wtorek, 11 grudnia 2018

Fajnie powspominać wakacje


Nie wiem od ilu lat marzyłem o takim urlopie. Z pewnością od czasu, kiedy ostatnio pozwoliliśmy sobie na taką wyprawę, czyli od 1995 roku. Byliśmy wtedy niecały rok po ślubie, a w podróż po Polsce wybraliśmy się na dwusuwowej Jawie 350TS. Wyposażenie „turystyczne” było raczej znikome. Ot, jakieś ruskie plecaki przerobione na juki. Jako główny bagaż duży plecak ze stelażem na plecach Dorotki i nasz nieśmiertelny namiot typu „wejście do bunkra”. Odzież równie przypadkowa, składająca się w głównej mierze z upolowanych w lumpeksach łachów, czy wytarganych „darów” z klubu seniora, nie dawała ochrony przed warunkami pogodowymi ani w chłód, ani w upał, czy w ulewie.
Mnóstwo improwizacji, mnóstwo przygód, mnóstwo wspomnień. Moje najlepiej wspominane wakacje do dzisiaj.
Dlatego moja ekscytacja, pierwszą po przeszło dwudziestu latach, wyprawą motocyklową na wspólny urlop była tak ogromna.
Czasy się zmieniły, sprzęty się zmieniły, dostęp do gadżetów i zasobność portfeli również. Dzisiejsi turyści podróżują na wypasionych, nowoczesnych beemkach, z pełnym pakietem ubezpieczeniowym, w ciuchach gwarantujących komfort w każdych warunkach pogodowych i polegający niemal wyłącznie na swoich tłustych jak baleron kartach kredytowych.
Nam takie wakacje jeszcze nie były dane. Motocykl jest 14-to letni, na ubezpieczenie podróżne nie było nas stać, więc jechaliśmy z nadzieją, że jakoś to będzie. W razie, gdybyśmy niespodziewanie musieli się ratować gotówką, nie zapłaciliśmy czynszu, zostawiając te pieniądze na koncie. Ciuchy mamy, jakie mamy. Znowu jest to mocno przypadkowy zlepek tego, co udało się kupić. W sumie to przyznać muszę, że Dorotka jest ubrana dużo lepiej ode mnie – jej ciuchy to dedykowane, markowe texy z membranami itp. Mój ubiór to 10-cio letnia kurtka tekstylna z Lidla, chińskie spodnie z plastiku za około 100zł i glany Grinders. Spodnie, według zapewnień ogłaszającego miały być wodoodporne. I były. W obu kierunkach po 100% wodoszczelności, co sprawia, że po pół godziny jazdy mam mokre gacie, bo zaparowuję. Żeby usprawnić te spodnie, za pomocą biurowego dziurkacza zrobiłem sobie otwory wentylacyjne w podpince i jest lepiej. Niewiele, ale lepiej.
Porównując jednak wyposażenie AD2018 do tego sprzed 23 lat, dzieliła nas przepaść jakościowa:
mieliśmy komplet kufrów, dający możliwość zapakowania się bez obawy, że dobytek zamoknie albo zostanie rozkradziony na pierwszej z brzegu stacji benzynowej. Mieliśmy tank-baga, nawigację, smartfony, zasilanie 12V, podgrzewane manetki, a co najważniejsze – mocny, wygodny i niezawodny motocykl z litrową V-dwójką. Bajka!
Kilka tygodni wcześniej przygotowywaliśmy się do wyjazdu robiąc próbne wypady, testując pozycję, czas podróży i spalanie. Dzięki nim wykryłem problem ze świecami, który do urlopu zdążyłem usunąć. Udało się też określić ile jesteśmy w stanie przejechać od przerwy do przerwy, jakimi prędkościami i ile potrzeba na paliwo.
No i tu dochodzimy do zasadniczej treści a więc nastąpi zmiana stylu narracji.
Start zaplanowany na niedzielę o 5 rano. Wszystko 15 razy sprawdzone. W teorii 100% gotowości, w praktyce stresik jak cholera. Taki pozytywny, typu „Reise Fiber”. A więc nocka z głowy a od rana 3 razy siadałem na sraczu, wiadomo - bo stresik. No, ale pierdziu – jedziemy.
Pierwszy etap, to dojazd autostradami do portu w Dover. Około 370km. Prom na 11-tą. Mamy więc zapas czasu. Droga pusta, piękny wschód słońca, tylko zimno jak cholera. Pod domem mieliśmy 7 stopni a na autostradzie pokazuje momentami 5. Brrr.
Ogrzewane manetki zarobiły na siebie już w pierwszych kilometrach wycieczki.
Oczywiście, my ubrani na letniaka, bo w prognozach zapowiadali od 22 do 26 stopni. Niedomyślnym acz troskliwym podpowiem, żeby uspokoić – przeżyliśmy.
W połowie drogi robimy postój na śniadanie i fajka. Double sausage and egg z McDonalds mogę zawsze. W przeciwnym do naszego kierunku ciągną tabuny motocykli na MotoGP w Silverstone. Naiwni, jeszcze nie wiedzą, że się nie odbędzie (odwołane z powodu ulewy).
W Dover jesteśmy ciut przed 10-tą. Tankuję do pełna i meldujemy się w porcie. Dosłownie 5 minut później wjeżdżamy na prom. Zaskakuje nas ilość motocykli. Setki. Nie wiem, czy to jakaś impreza po drugiej stronie, czy po prostu w sezonie urlopowym to norma. Ale ilość i różnorodność tych maszyn mnie zachwyca. Są nawet weterany sprzed IIWŚ. Mimo, chorobliwej wręcz potrzeby bycia outsiderem, cieszę się jak dziecko, że jestem częścią tej bandy, czy też może raczej – społeczności.
Jesteśmy na promie. Motocykl zabezpieczony, lecimy zająć miejsca siedzące. A potem to już kawka, kanapka i fajeczka i relaks.
Chwilę po 13-ej - „Bienvenue en France”. Na „bonjour” 22 stopnie, lekkie chmurki, rewelacja.
W drodze do granicy Belgijskiej, mija mnie jakiś żabojad na GSXR. Nie zwracam na to specjalnie uwagi. Nie mam już symptomu młodego ściganta, żeby nie dać się wyprzedzać nikomu.
Chwilę później, żabojad wyraźnie zwalnia i zaczynam go dochodzić. Kiedy zaczynam go wyprzedzać, daje mi znak ręką, żebym zwolnił. Chowam się więc za niego, a kilkadziesiąt metrów dalej mijamy fotoradar. Uff. Fajny żabojad. Jeszcze mi kiwnął na pożegnanie, jak zjeżdżał z autostrady. Niesamowite. Dzięki żabojadzie!
Pierwszy postój, po 300km, jak trzeba było zatankować. Później postoje wypadają coraz częściej. Na końcu, nawet co 45-60 minut. Z banalnego powodu – dupy bolą.

Antwerpia, jak zawsze, zakorkowana. Duchota, spaliny, łapa boli od sprzęgła, ale nie pcham się do przodu, bo nie wiem jakie w Belgii panują zasady w tej kwestii. Ale trafia się jakiś Austriak w podeszłym wieku na GS-ie prosto z salonu, który dziarsko gna środkiem między autami. Więc ja – cwany gapa, podpinam się pod niego i ślicznie skracamy sobie korek do kilku minut. Dzięki kasztanie!
Trochę ponad 700km od promu mamy zarezerwowany nocleg w motel24.de (polecam). Byle tam dotrzeć.
Droga jednak mija szybko i płynnie. Mimo narastającego bólu dupy, kilometry uciekają a do motelu docieramy jeszcze za jasnego. Kupuję nam na stacji czteropak, meldujemy się, i odpoczyn.
Dorotka 5 minut później zaprzyjaźnia się na fajce z jakimś bajkerem z Polski, który przyjechał na BMW gdzieś spod Rzeszowa. 15 minut później zna historię jego życia, wie że gość mieszka i pracuje na stałe w Hiszpanii a tutaj pod Hanowerem umówiony jest z kumplem, który ma mu motocykl wrzucić na tira i razem pojadą do Hiszpanii. Kobiety…
Śpię jak zabity. Poranek wita nas ołowianym niebem. Pakujemy się a obok nas pakuje się Dorotki kolega z Hiszpanii. Opuszczając parking życzy nam szerokiej drogi. Dzięki Polaku!
Krótko potem zaczyna padać. Trudno, nie łudziłem się, że uda nam się przejechać pół Europy bez deszczu.
Po godzinie jazdy, robimy stop na pyszne niemieckie śniadanko. Mniam.
Do zrobienia mamy 970km. Sporo. W okolicach Berliner-ring przejaśnia się, ale zaczyna wiać.
Bliżej Szczecina to już nie jest wiatr. To jest jakiś cholerny huragan. Rzuca mi motocyklem po całej drodze, momentami jedziemy z przednim kołem w powietrzu. A wyprzedzanie tirów przyprawia o solidny ścisk w dupie. Na polach ganiają się tumany kurzu, jakieś śmieci, liście, gałęzie, wszystko. Apokalipsa! Momentami wygląda to jak burza piaskowa a my jedziemy coraz bardziej pokryci pyłem.
No, ale grunt, że już w Polsce. Jakaś taka ulga – we did it!
Krótko przed granicą patrzę na wskaźnik paliwa – wypadałoby zatankować. Ale co sobie Poznaniak może w takiej sytuacji pomyśleć? W Polsce będzie taniej, tam dojadę i zatankuję. Spryciula.

Zaraz za granicą jest stacja i druga i trzecia. Tuż obok siebie. Krzyczę do Dorotki, że jedziemy do następnej, bo tutaj na pewno drożyzna. No i tak mija 30km, 35 a stacji ani śladu. Mam już konkretnego stresa, bo paliwo powinno było się skończyć jakieś 15km temu. Wreszcie jest jakiś zajazd przydrożny. Dorotek idzie skorzystać a ja googlam, gdzie najbliższa stacja. W zajeździe tłum staruchów z autokaru, który zatrzymał się chwilę przed nami i pierwsze zderzenie z polską życzliwością „przecież mówiłam, że pomidorowa z makaronem! Bierze pani czy wychodzi?!”, „pan tu nie stał!”, „a pani to nie wie, co znaczy kolejka? Ja mam panią kultury uczyć?!”. Dzień dobry Polsko!
Google mówi, że za 2km jest stacja, ale w przeciwległym kierunku a na naszej nitce, za 6. Spoko, nawet jak koza zdechnie to spacerem do którejś dojdę i będzie ok. Dojeżdżamy do tej na naszej nitce ze spokojem. Tankujemy i uff – kamień z serca. Zostaje nam jakieś 70km do Pustkowa. Wybieram trasę przez Pobierowo, żeby trochę pozwiedzać i przypomnieć sobie miejsca dawno nie odwiedzane. Droga do Pustkowa z Pobierowa wiedzie przez las, łapiemy więc na koniec wycieczki trochę off-roadu.  Chwilę po 15-ej jesteśmy zakwaterowani.
Gospodarze okazują się być arcy-sympatyczni, momentalnie organizują nam dla motocykla miejsce w garażu mimo, że o to nie prosimy. Pogoda piękna, nastroje szampańskie, idziemy się witać z sinicami w Bałtyku.

Na wieczór, lekko już rozluźnieni wcześniejszą degustacją, kupujemy flaszkę i przyłączamy się do biesiady z naszymi gospodarzami. Flaszka pęka błyskawicznie a po chwili na stół wjeżdża kanister bimbru. Pięciolitrowy kanister. Jest grubo. Około północy rusza festiwal muzyki disco polo puszczanej ze smartfona, przenosimy się na werandę któregoś z domków, bo zaczęło kropić. Stoły uginają się od żarcia, jak na weselu. Atmosfera, jakbyśmy znali się od 25 lat.
W pewnym momencie pada hasło – idziemy na punkt widokowy! Nie mam pojęcia, na jaką cholerę iść w środku nocy na punkt widokowy nad morzem, ale jestem już w stanie, kiedy skłonny byłbym nawet zaakceptować zaproszenie do tańca. Wszystko mi jedno. Ruszamy się, idziemy na punkt, na którym, oczywiście nic nie widać, tylko wieje i szumi. W drodze powrotnej Dorotka zaczyna swoją drogę krzyżową: stacja pierwsza – Dorotka upada itd. Zmogło ją. Bywa. Kobiety pomagają ją doholować do domu, leje się przez ręce, wnosimy ją po schodach we czworo i układamy do snu.
Schody śmierci
Ostatnia stacja drogi krzyżowej Dorotki
A we mnie wstąpił imprezowy chochlik. Myślę sobie: no Adaś, nalejemy se teraz stakanika bimberku i pomyślimy cóż zrobić z tak cudownie rozpoczętym wieczorem? Jakie przygody nas jeszcze czekają? A w głowie huczy hicior „ale-ale-Aleksandra”.
Niestety słyszę od gospodyń – idź do niej, się nią zajmij, bo może potrzebować pomocy jak się tak skuła.
No-szzz-lerrra jasna! Trudno. Mus to mus. Posłusznie udaję się na pięterko i grzecznie zasypiam.
Uprzedzając pytania – rano zero kaca.
W Pustkowie zostajemy tydzień. Na kończący nasz pobyt weekend dołącza do nas Paula z Bartkiem i psiakami. Znowu dobry melanż. Tym razem z Pigwówką i rano kac przeokrutny. W niedzielę mieliśmy się zameldować na obiad u Kocyków. Dotarliśmy na kolację. Pretensje do Pigwówki.
Droga Połczyn-Czaplinek – kiedyś moja ulubiona i ukochana trasa w Polsce, straciła przez lata swój urok. Nie wiem, czy to ja się napatrzyłem innych dróg w Anglii, Irlandii i Walii czy stan techniczny nawierzchni, mocno już podupadły, sprawiły, że nie zachwyca już tak jak kiedyś. Za to polska przyroda bardzo. Pola, lasy, łąki, jeziora. Na co dzień nie zwracamy na to uwagi, wystarczy jednak trochę pobyć gdzie indziej, żeby zdać sobie sprawę z tego, jak pięknym krajem jest Polska.
Od Kocyków, we wtorek przenosimy się do Poznania. Mama w szpitalu, tata nam gospodarzy. W środę mam rozmowę w Amazonie. Blisko 5 godzin. Ale magiel!
Czwartek z samego rana start w drogę powrotną. Przed nami 970km do Rotterdamu, na prom. Droga płynie bajecznie, choć dupy nie zdążyły jeszcze odpocząć i postoje musimy robić częściej niż planowałem. Jakoś od Westfalii kiepści się pogoda i mamy na zmianę deszcz i wiatr oraz mocne obniżenie temperatury. Nie robi nam to specjalnie, bo ciuchy dają radę, motocykl daje radę to i my dajemy.
Pod Amsterdamem to już jest biblijny potop a nie deszcz. Jadę na oślep, celując w czerwone lampki poprzedzających mnie aut. Mylę drogę i nadkładamy kilkanaście kilometrów przez jakieś holenderskie miasto. Trochę korków, trochę zwiedzania.

* Takie nota bene –didaskalia: Swoją szosą, ciekawa pętla czasowa. 23 lata temu podczas wyprawy na Jawie, też nas dorwał potop w Trójmieście. Oberwanie chmury z gradem. Wody w kilkanaście minut napadało do połowy kół w motocyklu. I też zgubiłem trasę (byliśmy w Sopot trzy razy).

Pod wieczór, docieramy na prom. Mamy 1.5 godziny zapasu, ustawiamy się w kolejce i czekamy. Jest bosko. Wokół nas jakieś staruchy w zabytkowych autach z lat 50 i 60. Ubrani w ciuchy z epoki. Czad. Jacyś hippisi w VW transporterach z lat 70-ych. Atmosfera bankietowo-rautowa. O co tu chodzi? 
Wjeżdżamy na prom chwilę przed 21-szą. Zrzucamy graty do kajuty i bez zmiany ciuchów idziemy pozwiedzać. A na promie atmosfera jak w „Statku miłości”. Pamiętacie ten kiczowaty serial z lat 80-ych?
Pokład promu
Balety, bankiety, puby obsadzone po ostatni taboret. Część ludzi na wieczorowo, część na luzaku. Każdy coś pije albo je. Na odkrytym pokładzie głównie kierowcy tirów. Piją piwo z plastikowych kubków i palą fajki. Wypijamy po browarku, idziemy na kolację. Potem wracamy na pokład zobaczyć jak prom odbija, jeszcze jeden browarek, tym razem z plastiku, fajka, kupujemy jakieś przekąski w sklepiku i idziemy do kajuty. Mamy zbyt wymieszane w dupskach żeby udzielać się towarzysko.
Nad ranem witamy się z Anglią, zostaje nam do kulnięcia ostatnie 300km. Trwa to jakoś dziwnie długo. Może to skumulowane zmęczenie? Nie wiem. W każdym razie, decyduję się pojechać na skróty, płatnym odcinkiem autostrady M6. Daje to nam jakieś pół godziny oszczędności.
Po opłaceniu bramek, postanawiam odwinąć mocniej gaz, żeby dynamicznie wystartować i wyciąć auta wokół nas. Zapominam jednak, że motocykl jest przeładowany i że mam w kufrach dużo więcej niż dopuszcza zdrowy rozsądek, skutkiem czego przelatuję kilka dłuuuuugich metrów z przednim kołem wycelowanym w niebo. Kierowca samochodu obok puka się w czoło a kilku innych patrzy na mnie jak na terrorystę z pasem Shahida na klacie. Ja się o mało nie zesrałem w chińskie gacie a Dorotka, słyszę, zanosi się śmiechem. Taki akcent na koniec wycieczki.
Jesteśmy w domu. Wszystko zagrało, wszystko poszło idealnie, nie było ani grama nerwów, przez blisko dwa tygodnie nawet na siebie nie warknęliśmy. W domu nam się to nie zdarza. Raz na kilka dni, musi być pyskówka albo kłótnia, bo tak.
Motocykl dał radę, myśmy dali radę, było bosko. Zestaw wspomnień na resztę życia. Łącznie zrobiliśmy na tym wyjeździe 2060 mil (około 3300km). Ze względów finansowych znacznie mniej niż planowałem, ale i tak jest to mój życiowy rekord.

wtorek, 24 lipca 2018

Marek


Padłem. Padłem na łóżko brzuchem na dół. Bez sił, bez energii. Po to, by powegetować bez żadnego wysiłku jakiś czas. Zmęczenie dokonało druzgocącego zwycięstwa, pogromu wręcz, nad moim jestestwem. Zwycięstwo bez negocjacji warunków kapitulacji. Miażdżąca wygrana. Nie było to zmęczenie spowodowane wysiłkiem czy pracą. Było to zmęczenie ogólne, życiowe. Od jakiegoś czasu budziłem się zmęczony i starając się jakoś przetrwać dzień docierałem do wieczora, kiedy to, śmiertelnie wykończony, niemal w agonii usilnie próbowałem zasnąć. Bezskutecznie. Zasypianie zajmowało mi godziny, sen był płytki i rwany a poranki zawsze ciężkie. Nie pomagało picie. Nie pomagało niepicie. Nie pomagały wieczorne spacery, nie pomagały prysznice, relaksujące kąpiele, czytanie i inne polecane przez „mądrych” metody. Nie potrafiłem się zregenerować, nie potrafiłem wyspać. Mózg pracował nieustannie na zbyt wysokich obrotach. Wolne brał sobie wyłącznie w takich chwilach, jak ta. Kiedy padałem.
Leżałem, więc w poprzek łóżka, brzuchem na dół, ramiona rozrzucone na boki. Słońce padające pod ostrym kątem przeświecało wertykale malując zebrę na ścianie i wykładzinie. Przyglądałem się temu zjawisku chwilę bez żadnych refleksji. Jakoś tak mimochodem, mój wzrok, szukając punktu zaczepienia, trafił na gniazdko elektryczne.
Niech już się ten upał skończy. Albo nie. Niech jest upał, bo jeśli nie upał to będzie lało miesiącami. To już wolę upał.
Zawiesiłem bezmyślnie wzrok na gniazdku i chwilę trwałem jak w letargu.
Po jakimś czasie, nienawidzący bezczynności mózg, zaczął produkować jakieś myśli. Pierwszą, która przedarła się do świadomości była myśl, czy może warto byłoby wymienić to gniazdko na takie z wtykami USB. Nie trzeba by biegać i szukać ładowarek co wieczór. Po prostu miałbym tam na stałe wpięte kabelki USB-C i drugi do Iphone’a i po kłopocie. Chyba warto. Nie jest to drogie, więc czemu nie? Ale zaraz po tej myśli zaatakowała następna: a jak taki wtyk USB w gniazdku działa? Jeśli on jest na stałe wpięty w zasilanie, oznacza że zużywa prąd przez caluteńką dobę i nieważne jest, czy telefon jest do niego podpięty, czy nie. Takie coś nie mogło mi się spodobać. Tyle prądu w skali roku zmarnowane a ja jestem z Poznania. No właśnie a ile? Ile kosztuje roczne trzymanie ładowarki w gniazdku, zakładając że pobiera około 200mA jeśli nie ładuje telefonu i 2000 kiedy ładuje? Czas ładowania telefonu to około…
Nieeeeeee!!! Durny mózg! Po co mi to wiedzieć?! Co mi da ta wiedza?! Uczyni mnie bogatszym, lepszym? Usilnie powstrzymywałem mózg od wejścia na obroty. Nie chciałem tej gonitwy myśli bez celu. Chciałem odpocząć.
Kiedy tak zmagałem się na manowcach swojej świadomości, tępo wpatrując się w gniazdko w ścianie, zza szafy wyszedł maluteńki człowieczek.
Nie mam pojęcia, dlaczego nie zerwałem się na równe nogi, nie mam pojęcia, dlaczego nie zareagowałem w jakikolwiek sposób i dlaczego mnie to nawet nie zdziwiło. Nie wiem.
Człowieczek był wysokości kubka do herbaty. Wyglądem, a może raczej stopniem dojrzałości biologicznej, odpowiadał wiekowi 12-13 lat. Chłopak - podrostek, na oko. Wpatrzony w podłogę, w jednej ręce trzymał torebeczkę z chipsami, drugą szuflował je zawzięcie do ust. Plecy wygięte w pałąk, głowa mocno pochylona, schowana w ramionach jakby wstydził się czegoś, przepraszał, że żyje. Na głowie miał czapeczkę, jaką w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nosili kolarze - kolarkę. W białe, czerwone i zielone prążki. Miał też na sobie zieloną koszulkę typu polo i dżinsy. Buty sportowe, ale były zbyt małe, żebym mógł je dokładnie opisać.
Szurając nogami, nie odrywając wzroku od wykładziny i szuflując chipsy podszedł, jak gdyby nigdy nic, w stronę gniazdka. Stanął pod nim, dokładnie na linii mojego wzroku i nie podnosząc głowy rzucił mi spojrzenie spod daszka swojej kolarki. Spojrzenie, które trwało ułamek sekundy i miało tylko upewnić go, że został zauważony. Nabrał powietrza i natychmiast je wypuścił. Powtórzył czynność jeszcze dwa razy. Wyraźnie się do czegoś przygotowywał. Kiedy wreszcie był gotów, powiedział:
- Tata mówi, że USB w gniazdku nie bierze prądu, kiedy nie ładuje.
- Nie? No to jak to działa? – spytałem.
- Tam jest taki stycznik, że jak się wsuwa kabel to załącza trafo.
- Trafo? To tam jest transformator?
- No chyba, trzeba jakoś zbić ten prąd do poziomu USB, co nie?
- Nie wiem, myślałem że to się jakoś elektronicznie robi. Trafo to jednak trochę prymitywna metoda.
- Nie wiem, nie znam się. Nie jestem elektrykiem – odparł ludzik i wzruszył ramionami.
- A kim jesteś? – zapytałem.
- Marek. A mój tata to Kajetan. – odparł bez namysłu.
- Aha, a ja jestem Adam – przedstawiłem się, bo uznałem, że tak wypada.
- Wiem. Mieszkamy już razem jakiś czas – powiedział Marek beznamiętnie, nie podnosząc wzroku z podłogi i wpakował kolejną porcje chipsów do ust.
- Czemu jesteś taki mały? – spytałem, być może zbyt bezpośrednio, ale przyznam, że nie zastanowiłem się nad tym pytaniem. Po prostu cisnęło mi się na usta odkąd go zobaczyłem.
- Wcale nie jestem mały! Jestem już duży i niedługo będę pracował razem z tatą! – jak mogłem przypuszczać, moje pytanie oburzyło Marka, który po raz pierwszy od początku naszej rozmowy odważył się spojrzeć mi prosto w oczy. Spojrzenie, nie trwało długo i zaraz potem powrócił do wpatrywania się w podłogę.
- Nie to miałem na myśli. Chodziło mi raczej o Twój rozmiar, jako taki. Widzisz chyba różnicę między tobą a mną, co? – próbowałem się tłumaczyć.
- Nie, nie widzę. – odparł obrażony Marek.
- Chodzi mi o to, że ja mam ponad 170 centymetrów wzrostu a Ty masz, tak na oko, może 10. Rozumiesz?
- Nie, nie rozumiem – rzucił z ustami pełnymi chipsów.
- Nieważne. Powiedz mi coś o sobie, o twoim ojcu. Czym się zajmujecie, co robicie? – próbowałem naprawić relacje.
Marek przekręcił głowę, tak aby rzucić mi spojrzenie jednym okiem spod daszka czapki. Było to spojrzenie wyzywające i mające mi dać do zrozumienia – zapamiętaj sobie kolo: nigdy więcej nie mów do mnie mały, bo zobaczysz. Popatrzył na mnie tak chwilę, po czym obrócił się na pięcie i poszurał w stronę szafy. Usłyszałem jedynie, rzucona zza pleców:
- Do widzenia. – po czym znikł za szafą.
- Adaś, chodź na obiad! – dotarł do mnie z dołu głos żonki.
Była to zachęta konieczna i wystarczająca do porzucenia wszystkich istotnych zajęć i oderwania się od wyczerpującego odpoczynku. Podźwignąłem, więc strudzone ciało i poczłapałem na dół na kurczaka z warzywami i ryżem.




Ciąg dalszy pewnie nastąpi

czwartek, 10 maja 2018

2018-05-10


Dzisiaj króciutko.
Mój czas w Indiach dobiega końca, więc jest to swoistego rodzaju fin de siècle skłaniające do podsumowań.
Czas spędzony w Indiach – łącznie 10 tygodni. 
Przejechanych kilometrów – ponad 7 tys.
Zaliczonych sraczek – dwie. Jedna z przepicia, druga nie wiem, od czego ale zakończona sikaniem krwią. Niezły wynik jak na wszechobecny brud i wysokie temperatury.
Czy spędzony tu czas upoważnia mnie do oceny tego miejsca? Oczywiście, że nie. Ale swoją opinię mam prawo mieć i się nią dzielić, jeśli ktoś zapyta.
A oto i ona:
Mimo ogromnej wyrozumiałości i tolerancji, jaką w sobie mam, nie jestem w stanie pojąć jak ktoś z zachodu, kto był tu za swoje pieniądze, może zachwycać się tym śmietniskiem i ludźmi na nim żyjącymi
Żeby była jasność, nikt przez ten cały czas nie był dla mnie niemiły, agresywny a wręcz przeciwnie. Ale owce też takie są i nie znaczy, że miałbym się nimi zachwycać. W sumie, to wyjątkowo trafne porównanie, również ze względu na zapach.
Kilka dni temu, wymyśliłem że otworzę działalność pod międzynarodowo brzmiącą nazwą „India Experience” i będę organizował ludziom chętnym poznania Indii, wycieczki na ich lokalne wysypiska śmieci za 1/25 ceny podróży do Azji. Pomysł ma tę zaletę, że mogę organizować takie wycieczki w niemal dowolnym kraju na świecie, bo każdy kraj w większych skupiskach ludzkich ma wysypiska. Zainwestuję w indyjskie łachy oraz curry i podróż po Indiach, jak ta lala. Ma się łepetynę na karku, co?
Z dotychczasowych moich wyjazdów, ten mnie zmęczył najbardziej. Przez te kilka tygodni postarzałem się kilka lat. Wracam z uszkodzonym wzrokiem, problemami z kręgosłupem i odnowionymi problemami z kolanami. Może jak odpocznę, dojdę trochę do siebie i będzie ciut lepiej? Nie wiem. 
Dzisiaj, nawet patrząc w lustro, widzę o ile bardziej siwy jestem i postarzały.

Podsumowując podsumowanie, nie muszę, chyba, odpowiadać na pytanie: czy warto udać się do Indii?
Stek utyskiwań i biadolenia powyżej mówi za siebie.
Jeśli ktoś, uzna że mimo wszystko chciałby spróbować, doradzam unikanie większych miast i skupisk ludzkich. Raczej warto się kierować na miejsca, gdzie przyroda nie została jeszcze zdewastowana i nie ma ciżby, w której trzeba się przepychać przez wyjątkowo przykro pachnących ludzi i być atakowanym przez żebraków, niczym Negan z „Walking Dead” przez zombie. Potrafią być tak nachalni, ze gotowi są podrzeć na człowieku ubranie.
A więc, jeśli Indie, to tylko dzika przyroda z dala od skupisk ludzkich. Kaszmir ponoć jest super. A reszta – lepiej sobie podarować i zrobić w niedzielę wycieczkę na najbliższe wysypisko śmieci, żeby się przekonać jak tam jest.


poniedziałek, 23 kwietnia 2018

2018-04-22


Niedziela. Druga tura. Pierwszy tydzień zleciał, sam nie wiem jak.
Około południa Adrian wyciągnął mnie na zwiedzanie. Wybrał z Googla coś, o nazwie AbaKhan Palace. Nic mi to nie powiedziało, ale że mieści się niedaleko mogliśmy pojechać. Co mi tam. Lepsze niż siedzenie w pokoju hotelowym.
Oczywiście, jak to w Indiach, nie mogło się obyć bez zamieszania i problemów już na etapie zamawiania Tuk-tuka. Aplikacja służąca do zamawiania, podaje do bazy lokalizację zamawiającego i cel podróży, który określa sam zamawiający. Podaje też cenę usługi i szacunkowy czas oczekiwania na kierowcę. W teorii.
Indie to kraj, gdzie teoria od praktyki jest chyba najdalej w świecie. 
Po wyklikaniu w aplikacji, wszystkiego, jak należy, dostaliśmy informację, że kierowca o numerze Tuk-tuka takim to a takim, będzie u nas w ciągu 9-ciu minut. Po chwili z dziewięciu, zrobiło się dziesięć a po kolejnej chwili dwanaście. Pięć minut później zadzwonił kierowca i spytał gdzie jesteśmy. 
Adrian powiedział, że przed hotelem a na to on, że też przed hotelem. Wtedy Adrian spytał, przed, którym? W odpowiedzi otrzymał – Hyatt. Ale myśmy zamawiali pod Hyatt Regency  an nie pod Hyatt. 
Po tej informacji kierowca się rozłączył a na aplikacji pojawiło się powiadomienie – zlecenie anulowano. 
No to od nowa. Zamówienie, potwierdzenie, czekanie. Następny kierowca przyjechał po paru minutach, ale nie chciał na zabrać, bo mu się nie zgadzał numer telefonu i zlecenia. W końcu naciskany przez nas, zadzwonił do centrali coś tam chwilę podyskutował i ruszył. Dowiózł nas na miejsce. A to wszystko za 30 rupii, czyli jakąś złotówkę.
Na miejscu, kolejne zaskoczenie. Wstęp, który według Googla miał być za darmo okazał się być płatny. Ale to jak płatny?! Obywatele Indii płacą 15 rupii obcokrajowcy po 200. Podeszliśmy, więc do kasy i zagadaliśmy: Namaste, we are from India, we are living in Pune, please two tickets for 15 rupis.
Babeczka nie dała się nabrać. Nie wiem, czemu. Widocznie byliśmy zbyt mało przekonujący jako Hindusi. Musieliśmy, więc wysupłać po 200 na łebka za wstęp. 

Postanowiłem uwiecznić tą rażącą dyskryminację i wyjąłem aparat żeby pstryknąć fotkę cennika. 
To był błąd. Natychmiast zostałem otoczony przez ochronę, która za wszelką cenę chciała mi odebrać aparat. Powiedziałem, że nie ma opcji, żeby dostali mój aparat do ręki i prędzej nie wejdę do tego ich muzeum niż pozwolę dotknąć mojego aparatu. Pańcia w okienku była bardziej uprzejma i spokojnie wytłumaczyła, że aparat pójdzie do depozytu i odbiorę go na wyjściu i że jeśli chcę, mogę sobie robić zdjęcia telefonem. Zapytałem, jaka jest różnica między lustrzanką a telefonem, na co pańcia się roześmiała i odpowiedziała, że nie wie, ale takie są przepisy i oni ich muszą przestrzegać. W wyniku dalszych negocjacji (zażądałem zwrotu pieniędzy za bilet i powiedziałem, że nie wchodzę do muzeum) personel zgodził się mnie wpuścić z aparatem pod warunkiem, że będę go trzymał w futerale przez cały czas. Na tą opcję przystałem i weszliśmy. Adrian powiedział mi już w środku, że to prawdopodobnie przez opłaty, jakie oni naliczają za profesjonalne fotografowanie i filmowanie, czyli 50 tys. rupii dziennie.
Muzeum AgaKhan Palace to dom, w którym internowano Mahatmę Gandhiego po tym, jak Indie ogłosiły deklarację niepodległości. Nieszczególnie ciekawe. Kilkanaście pokoi, w których nie ma nic prócz obrazków Gandhiego. W jednym pokoju, przedmioty codziennego użytku w gablotach, a gdzie indziej łazienka za szybą tak brudną, że nie widać, co w środku. Wszystko w stanie rozpadu i strasznie zaniedbane. We wnętrzach zakaz fotografii i strażnicy z gwizdkami, reagujący na każdą próbę zrobienia zdjęcia.
Na zewnątrz ciut lepiej. Przyjemny, zielony park, miejsce pochówku Gandhiego, spokojnie i cicho. Stragan z pamiątkami, sprzedający świecące zabawki z Chin, plastikowe klapki, dmuchane piłki i pontony. Obok straganu kantyna, w której można było kupić lody, czaj i coś do jedzenia, co silnie pachniało curry. Zdjęcia z TELEFONU, wrzuciłem tutaj: Google photos
Podsumowując – Wycieczka przyjemna acz bez zachwytów a Hindusi potrafią skopać nawet takie proste sprawy jak wejście do muzeum.

czwartek, 15 marca 2018

2018-03-15


Miejsce akcji: jakieś pole gdzieś w Indiach
Czas akcji: równie dobrze może to być 3000 lat p.n.e. jak i wczoraj
Bohaterowie: Stasiu i Romek (w wolnym tłumaczeniu), siedzą po turecku na polu w pełnym słońcu.
Później wieśniak Wacek i dwie stare wieśniaczki.
S: Grzeje dzisiaj.
R: No.
S: wczoraj też tak grzało
R: No. Przedwczoraj też.
S: Fakt.
Nastaje 15 minut milczenia.
S: Ty a słyszałeś, że Kazia spod czwórki tygrys zjadł?
R: Żartujesz, kiedy?
S: Będzie już ze trzy miesiące temu. Poszedł nazbierać kokosów i jak schodził z palmy to na dole czekał na niego tygrys. No to Kaziu cisnął kokosa tygrysowi, żeby się najadł, ale pudłował i trafił tygrysa w czoło. Tygrys się wściekł i zjadł Kazia.
R: O cholera! Gruba sprawa. I co teraz? Jak się czuje Kaziu?
S: Czuje się zjedzony. Nie ma Kazia. Chociaż jak tak patrzę na tę kozę od Nowaków to ona trochę mi Kazia przypomina.
R: Musi dusza Kazia się błąkała i wcieliła się w kozę.
S: Reinkarnacja
R: Nie, dziękuję, jestem hetero.
15 minut ciszy
R: Stachu, a co zrobiliście z wdową po Kaziu, ona taka teges była, co nie? Fajna w sensie?
S: Fajna, nie fajna, ale używana. Nikt takiej nie chciał, bo się bali, że coś po Kaziu mogą złapać.
R: Racja. No to, co zrobiliście?
S: Spaliliśmy ją.
R: Pieprzysz?! To tak się robi z wdowami?!
S: Teraz już tak. Stary, mówię Ci, jaka impra była. Musisz przyjść na palenie następnej.
R: Będę na bank, tylko daj znać.
S: Spoko. Puszczę ci sygnał.
15 minut ciszy później.
S: Głodny jestem.
R: W czym problem? Obok masz mango, tutaj banany, cebula a tam kokosy.
S: Tak, tylko mi się tak wygodnie siedzi, że nie chce mi się wstawać, może ty byś mi nazbierał czegoś do jedzenia?
R: Mógłbym, ale mi też się nie chce ruszać.
S: No widzisz.
5 minut milczenia.
S: Ale jak tak siedzę i to słońce mnie tak grzeje to czuję jakby mi przekazywało swoją energię.
R: Też tak mam. To skoro ono przekazuje energię to nie musimy jeść, będziemy czerpać ze słońca.
S: Zaje pomysł! Posiedźmy i się najedzmy słońcem.
R: Swoją drogą takie słońce musi być, co najmniej bogiem, żeby dawać tyle energii.
S: Na pewno jest. Nazwijmy go Surja
R: Czemu Surja?
S: Bo ja się tam urodziłem a też jestem boski.
Kilka godzin później. Słońce, czyli Surja, chyli się ku zachodowi i powoli zbliża się bogini nocy o imieniu Ratri. Ratri, bo to panieńskie nazwisko teściowej Stasia.
R: Stachu, w głowie mi się kręci
S: To dobrze. Znaczy, że masz już dużo energii.
R: Aha
S: Jutro też się najemy słońca. I tak codziennie. Świetna sprawa ten bóg Surja. Nic nie trzeba robić a on Ci daje energię. Wystarczy się na niego patrzeć.
R: No…Stachu, czy mi się wydawało, czy ten słoń coś przed chwilą powiedział?
S: Słoń? Przecież słonie nie mówią?
R: Widocznie ten jest jakiś boski. Bo słyszę jak mówi. I tańczy.
S: Aha. Mówi jakby – ganiej się. Coś takiego.
R: No. To na pewno bóg. Nazwijmy go Ganesa.
S: Jak dla mnie może być. O rany, ale się objadłem tym słońcem. Aż mnie głowa rozbolała. Chyba się zaraz zwymiotuję.
Przechodzi obok starszy rolnik o imieniu Wacek i zagaduje:
W: Co to tu za heca? Co tak siedzicie?
S: Właśnie skończyliśmy ucztę. Żywiliśmy się słońcem.
W: I co, to działa?
S: I to jak. Chcesz popróbować z nami, to zapraszam. Zaczynamy jutro godzinę po wschodzie słońca. Przyprowadź znajomych.
W: Hmm, w sumie to mieliśmy jutro wpaść do Joga na gimnastykę. Ale gimnastyką się nie najemy no i zmęczyć się można.
S: Gimnastykę? Bez sensu. A co to ta gimnastyka Joga?
W: Nasz wioskowy pastuch nudził się wypasając krowy i wpadł na pomysł, że jak dotyka stopą ucha to energia z ucha przepływa mu do stóp i mniej go nogi bolą. Polecam. Jog wymyślił jeszcze, że jak wygnie się odpowiednio żeby dotknąć głową dupy, zamknie krąg energii i w ogóle nie będzie potrzebował jeść. I teraz codziennie próbuje.
S: Wolę Surja.
W: Co?
S: Surja. Bóg słońca, który daje nam strawę i energię do życia.
W: Aha. No to chyba jutro wpadniemy do was, bo ostatnio na wizycie u Joga wystawiłem sobie bark.
S: Zapraszamy. Start jutro, godzinę po świcie.
Dzień następny. Niecała godzina po wschodzie słońca. Wokół Romka i Stasia, tłumy wieśniaków siedzących po turecku i wyczekujących w podnieceniu strawy.
Jakieś wieśniaczki rozmawiają:
W1: Pani kochana, ja nie wiem jak to tak dalej będzie. Do znachora to się teraz 2 miesiące czeka w kolejce.
W2: Tak, tak. Kiedyś tego nie było.
S: Cisza wszyscy. Proszę nie przerywać. Zaczynamy ucztę!
Kurtyna