…
Ale o tym później. 
Najpierw kilka słów o tym, jak to wygląda na Wyspach.

Podczas naszego trzyletniego pobytu w Irlandii w zasadzie nie korzystaliśmy z usług tamtejszych lekarzy. Jednym wyjątkiem i zderzeniem z irlandzką rzeczywistością, była sytuacja, kiedy na budowie w Waterford przytrafiło mi się coś, co zostało później zdiagnozowane, jako mikro wylew.
Kiedy półprzytomny z bólu i sparaliżowany w połowie trafiłem na SOR w Waterford, pierwszym pytaniem, jakie mi zadano było pytanie o numer karty kredytowej. To nic, że byłem w pełni ubezpieczony, odprowadzałem składki zdrowotne itd. W Irlandii wówczas obowiązywała opłata ambulatoryjna w wysokości 64 euro i nie wiem, co by ze mną zrobili, gdybym tych pieniędzy nie miał.
Po opłaceniu wspomnianej opłaty posadzono mnie w poczekalni pełnej pijanych i naćpanych ludzi, którzy na skutek upadków lub bójek doznali różnych obrażeń. Część z nich jęczała, część biadoliła, część była agresywna, krzyczeli, przewracali krzesła, kopali automat z kawą, wszyscy strasznie śmierdzieli. Policja, tfu, Garda, co chwila dowoziła nowych. Niektórzy skuci kajdankami, niektórzy wwożeni na wózkach a nawet jeden koleś na noszach. W tym, jakże uroczym otoczeniu minęło mi 90 minut, w trakcie, których kilka razy traciłem przytomność siedząc na plastikowym krzesełku. W końcu poproszono mnie do gabinetu, gdzie pielęgniarka zadała mi kilka pytań i zmierzyła ciśnienie. Ponieważ wynik był z kategorii „rekord dnia”, powiedziała, że pilnie musi mnie zobaczyć lekarz. Po czym zawołała mojego kolegę, żeby wytoczył mnie na wózku ponownie do poczekalni i pomógł się przesiąść ponownie na krzesełko. Wózek do zwrotu. Lekarz był już po 45-ciu minutach. Trafiłem na wielką salę, przypominającą gabarytami jakąś aulę albo salę gimnastyczną. Poustawiane na niej było mnóstwo łóżek pooddzielanych białymi parawanami z tkaniny. Otoczony byłem jękami, krzykami, płaczem i smrodem. Lekarz podpiął mi kroplówkę i powiedział, żebym się zrelaksował [sic!]. Dalszej historii nie ma sensu opisywać, bo już to, co powyżej powinno dać wyobrażenie tego, jak działa służba zdrowia w Irlandii. Dodam tylko, że mój kolega, który mnie tam zawiózł nie dostał żadnej informacji na temat tego, co się ze mną dzieje i około 2-ej w nocy zdezorientowany zawinął się do domu.

Po przeprowadzce do Anglii zachwyciło nas na początku, że wizyty u lekarzy rodzinnych są dla osób opłacających składki bezpłatne. WOW! Ale wypas. Zachwyt był chwilowy, bo szybko się okazało, że lekarz pierwszego kontaktu to w Anglii ktoś, kogo wiedza jest na poziomie studenta pierwszego roku medycyny w Polsce.
Praktycznie wszystkie schorzenia leczy się tam Paracetamolem. Podstawowe zalecenie to: Paracetamol i dużo snu. Gorączkę u dzieci zbija się zimną wodą albo wychładzając ciała dzieci poprzez wystawienie ich rozebranych do bielizny na zewnątrz budynku.

Kiedy po wypadku na motocyklu poszedłem do lekarza skarżąc się na staw łokciowy, który miał znacząco ograniczoną ruchowość, lekarz sięgnął na półkę z książkami i wyciągnął z niej ilustrowany atlas anatomii człowieka dla uczniów szkoły podstawowej i na nim przyglądał się, jak zbudowany jest staw łokciowy i co może powodować, że nie rusza się tak jak trzeba. Moja sugestia, że to może ścięgna, sprawiła, że dostałem skierowanie na rehabilitację. Zalecona mi rehabilitacja spowodowała, że staw łokciowy przestał pracować w ogóle. Dopiero polecony przez kolegę fizykoterapeuta z Polski naprawił mnie zdalnie przez internet.

Nie wiem też, jak rozliczane są wizyty u lekarzy specjalistów w Anglii, ale wygląda na to, że lekarz rodzinny traci całe środki w momencie przekazania pacjenta do specjalisty. Tak gdybam, bo dostać skierowanie do specjalisty jest trudniej niż umówić się na kawę z królową. Jeśli jednak, jakimś cudem, uda się dostać takie skierowanie, na wizytę czeka się miesiącami.

U stomatologa nie jest lepiej. W ogóle stomatolog w Anglii to nie lekarz. To zawód taki jak fryzjer, czy kosmetyczka. Leczenie zębów z ubezpieczalni polega na ich usuwaniu. I to masowym. Podczas jednej wizyty mojej Pani usunięto 4 zęby a mi 3. Dziury po zębach zaszywa się szwami rozpuszczalnymi i na tym kończy się terapia.  Ponieważ ubezpieczalnia pokrywa wstawienie zębów od 1 do 4, wstawiono mi wyłącznie czwórkę, pomimo iż usunięte zostały zęby od 4 do 6. Wstawiona czwórka wytrzymała dwie godziny zanim się ułamała. Po ponownym jej umocowaniu ułamała się przy pierwszym kęsie chleba. Wywaliłem ten plastik i olałem temat.

Koszty leczenia w Anglii też nie są wcale takie niskie, jakby się mogło wydawać. Teoretycznie wizyta u lekarza jest bezpłatna, ale za wykupienie leków trzeba już płacić. Jest to opłata ryczałtowa, uiszczana za każdą pozycję na recepcie. Ponieważ ryczałt wynosi obecnie około 9-ciu Funtów, rodzą się absurdy, kiedy leki wykupywane na receptę są wielokrotnie droższe niż bez recepty. Banalny przykład: krople do nosa – w sklepie na półce kosztują 0.65 Funta a na receptę 9.
Za stomatologa z ubezpieczalni również płaci się ryczałtem i tutaj stawki są zróżnicowane w zależności od typu zabiegu: od 20-200 Funtów.
Natomiast prywatne leczenie w Anglii to już jest Czomolungma wydatków. Ceny podstawowych porad idą w setki Funtów. Mimo to, do specjalisty nie idzie się dobić. Sytuację ratują polskie przychodnie prywatne.

A tymczasem w Polsce mamy czyste i nowoczesne gabinety, fachowców w kitlach, uprzejme panie w aptekach, leki refundowane, a nawet jeśli nie są refundowane to kosztujące 1/10 tego, co w Anglii. Stomatologów, którzy doradzą, pomogą i do samego końca będą walczyć o każdy ząb, żeby tylko nie zamieniać go na plastikowy, bo mają świadomość, że żaden sztuczny ząb nie będzie tym, co dała nam ewolucja.
Jesteśmy oboje zachwyceni poziomem lecznictwa w Polsce.

Tak że, rodacy, proszę Was – nie narzekajcie. Cieszcie się tym, co macie, bo może być dużo gorzej. Możecie, na przykład, trafić na SOR w Waterford.

środa, 8 maja 2019

2019-05-08 Nostalgicznie


Tym razem Polska. Kraj wyjątkowy. Kraj kontrastów. Jednocześnie logiczny i absurdalny, bogaty i biedny, wesoły i ponury, zielony i brudny. Nowoczesny i zacofany. Jak tu nie wielbić tego najeżdżanego przez wieki kawałka ziemi? Tylko tutaj potrafię dostać białej gorączki w niecałe 10 minut po wylądowaniu na lotnisku. Ba! Czasem mam dość swoich rodaków jeszcze przed wejściem na pokład samolotu. A z drugiej strony nigdzie, jak tu ludzie nie potrafią być tak uprzejmi i rozmowni, gościnni i życzliwi. Tylko tutaj wchodząc, jako klient do jakiegoś biura mogę zostać zbesztany przez babcię za biurkiem i tylko tutaj zamawianie obiadu w restauracji może bardziej przypominać flirt niż relację „kelnerka – klient”. Tylko tutaj stojąc w kolejce do kasy, czuję się jak na loterii, nie wiedząc czy trafię na kasjerkę, którą będę chciał po zakupach zabić, czy poślubić.
To, co wyróżnia Polskę pośród innych odwiedzonych przeze mnie krajów, to te właśnie kontrasty. Największa ilość eleganckich, zadbanych ludzi na ulicy, ale i największa ilość żuli. Wyczesane fury, ale i szroty. Wieżowce ze szkła i aluminium przylegające do popadających w ruinę kamienic. Przepiękne parki obok chaszczy w centrum miast. Fascynacja wszystkim, co nowe, ale i ciągłe oglądanie się wstecz i grzebanie w historii.
Szczególnie, zaś, uwielbiamy się rozpływać w rozpamiętywaniu naszej martyrologii. Tylko, nie rozumiem, dlaczego? To nie jest w końcu powód do dumy, że byliśmy wielokrotnie podbijani, najeżdżani, czy wręcz wcielano nasz kraj w granice obcych mocarstw. Zgadza się, że broniliśmy się dzielnie. Faktem jest, że jesteśmy w tym dobrzy. Karku nam się nie złamie i nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Tylko to wszystko jest po fakcie. Gdybyśmy, jako naród byli zgodni, mieli wspólny cel, chcieli zbudować silną, potężną ojczyznę, nikt by nas nie najeżdżał. To my byśmy podbijali sąsiednie kraje albo kolonializowali świat. No bo tylko idiota rzucałby się mocarstwu silniejszemu od siebie, prawda? Niestety jedność i wspólny cel, nigdy nie były naszą cechą narodową i nadal nie są. Jednoczy nas wyłącznie wspólny wróg. W czasie pokoju, dobrobytu wykańczamy się nawzajem.
Cieszy mnie kierunek, w którym zmienia się mentalność rodaków. Może ci młodzi ludzie, którzy właśnie piszą matury, zaczynają pracę zawodową za kilkanaście lat pojawią się w parlamencie i zmienią polską scenę polityczną. Miejmy nadzieję. Dzisiaj pozostaje się cieszyć tym, jak Polska się pięknie rozwija, jak odnawiane są miasta, remontowane drogi, jak nowocześnieje rolnictwo. Na ciąg dalszy trzeba poczekać.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

2019-04-14 + poezja w bonusie


Popołundie z poezją:


Gdzieś w arabskim dzikim kraju
Pośród smrodu czosnku z curry
Dzieją rzeczy się, o raju!
Wprost, po prostu, nie do wiary!

Dziękuję za uwagę. 

A dzisiaj to mnie jeden Arab wnerwił i to na poważnie.
Z natury jestem osobą opanowaną i introwertyczną ze sporadycznymi eksplozjami furii. Moje furie są jednak jak eksplozja C4, jest wielkie bum i w ułamku sekundy cisza. Tylko trzeba poczekać aż pył osiądzie. Nie jestem też osobą bezczelną i pyskatą, raczej widzę siebie, jako człowieka pokornego i ustępliwego.
Jakim, więc cudem udało się temu Arabowi wywołać we mnie nerw i bezczelność jednocześnie? Pojęcia nie mam, może trafił na mój zły dzień? A może właśnie na dobry?
A było to tak…
W drodze do pracy mijamy codziennie uzbrojone punkty kontrolne. Myślę, że są one na wypadek, gdyby pokojowa manifestacja nauczycieli żądających podwyżek, planowała się wyrwać poza miasto. Tak przypuszczam.
No i dzisiaj na tym punkcie kontrolnym trafił się jakiś burak z kałaszem. Zwykle kontrola przebiega przyjaźnie i bardzo szybko. Oczywiście na tyle, na ile przyjaźnie może odbyć się kontrola ze skierowanymi w człowieka lufami karabinów maszynowych. 
Ten dzisiejszy "ranger" miał chyba za dużo czasu. Po zatrzymaniu, zaczął sprawdzać papiery, mój paszport przejrzał ze 3 razy w jedną i drugą stronę. Potem zaczął coś nawijać po Arabsku do Pakola. Siedziałem cicho, bo mnie nie interesuje, o czym oni sobie tam chrząkają. Po chwili zorientowałem się, że Arab gada coś do mnie a mina Pakola jest nietęga. Arabus coraz to podnosił głos i machał mi przed nosem dokumentami. Najpierw grzecznie powiedziałem mu po angielsku, że nie rozumiem arabskiego i się uśmiechnąłem. Burak, nie przestał jednak wrzeszczeć i machać moimi papierami. Z jego chrząknięć i chrumknięć wyłapałem kilka razy słowo „muslim”. A więc o to ci chodzi kozoje… a… nieważne -pomyślałem. Już lekko zgrzany, zacząłem do niego po polsku: Nie wiem, o co ci gościu chodzi, nie jestem żadnym muslimem, jestem tu do pracy.
W końcu Arab się poddał i wykrzyczał do mnie po angielsku: Where from, where from?!
Odpowiedziałem ze stoickim spokojem: From Poznan.
On na to: Poz… what? What is?
Ja: Poznan, a city.
On: Where is? Where is?
Ja: 170km from Sieradz
On: Aaa, ok, ok, ok. Go. – powiedział rzucając papierami i kiwnął, żeby jechać.
Jak widać metropolie, takie jak Sieradz, znane są na całym świecie. 


piątek, 12 kwietnia 2019

2019-04-12


Język angielski. Podstawowy język, do komunikowania się na świecie. A jak jest z jego znajomością w różnych miejscach? Oczywiście, różnie. 
Ludzie pracujący tutaj, aby się dostać do pracy, muszą zaliczyć egzamin z języka angielskiego. Jak oni to robią, albo jak wygląda ten egzamin, nie mam pojęcia. 
Niestety ciężko przytaczać przykłady, ponieważ istotna jest wymowa a poza tym, jeśli jestem w stanie przytoczyć, to znaczy, że zrozumiałem i że jakoś poszło. A w końcu o to chodzi, żeby się dogadać, co nie?
Ale spróbujmy. Przykład z wczoraj rano – wsiadam do auta Pakola pod hotelem:
- How are you Mr. Adam? (Jak się masz Pan Adam?)
- Not too bad but I’ve got a head ache again. (nie najgorzej, ale znowu boli mnie głowa)
- No breakfast?! Too bad, too bad. Why your company is so no good? (nie było śniadania? To źle, to źle. Czemu twoja firma jest taka niedobra?)

- I don’t eat breakfast. I just said I’ve got a head ache. Head, you know? – Tu już pomogłem sobie gestykulacją. (Nie jadam śniadań. Powiedziałem tylko, że boli mnie głowa. Głowa – rozumiesz?)
- Ok, ok, ok. No problem, no problem. (tutaj nie muszę tłumaczyć)– i w drodze do pracy zostałem zawieziony do restauracji, żebym sobie mógł zjeść śniadanko.  
Takich przykładów mam dziesiątki codziennie. Albo inny, typowy - próba krzewienia oświaty:
- Today too much hot! (dzisiaj za dużo gorąco)
- Not too much hot, but too hot. (Nie za dużo gorąco tylko za gorąco)
- Ok, ok, ok. Yes, yes. Today too much too hot. (Dzisiaj za dużo za gorąco)
No i tak wyglądają próby edukowania Azjatów.
W środę, po pracy chciałem sobie kupić coś do hotelu, czyli jakieś owoce, coś do picia itd. Wysiadłem z auta dokładnie w momencie, kiedy zaczęła się modlitwa. Wszystkie sklepy wtedy muszą być zamknięte. Obojętnie, czy sprzedawca jest takiego, czy innego wyznania, nie wolno prowadzić handlu a policja religijna bardzo ostro tego pilnuje. Ponieważ do meczetów na modlitwy biega może z 5% ludności, reszta zamyka sklepy i wysiaduje przed nimi, do czasu aż Imam nie ogłosi końca modlitwy. Jazgot ich modłów nadawany z każdego meczetu, a jest ich jakoś ze 20 na każdy kilometr kwadratowy, zagłusza się nawzajem, w związku z tym otwierają sklepy, kiedy jazgot ucichnie. Nie chciało mi się stać pod sklepem i czekać 20 minut aż go otworzą, więc poszedłem wzdłuż ulicy pozwiedzać. Nie minęło pięć minut, kiedy zaczepił mnie jakiś grubas w białym kitlu siedzący przed sklepem. Usłyszałem sztandarowe: jak się masz?

I zacząłem się zastanawiać, czy być może ja jestem w jakiś sposób atrakcyjny dla otyłych Arabów? Ale kiedy zapytał mnie, jak moja twarz, skojarzyłem, że to ten Arab ze sklepu, który zatrzymał kolejkę żeby pomóc mi znaleźć krem z filtrem. Pogaworzyliśmy trochę, on dumny jak paw opowiedział mi o swoim sklepie. Że tylko u niego koce i pledziki są z prawdziwej wielbłądziej wełny a nie chińskie syntetyki albo sztucznie usztywniana wełna z owiec i że dostanę specjalny rabat dla żony i że zaprasza koniecznie, i że mam poczekać aż się skończy modlitwa i że potraktuje mnie very special przy kasie. Tego się obawiałem, dlatego okłamałem go, że jestem strasznie zmęczony i że idę się położyć, ale w sobotę będę kupował prezenty dla rodziny, to na pewno wpadnę. I uciekłem. Nie wiem, jakbym miał mu w twarz powiedzieć, że nie chcę pledziku z wielbłąda. Poza tym, jakbym przyleciał z czymś takim do domu, żona by mi kazała zrobić z nim „w tył zwrot” i nie wracać, aż się tego pozbędę.
Wczoraj natomiast złaziłem okolicę, szukając płynów do e-papierosa i przez to pozwiedzałem ciut więcej tego miasta. Wieczorem opowiadając koleżance „jak tu jest”, powiedziałem, że jest i pięknie i beznadziejnie. I wtedy mnie olśniło, że w zasadzie tak to jest niemal wszędzie. To znaczy, że tu jest normalnie. Są ładne miejsca, są i brzydkie. Są czyste i brudne, są bogate i biedne. Jak w każdym mieście, jak w każdym kraju. Myślę, że jeśli Arabia będzie szła tym torem zmian, jakim idzie, niedługo cały świat będzie do nich na wakacje przyjeżdżał. Muszą tylko zainwestować w kurorty wczasowe a kształcone obecnie pokolenie, młodych światłych ludzi, musi zacząć myśleć o zarabianiu pieniędzy. 
Ja bym chętnie pojechał na urlop ponurkować w Morzu Czerwonym, chętnie obżerałbym się ich pyszną kuchnią, owocami i warzywami. A brak alkoholu? To nie problem. Nie to jest najważniejsze, choć czuję w pęcherzu, że i to się niebawem zmieni. Pieniądz rządzi światem i jeśli znajdą się ludzie, którzy mają ochotę walnąć piwko na plaży w Arabii Saudyjskiej, to prędzej, czy później Saudowie na to pozwolą. Dla kasy.

środa, 10 kwietnia 2019

2019-04-10


Udało mi się rozwiązać problem katafalku. Kilka nocy temu, zebrałem wszystko, co w pokoju nadawało się na wyściełanie łóżka, czyli jakiś pledzik, kołdrę z łóżka obok, kocyk z wielbłądziej wełny i poukładałem na swoim madejowym łożu. Od tego czasu sypiam nieźle. A przynajmniej nie budzę się z poodbijanymi kośćmi.Ufff.

Pośród osób, które to przeczytają, są z pewnością takie, które pamiętają czasy, gdy w Polsce funkcjonowały jedynie dwa kanały telewizyjne. Oglądało się wtedy wszystko. Było tak, mało, że nie wybrzydzało się. Dzięki temu, ludzie z mojego pokolenia naoglądali się programów typu Zwierzyniec, program Państwa Gućwińskich, Pieprz i Wanilia i wielu innych przyrodniczych, których współczesne pokolenie, nie zobaczy nigdy bo nudne.
Wszystkim, którzy kiedykolwiek oglądali jakiś dokument o życiu małp, szczególnie tych małp najbliższych nam ewolucyjnie i intelektualnie, łatwo będzie przywołać w pamięci widok stada tych stworzeń, w leniwe popołudnie, po posiłku, bez specjalnych zajęć i zagrożeń. Skupiają się one blisko siebie, albo bardzo blisko siebie. Osobniki słabsze i młodsze lubią zbić się w kupę i wzajemnie dotykać. Ponieważ jedyną formą komunikacji są podstawowe dźwięki, gestykulacja i dotyk, dotykają się bez przerwy. Czasem któreś zwierzę coś wrzaśnie, czasem jedno poklepie drugie, czasem zbierze im się na wygłupy i zabawy, wtedy się gonią, rzucają gałązkami i kamykami.
Czemu o tym piszę? W sumie to nie wiem. Nieistotne. 
Opowiem o czymś całkiem innym. O ekipie pomagierów.
Dostałem do pomocy pięciu ambitnych młodych ludzi. Dwóch pochodzi z Chin, dwóch z Pakistanu, jeden z Bangladeszu. Jeden z Pakistańczyków (wspominany wcześniej Pakol) jest piśmienny i wielojęzyczny, więc załatwia sprawy papierkowe, zakupy i transport. Pozostali po angielsku znają po kilka słówek. Nie bardzo mogą się komunikować ze mną, chociaż ja jestem wyłącznie od wydawania poleceń, a te łapią na szczęście dość szybko. Natomiast między sobą jedyną ich formą komunikacji są podstawowe dźwięki, gestykulacja i dotyk, dotykają się, więc bez przerwy. Siedzą w kuckach po pół dnia zbici w grupę, trzymając się za ręce, głaszcząc po głowach, iskając i skubiąc zarost. Czasem któryś coś wrzaśnie, czasem jeden poklepie drugiego a czasami zbiera im się na wygłupy i zabawy, wtedy się ganiają, rzucając gałązkami i kamykami.
Wczoraj przeszli samych siebie. Ponieważ wczoraj był dzień, w który patrzy się jak leci woda (płukanie złoża jonowymiennego), chłopacy umierali z nudy. Zaczęli od siedzenia w kuckach, potem zaczęli się po sobie pokładać. Przemieszczali się przy tym zgodnie z ruchem słońca, tak aby zawsze być w cieniu. W trakcie tego tańca solarnego, trafili na grubą linę, którą ktoś zostawił na ziemi. Zaczęło się, więc oglądanie liny, jakby badali ją jacyś naukowcy, potem szarpanie jej w każdą stronę, potem supłanie a potem się znudziło. Najstarszy Chinol zrobił z liny stryczek i się na nim powiesił. Normalnie, założył na szyję, zacisnął, podciągnął nogi i zadyndał. Pomagał sobie tylko dłońmi trzymając za obręcz, żeby nie napierała na krtań za bardzo. Powisiał tak trochę, potem zdjął sznur z głowy i gestami zaproponował to pozostałym. Po chwili odbyły się zawody, który dłużej wytrzyma na stryczku. Wynik: Chiny 1, reszta Azji 0.
W południe był lunch a to ich trochę uśpiło. Polegiwali więc zbici w bezładną bryłę ciał w odzieży roboczej, aż młodszy Chinol zerwał się jak oparzony i podszedł do leżącego na ziemi kawałka drutu. Takiego cieniutkiego. Powalczył z tym drutem chwilę i stworzył z niego coś wyglądającego jak wsuwka do włosów. Drut zgięty na pół z małym oczkiem na końcu. Podszedł do pierwszego z brzegu kolesia, coś mu tam powiedział (nie mam pojęcia jak tamten zrozumiał), a tamten się podniósł z pozycji leżącej do kucznej i nastawił mu ucho. Chinol zaczął dłubać zaokrągloną częścią drucika w uchu Pakistańca i wydłubywać mu miód. Po pierwszym uchu przyszła kolej na drugie, a w tym czasie ustawiła się kolejka chętnych do czyszczenia swoich uszu. Miny mieli przy tym tak nabożne, jakby poddawali się zabiegowi prowadzonemu przez Szadu-Baba-O-Baba. Niestety uszy i miód szybko się skończyły i znowu nastała nuda. Ale na krótko. Chińczyk bawiący się swoim drucikiem przyłożył go tym oczkiem do twarzy kolegi obok i wycisnął mu wągra. Tamten dostał swojego wągra w prezencie i prawie podskakiwał z radości, jeśli można podskakiwać w kuckach. Natychmiast nadstawił twarz i poprosił o pielęgnację cery na całej powierzchni. Kolejka chętnych już się ustawiła.
Gdyby nie moje migdałki, oddałbym wszystko, co jadłem na lunch. Gdzieś mniej więcej na wysokości trzeciego migdała zatrzymał mi się ryż i kurczak. Natomiast Chińczyk skończył z miną neurochirurga po udanej operacji przeszczepu mózgu. 
Następnym etapem rozrywki mojego zoo było przywiązywanie się do słupów. Pętali jednego i liczyli czas, w ile się wydostanie. Wynik po tej rundzie Chiny 1, Bangladesz 1, reszta Azji 0.
Niestety dzień był długi i stadko nie oszczędziło mnie. Obsiedli mnie, jak wierne psy i nudziliśmy się razem. Jeden zauważył tatuaż na moim przegubie i podciągnął mi rękaw, żeby go zobaczyć. Nie umiem przenieść na papier odgłosów podziwu, jakie wydawali, ale zachęcam do oglądania dokumentów przyrodniczych dla wspomożenia wyobraźni.
Koszula została ze mnie niemalże zerwana, kiedy powiedziałem, że mam drugi tatuaż, ale nie pokażę, bo nie podciągnę rękawa tak wysoko. Dodam, że całe „oglądanie” odbywa się palcami. Jakby nie mieli oczu, wszystkiego muszą dotknąć. Jeden naślinił palce i próbował mi zmazać ten tatuaż pytając „No go? No go?”. Powiedziałem, że „never go” i znowu spotkałem się z odgłosami zachwytu. Było standardowe pytanie „how much?” Aż jeden z Chińczyków przyjrzał się mojemu bicepsowi. Nie jestem umięśnionym facetem, jestem raczej grubiutki niż muskularny. Ale mój biceps, spowodował prawdziwą falę zachwytu. Nie skumałem początkowo, o co im chodzi i czemu się tak podniecają, aż jeden mi pokazał mięsień i powiedział „very good, very good”.
Następnie odbył się pokaz kulturystyki krajów trzeciego świata. Kategoria wagowa - skrajnie niedożywiony. No komedia, inaczej nie da się określić. Każdy z uczestników rozebranych do pasa, przymierzał swoje bocianie pięty do moich i ten, który był najbliżej mojego, wygrał. Wynik meczu po trzeciej konkurencji: Chiny 1, Bangladesz 1, Pakistan 1.
Powiedziałem im jeszcze, że prawdopodobnie nie tylko to mam większe od nich, ale wątpię, aby zrozumieli.

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

2019-04-05


Piątek. A skoro piątek, no to wolne. Z wizytacji plaży miejskiej wyszło nic, bo mój „opiekun” musiał dziś pracować. Żeby zająć sobie jakoś czas poszedłem na spacer. Na szczęście klimat jest tutaj dużo bardziej znośny niż na drugim krańcu kraju, więc i spacerować się da. Poszedłem na plażę, pomoczyłem się w zatoce Perskiej, posiedziałem w cieniu palmy i pozwiedzałem najbliższą okolicę. Nie jest źle. Dużo bardziej „cywilizowanie” niż Jedah. Mam kilka zdjęć, na pewno część z nich wystawię.

Garść przemyśleń z pierwszego tygodnia pobytu i dykteryjka na deser:
Światowe media prześcigają się w ogromnej nagonce na cały Islam, na Arabów, na Bliski Wschód. A tymczasem będąc tutaj, spotykam się wyłącznie z wyrazami sympatii i życzliwości. Autochtoni są rozmowni, ciekawi, lubią gawędzić godzinami. Okazują szacunek, akceptują różnice zdań. Bardzo mi się podoba ich retoryka, ale to temat na osobne wynurzenia. Wielu z napotkanych na rafinerii Arabów, zna Polskę, poznałem jednego, który studiował na Politechnice w Warszawie i trzech na AGH w Krakowie, ojciec innego spędził 6 lat w Polsce i wciąż mu opowiada, jaki to piękny kraj. Trafił się też kibic Legii Warszawa. To jest naprawdę miłe, jak w kraju tak bardzo nam odległym ludzie zwracają się do Ciebie łamaną polszczyzną.
Pozostając w temacie życzliwości Arabów – jestem bezustannie zapraszany na wspólne jedzenie czy na herbatę. I to nie w pracy. Wystarczy, że przechadzam się ulicami miasta. Siedziałem już z nimi pijąc dziwny wywar z kardamonu i zajadając daktyle ze wspólnej miski, gaworzyłem na tematy polityczne i nie tylko. No, po prostu nie wiem, gdzie ta nienawiść do zachodu, o której tyle w mediach. Jedna rozmowa z gościem o imieniu Osama była dość ciekawa, bo dotyczyła terroryzmu, ale to, znowu, temat na oddzielną opowiastkę.
Dwa dni temu, kiedy słońce mnie trochę przypiekło, pobiegłem szukać po sklepach kremu z filtrem przeciwsłonecznym. Nie jest to łatwo kupić w kraju, gdzie wszyscy mają śniadą karnację i słońce im nic nie robi. Ale każdy ochoczo podpowiadał, abym spróbował w tym, czy w tamtym sklepie. Trafiłem w końcu do czegoś przypominającego mini-market. Przy kasie stary Arab w arafatce, do kasy kolejka. Pierwszy w kolejce wielgachny grubas, również w tradycyjnym stroju, czyli tej ichniej białej sukienko-koszuli i arafatce na głowie. Jak mnie zobaczył wchodzącego do sklepu, zareagował jakby zobaczył starego przyjaciela. Nie sprzedawca, a grubas, który właśnie płacił przy kasie. Zapytał jak się miewam, a co porabiam i takie tam. Odpowiedziałem raczej zdawkowo, ale żeby zakończyć rozmowę zapytałem, czy może wie gdzie znajdę krem z filtrem. Na to grubas zostawił zakupy, kasę oraz kolejkę i zaczął oprowadzać mnie po sklepie szukając kremu. W końcu za pomocą któregoś z Pakistańczyków wykładających towar na półki znaleźliśmy ten krem a grubas się z tego cieszył dużo bardziej niż ja. Oczywiście do kasy zostałem zaprowadzony bez kolejki, transakcja grubasa została anulowana, żebym mógł przed nim zapłacić za swój krem. Czy w kolejce ktoś wyglądał na wściekłego, czy choćby niezadowolonego? Otóż nie. Odniosłem wrażenie, że wszyscy się cieszyli, że białas o czerwonej gębie znalazł krem. Mało brakowało a ze sklepu wyszedłbym żegnany wiwatami.

Kolejne spostrzeżenia są głównie wyniesione z rafinerii. Po pierwsze muszę zadać kłam tezie, że Arabowie nie pracują fizycznie. Widziałem na własne oczy ciężko tyrających fizycznie rodowitych Arabów. Brawo Panowie! Jestem z Was dumny! Trzymajcie tak dalej! Może kiedyś ktoś was polubi.
Po drugie, nie mogę uwierzyć w ilość tanich podróbek zegarków typu G-shock. Praktycznie wszyscy pracownicy przyjezdni z dalekiej Azji mają podróbki Casio na ręku. Arabowie nie, bo to nie ich styl, oni muszą ociekać złotem. Chińczycy również nie, bo oni noszą Pateki, TAG’i albo w najgorszym razie, ci kiepsko zarabiający - Seiko. Natomiast ludzie z Pakistanu, Bangladeszu, Filipin – jak jeden mają na rękach podrabiane G-shocki. Cmokają z uznaniem, kiedy pytany o mój zegarek: „original?”, odpowiadam „I believe so”.
Trochę też mnie zaskoczyły zarobki ludzi zajmujących się zarządzaniem projektów. Kiedy mój pakistański „opiekun” dowiedział się, ile zarabiam, to zapytał czy to jest na tydzień? On, jak się okazało, zarabia 4 tys. dolarów a jest tylko pomagierem. Chińczycy zarabiają dwukrotnie więcej. Wydawałoby się, że to fortuna dla nich, ale nie. Ceny w Chinach w ciągu ostatnich ośmiu-dziesięciu lat poszybowały w kosmos. Za mieszkanie w Szanghaju trzeba teraz zapłacić około 3000 dolarów za m², jeśli nie jest to dzielnica biedoty. I tak oto inżynier z przebogatej Europy przyjeżdża do kraju trzeciego świata i jest najmniej zarabiającym członkiem ekipy. Z telefonem marki Xiamoi, który, wg Chinoli powstał, żeby biednych ludzi też było stać na smartfony. W zabawnych czasach przyszło nam żyć.
Dość przynudzania, czas na dykteryjkę. Dodaję tę historyjkę na deser, bo nie uznałem jej wartej wspominania, ale tak bardzo rozbawiła moją żonę, że opowiada ją wszystkim dookoła.
Mój opiekun z Pakistanu, ma na imię… no właśnie… nie jestem w stanie zapamiętać. Przedstawiał mi się kilka razy, słyszę, jak na niego wołają, napisał mi to nawet na kartce. Coś, co mogłoby być Ynayanaburi, ale nie jest, bo byłoby zbyt łatwe. No nie mogę spamiętać i koniec! Kamień w wodę, krew i piach, nie mogę tego zapamiętać. Zapisałem go sobie w telefonie, jako „Pakol” i powiedziałem mu, że ma tak trudne imię do zapamiętania, że będę go wołał „Pakol”. Żeby wiedział, o kogo chodzi, jak go zawołam. On zapytał, co to znaczy a ja mu na kartce napisałem dwa słowa: Pakistan-Kolega. Wytłumaczyłem, że to taki skrót od tych słów – pakistański kolega i chłop teraz jest bardzo dumny, kiedy tak na niego wołam. Nawet się dzisiaj pytał, ile kosztowałby go miesięczny urlop w Polsce. Nie powiedziałem mu, że najprawdopodobniej dostałby solidnie po ryju w trakcie tego urlopu, jeśli w ogóle by przetrwał. Niech sobie chłopak wyobraża, że gdzieś tam w dalekim świecie jest magiczny i piękny kraj o nazwie Lechistan.

2019-04-02


Arabia Saudyjska ponownie. Po trzech latach przerwy. Wbrew wszystkiemu, co mówię i piszę, gdzieś tam mam sentyment do tego kraju. Wbrew wszystkiemu, co słyszycie, tu naprawdę jest więcej wolności niż w Europie, kobiety traktuje się z szacunkiem a Arabowie są całkiem sympatyczni, jeśli przełamać pierwszą barierę ich opryskliwej powierzchowności.
Ale najpierw kilka faktów na temat samej podróży:
Lot z Birmingham do Dubaju. Pierwszy mój lot piętrowym samolotem! Pierwsze wrażenie – wow, schody w samolocie, a potem te same niewygodne krzesełka i mordęga przez ponad 7 godzin. Jako plus – w zestawie filmów pokładowych całkiem spora kolekcja filmów polskich i z polskim lektorem.
Potem z Dubaju do Dammam a na końcu 80km samochodem do Dżubajl. Lot do Dubaju był opóźniony, więc nie zdążyli załadować mojej walizki i w Dammam zostałem z plecaczkiem, w który pakuję tylko rzeczy niezbędne do podróży, czyli dokumenty, słuchawki i Kindle.
W hotelu byłem o 5 nad ranem, około 10-ej otrzymałem esemesa, że walizka do odbioru.
W drodze na lotnisko i z powrotem, miałem trochę czasu, żeby się poprzyglądać tej części Arabii. No i nie wiem… albo ja jestem już przywykły do pewnej „egzotyki” krajów azjatyckich, albo ta część KSA jest zdecydowanie ciekawsza. 

Po pierwsze – widziałem już w ciągu pierwszych kilku godzin twarze kobiet. Kobiety za kierownicą. Ba! Widziałem nawet stopy jednej obute w całkiem seksowne szpileczki. Poza tym, ludzie jeżdżą tutaj jakoś tak, jakby bardziej przepisowo. No i trąbią naprawdę rzadko. Pierwsze „bip” usłyszałem dopiero drugiego dnia. Stacje benzynowe przypominają te, znane z Europy a nie, jak w okolicach Jedah, rowy wygrzebane w piasku z postawionymi dystrybutorami na korbkę. Mniej śmieci, więcej zieleni, chłodniej, jakoś tak, lepiej po prostu.
Oczywiście, wcale to nie znaczy, że jest dobrze. Bo nie jest. Ale jest tu zdecydowanie mniejsze zacofanie niż w prowincjach zbliżonych do Mekki. Potwierdza do tylko moją teorię, że religia uwstecznia. Niezależnie jaka, uwstecznia i już.

Z przykładów typowych dla tej części świata:
Hotel "Golden Tulip" widok od strony remontowanej plaży
- drogi rozryte bez oznakowania,
- śmieci zalegające drogi nikogo nie dziwią (do śmieci zaliczyć można np.: stare znaki drogowe, zdechłą kozę, rozbitego pickupa z czerwonym napisem z tyłu treści: Toyota lub Nissan),
- hotel z czterema gwiazdkami, który przynajmniej trzy z nich komuś podiwanił, gdzie żarcie podłe w kosmicznych cenach, tapety odchodzą od ścian a łóżko najprawdopodobniej miało służyć za katafalk tylko je przykryli prześcieradłem i dali mi do spania. No i dużo, dużo innych atrakcji.

Miejsce, gdzie pracuję to rafineria. Jeśli ktoś kiedyś był w Płocku i miał możliwość zobaczyć Orlen od środka, to ma pojęcie o jego ogromie. Otóż proszę sobie wyobrazić teraz szachownicę, w której jednym, malutkim poletkiem jest cały Orlen. Taka to mniej więcej skala. W Orlenie, między zakładami ludzie poruszają się pojazdami po całkiem szerokich uliczkach. Na terenie Sabic, między zakładami ulice nie mają nazw tylko numery. I tak ulice dwucyfrowe to drogi po trzy (słownie: 3!) pasy w każdą stronę a podrzędne drogi trzycyfrowe mają po dwa pasy w każdym kierunku. No kolos! Drogi z jednym pasem ruchu w każdym kierunku są dopiero na poszczególnych zakładach a i tam odległości są takie, że regularnie kursują po nich autobusy wahadłowe. Jako, że Arabia Saudyjska to kraj „przyjazny” sąsiadom, jak i wielu innym krajom na świecie, wszędzie stoją transportery opancerzone, wojsko z długą bronią, przy każdej bramie, zapory i strzelnice. Żeby wjechać na zakład, trzeba przejść przez trzy kontrole. Jak się zresztą okazuje średnio szczelne, bo zupełnie nieświadomie, udało mi się wnieść i wynieść kilka zakazanych przedmiotów, jak laptop, latarka, e-cygaret. I to przez dwa dni z rzędu. Mój „opiekun” dzisiaj zbladł, jak zobaczył, co wyciągam z plecaka w biurze. Jakby, co najmniej, wskoczył tutaj prosto ze średniowiecza i pierwszy raz zobaczył notebooka.
Przede mną jeszcze piętnaście dni. Co będzie, jak będzie – zobaczę. W piątek mój „opiekun” ma mnie zabrać na czynną plażę, bo ta, na której stoi mój hotel, jest w remoncie. Poważnie – plaża w remoncie.