Piątek. A skoro piątek, no to wolne. Z wizytacji plaży miejskiej wyszło
nic, bo mój „opiekun” musiał dziś pracować. Żeby zająć sobie jakoś czas poszedłem
na spacer. Na szczęście klimat jest tutaj dużo bardziej znośny niż na drugim
krańcu kraju, więc i spacerować się da. Poszedłem na plażę, pomoczyłem się w zatoce
Perskiej, posiedziałem w cieniu palmy i pozwiedzałem najbliższą okolicę. Nie
jest źle. Dużo bardziej „cywilizowanie” niż Jedah. Mam kilka zdjęć, na pewno
część z nich wystawię.
Garść przemyśleń z pierwszego tygodnia pobytu i dykteryjka na deser:
Światowe media prześcigają się w ogromnej nagonce na cały Islam, na Arabów,
na Bliski Wschód. A tymczasem będąc tutaj, spotykam się wyłącznie z wyrazami
sympatii i życzliwości. Autochtoni są rozmowni, ciekawi, lubią gawędzić
godzinami. Okazują szacunek, akceptują różnice zdań. Bardzo mi się podoba ich
retoryka, ale to temat na osobne wynurzenia. Wielu z napotkanych na rafinerii
Arabów, zna Polskę, poznałem jednego, który studiował na Politechnice w
Warszawie i trzech na AGH w Krakowie, ojciec innego spędził 6 lat w Polsce i
wciąż mu opowiada, jaki to piękny kraj. Trafił się też kibic Legii Warszawa. To
jest naprawdę miłe, jak w kraju tak bardzo nam odległym ludzie zwracają się do
Ciebie łamaną polszczyzną.
Pozostając w temacie życzliwości Arabów – jestem bezustannie zapraszany na
wspólne jedzenie czy na herbatę. I to nie w pracy. Wystarczy, że przechadzam
się ulicami miasta. Siedziałem już z nimi pijąc dziwny wywar z kardamonu i
zajadając daktyle ze wspólnej miski, gaworzyłem na tematy polityczne i nie
tylko. No, po prostu nie wiem, gdzie ta nienawiść do zachodu, o której tyle w
mediach. Jedna rozmowa z gościem o imieniu Osama była dość ciekawa, bo
dotyczyła terroryzmu, ale to, znowu, temat na oddzielną opowiastkę.
Dwa dni temu, kiedy słońce mnie trochę przypiekło, pobiegłem szukać po
sklepach kremu z filtrem przeciwsłonecznym. Nie jest to łatwo kupić w kraju,
gdzie wszyscy mają śniadą karnację i słońce im nic nie robi. Ale każdy ochoczo
podpowiadał, abym spróbował w tym, czy w tamtym sklepie. Trafiłem w końcu do
czegoś przypominającego mini-market. Przy kasie stary Arab w arafatce, do kasy
kolejka. Pierwszy w kolejce wielgachny grubas, również w tradycyjnym stroju,
czyli tej ichniej białej sukienko-koszuli i arafatce na głowie. Jak mnie
zobaczył wchodzącego do sklepu, zareagował jakby zobaczył starego przyjaciela.
Nie sprzedawca, a grubas, który właśnie płacił przy kasie. Zapytał jak się
miewam, a co porabiam i takie tam. Odpowiedziałem raczej zdawkowo, ale żeby
zakończyć rozmowę zapytałem, czy może wie gdzie znajdę krem z filtrem. Na to
grubas zostawił zakupy, kasę oraz kolejkę i zaczął oprowadzać mnie po sklepie
szukając kremu. W końcu za pomocą któregoś z Pakistańczyków wykładających towar
na półki znaleźliśmy ten krem a grubas się z tego cieszył dużo bardziej niż ja.
Oczywiście do kasy zostałem zaprowadzony bez kolejki, transakcja grubasa
została anulowana, żebym mógł przed nim zapłacić za swój krem. Czy w kolejce
ktoś wyglądał na wściekłego, czy choćby niezadowolonego? Otóż nie. Odniosłem
wrażenie, że wszyscy się cieszyli, że białas o czerwonej gębie znalazł krem. Mało
brakowało a ze sklepu wyszedłbym żegnany wiwatami.
Kolejne spostrzeżenia są głównie wyniesione z rafinerii. Po pierwsze muszę
zadać kłam tezie, że Arabowie nie pracują fizycznie. Widziałem na własne oczy
ciężko tyrających fizycznie rodowitych Arabów. Brawo Panowie! Jestem z Was
dumny! Trzymajcie tak dalej! Może kiedyś ktoś was polubi.
Po drugie, nie mogę uwierzyć w ilość tanich podróbek zegarków typu G-shock.
Praktycznie wszyscy pracownicy przyjezdni z dalekiej Azji mają podróbki Casio
na ręku. Arabowie nie, bo to nie ich styl, oni muszą ociekać złotem. Chińczycy
również nie, bo oni noszą Pateki, TAG’i albo w najgorszym razie, ci kiepsko
zarabiający - Seiko. Natomiast ludzie z Pakistanu, Bangladeszu, Filipin – jak
jeden mają na rękach podrabiane G-shocki. Cmokają z uznaniem, kiedy pytany o mój
zegarek: „original?”, odpowiadam „I believe so”.
Trochę też mnie zaskoczyły zarobki ludzi zajmujących się zarządzaniem
projektów. Kiedy mój pakistański „opiekun” dowiedział się, ile zarabiam, to
zapytał czy to jest na tydzień? On, jak się okazało, zarabia 4 tys. dolarów a
jest tylko pomagierem. Chińczycy zarabiają dwukrotnie więcej. Wydawałoby się,
że to fortuna dla nich, ale nie. Ceny w Chinach w ciągu ostatnich
ośmiu-dziesięciu lat poszybowały w kosmos. Za mieszkanie w Szanghaju trzeba
teraz zapłacić około 3000 dolarów za m², jeśli nie jest to dzielnica biedoty. I
tak oto inżynier z przebogatej Europy przyjeżdża do kraju trzeciego świata i
jest najmniej zarabiającym członkiem ekipy. Z telefonem marki Xiamoi, który, wg
Chinoli powstał, żeby biednych ludzi też było stać na smartfony. W zabawnych
czasach przyszło nam żyć.
Dość przynudzania, czas na dykteryjkę. Dodaję tę historyjkę na deser, bo
nie uznałem jej wartej wspominania, ale tak bardzo rozbawiła moją żonę, że
opowiada ją wszystkim dookoła.
Mój opiekun z Pakistanu, ma na imię… no właśnie… nie jestem w stanie
zapamiętać. Przedstawiał mi się kilka razy, słyszę, jak na niego wołają,
napisał mi to nawet na kartce. Coś, co mogłoby być Ynayanaburi, ale nie jest,
bo byłoby zbyt łatwe. No nie mogę spamiętać i koniec! Kamień w wodę, krew i
piach, nie mogę tego zapamiętać. Zapisałem go sobie w telefonie, jako „Pakol” i
powiedziałem mu, że ma tak trudne imię do zapamiętania, że będę go wołał
„Pakol”. Żeby wiedział, o kogo chodzi, jak go zawołam. On zapytał, co to znaczy
a ja mu na kartce napisałem dwa słowa: Pakistan-Kolega. Wytłumaczyłem, że to
taki skrót od tych słów – pakistański kolega i chłop teraz jest bardzo dumny,
kiedy tak na niego wołam. Nawet się dzisiaj pytał, ile kosztowałby go
miesięczny urlop w Polsce. Nie powiedziałem mu, że najprawdopodobniej dostałby
solidnie po ryju w trakcie tego urlopu, jeśli w ogóle by przetrwał. Niech sobie
chłopak wyobraża, że gdzieś tam w dalekim świecie jest magiczny i piękny kraj o
nazwie Lechistan.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz