poniedziałek, 8 kwietnia 2019

2019-04-05


Piątek. A skoro piątek, no to wolne. Z wizytacji plaży miejskiej wyszło nic, bo mój „opiekun” musiał dziś pracować. Żeby zająć sobie jakoś czas poszedłem na spacer. Na szczęście klimat jest tutaj dużo bardziej znośny niż na drugim krańcu kraju, więc i spacerować się da. Poszedłem na plażę, pomoczyłem się w zatoce Perskiej, posiedziałem w cieniu palmy i pozwiedzałem najbliższą okolicę. Nie jest źle. Dużo bardziej „cywilizowanie” niż Jedah. Mam kilka zdjęć, na pewno część z nich wystawię.

Garść przemyśleń z pierwszego tygodnia pobytu i dykteryjka na deser:
Światowe media prześcigają się w ogromnej nagonce na cały Islam, na Arabów, na Bliski Wschód. A tymczasem będąc tutaj, spotykam się wyłącznie z wyrazami sympatii i życzliwości. Autochtoni są rozmowni, ciekawi, lubią gawędzić godzinami. Okazują szacunek, akceptują różnice zdań. Bardzo mi się podoba ich retoryka, ale to temat na osobne wynurzenia. Wielu z napotkanych na rafinerii Arabów, zna Polskę, poznałem jednego, który studiował na Politechnice w Warszawie i trzech na AGH w Krakowie, ojciec innego spędził 6 lat w Polsce i wciąż mu opowiada, jaki to piękny kraj. Trafił się też kibic Legii Warszawa. To jest naprawdę miłe, jak w kraju tak bardzo nam odległym ludzie zwracają się do Ciebie łamaną polszczyzną.
Pozostając w temacie życzliwości Arabów – jestem bezustannie zapraszany na wspólne jedzenie czy na herbatę. I to nie w pracy. Wystarczy, że przechadzam się ulicami miasta. Siedziałem już z nimi pijąc dziwny wywar z kardamonu i zajadając daktyle ze wspólnej miski, gaworzyłem na tematy polityczne i nie tylko. No, po prostu nie wiem, gdzie ta nienawiść do zachodu, o której tyle w mediach. Jedna rozmowa z gościem o imieniu Osama była dość ciekawa, bo dotyczyła terroryzmu, ale to, znowu, temat na oddzielną opowiastkę.
Dwa dni temu, kiedy słońce mnie trochę przypiekło, pobiegłem szukać po sklepach kremu z filtrem przeciwsłonecznym. Nie jest to łatwo kupić w kraju, gdzie wszyscy mają śniadą karnację i słońce im nic nie robi. Ale każdy ochoczo podpowiadał, abym spróbował w tym, czy w tamtym sklepie. Trafiłem w końcu do czegoś przypominającego mini-market. Przy kasie stary Arab w arafatce, do kasy kolejka. Pierwszy w kolejce wielgachny grubas, również w tradycyjnym stroju, czyli tej ichniej białej sukienko-koszuli i arafatce na głowie. Jak mnie zobaczył wchodzącego do sklepu, zareagował jakby zobaczył starego przyjaciela. Nie sprzedawca, a grubas, który właśnie płacił przy kasie. Zapytał jak się miewam, a co porabiam i takie tam. Odpowiedziałem raczej zdawkowo, ale żeby zakończyć rozmowę zapytałem, czy może wie gdzie znajdę krem z filtrem. Na to grubas zostawił zakupy, kasę oraz kolejkę i zaczął oprowadzać mnie po sklepie szukając kremu. W końcu za pomocą któregoś z Pakistańczyków wykładających towar na półki znaleźliśmy ten krem a grubas się z tego cieszył dużo bardziej niż ja. Oczywiście do kasy zostałem zaprowadzony bez kolejki, transakcja grubasa została anulowana, żebym mógł przed nim zapłacić za swój krem. Czy w kolejce ktoś wyglądał na wściekłego, czy choćby niezadowolonego? Otóż nie. Odniosłem wrażenie, że wszyscy się cieszyli, że białas o czerwonej gębie znalazł krem. Mało brakowało a ze sklepu wyszedłbym żegnany wiwatami.

Kolejne spostrzeżenia są głównie wyniesione z rafinerii. Po pierwsze muszę zadać kłam tezie, że Arabowie nie pracują fizycznie. Widziałem na własne oczy ciężko tyrających fizycznie rodowitych Arabów. Brawo Panowie! Jestem z Was dumny! Trzymajcie tak dalej! Może kiedyś ktoś was polubi.
Po drugie, nie mogę uwierzyć w ilość tanich podróbek zegarków typu G-shock. Praktycznie wszyscy pracownicy przyjezdni z dalekiej Azji mają podróbki Casio na ręku. Arabowie nie, bo to nie ich styl, oni muszą ociekać złotem. Chińczycy również nie, bo oni noszą Pateki, TAG’i albo w najgorszym razie, ci kiepsko zarabiający - Seiko. Natomiast ludzie z Pakistanu, Bangladeszu, Filipin – jak jeden mają na rękach podrabiane G-shocki. Cmokają z uznaniem, kiedy pytany o mój zegarek: „original?”, odpowiadam „I believe so”.
Trochę też mnie zaskoczyły zarobki ludzi zajmujących się zarządzaniem projektów. Kiedy mój pakistański „opiekun” dowiedział się, ile zarabiam, to zapytał czy to jest na tydzień? On, jak się okazało, zarabia 4 tys. dolarów a jest tylko pomagierem. Chińczycy zarabiają dwukrotnie więcej. Wydawałoby się, że to fortuna dla nich, ale nie. Ceny w Chinach w ciągu ostatnich ośmiu-dziesięciu lat poszybowały w kosmos. Za mieszkanie w Szanghaju trzeba teraz zapłacić około 3000 dolarów za m², jeśli nie jest to dzielnica biedoty. I tak oto inżynier z przebogatej Europy przyjeżdża do kraju trzeciego świata i jest najmniej zarabiającym członkiem ekipy. Z telefonem marki Xiamoi, który, wg Chinoli powstał, żeby biednych ludzi też było stać na smartfony. W zabawnych czasach przyszło nam żyć.
Dość przynudzania, czas na dykteryjkę. Dodaję tę historyjkę na deser, bo nie uznałem jej wartej wspominania, ale tak bardzo rozbawiła moją żonę, że opowiada ją wszystkim dookoła.
Mój opiekun z Pakistanu, ma na imię… no właśnie… nie jestem w stanie zapamiętać. Przedstawiał mi się kilka razy, słyszę, jak na niego wołają, napisał mi to nawet na kartce. Coś, co mogłoby być Ynayanaburi, ale nie jest, bo byłoby zbyt łatwe. No nie mogę spamiętać i koniec! Kamień w wodę, krew i piach, nie mogę tego zapamiętać. Zapisałem go sobie w telefonie, jako „Pakol” i powiedziałem mu, że ma tak trudne imię do zapamiętania, że będę go wołał „Pakol”. Żeby wiedział, o kogo chodzi, jak go zawołam. On zapytał, co to znaczy a ja mu na kartce napisałem dwa słowa: Pakistan-Kolega. Wytłumaczyłem, że to taki skrót od tych słów – pakistański kolega i chłop teraz jest bardzo dumny, kiedy tak na niego wołam. Nawet się dzisiaj pytał, ile kosztowałby go miesięczny urlop w Polsce. Nie powiedziałem mu, że najprawdopodobniej dostałby solidnie po ryju w trakcie tego urlopu, jeśli w ogóle by przetrwał. Niech sobie chłopak wyobraża, że gdzieś tam w dalekim świecie jest magiczny i piękny kraj o nazwie Lechistan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz