piątek, 24 stycznia 2025

Tekst trochę inny

Tytułem wstępu i wytłumaczenia:

Ten tekst będzie trochę inny. Powstał głównie za sprawą nacisków ze strony rzeszy fanów mojego bloga (w liczbie osób trzech) i odbiega od założeń ideologicznych tego "pamiętnika".

Na początku, kiedy do głowy wpadł mi pomysł upublicznienia swoich przemyśleń w Internecie, postanowiłem nie dzielić się sprawami dołującymi, smutkami ani żadnymi smętami. Miały to być teksty raczej krotochwilne, relacje z podróży albo takie filozofowanie chłopka roztropka ze starej części Poznania. 

Życie w ostatnich latach zmieniło trochę moją kolorystykę postrzegania świata, dlatego nie pisałem nic, żeby nie smucić. 

Dzisiaj jednak, jak już wspomniałem, na skutek nacisków ze strony czytelników, wobec których jestem wielce zobowiązany, postanowiłem uwolnić trochę tego, co kołacze się po mojej pustej czaszce. Króciutko. 

W roku 2022 skończyłem 50 lat i wtedy nie wydawało mi się, że ta cyfra coś znaczy, że nastąpią jakieś kategoryczne zmiany w życiu, moim do niego nastawieniu i w całym moim otoczeniu. 

Naiwne to było. Ale skąd miałem wiedzieć? Pierwszy raz obchodziłem 50-tkę. 

Nieśpiesznie, acz konsekwentnie życie postanowiło odbierać wszystko to, co miałem od zawsze, miałem za pewnik, za fundament. Zaczęło odbierać tych i to, co kochałem i uwielbiałem. 

W pierwszym rzucie padło na bliskich. Najpierw zmarł mój dziadek. Covid sprawił, że nie mogłem się z nim nawet pożegnać. Dziadek był mi najbliższym członkiem rodziny. Bardziej jak ojciec, przyjaciel, mentor. Jego talent oratorski, jego barwne (a w zasadzie barwione) opowieści budowały moją wyobraźnię i wizję świata. Jeśli dzisiaj w towarzystwie snuję równie "barwione" opowieści to za jego sprawą. Był niedoścignionym bajarzem. Nikt mu nigdy nie wyrzucał tego, że jego opowieści w niektórych momentach o milę mijały się z prawdą, liczby były zawsze wielokrotnościami tych faktycznych, bo opowiadał z taką werwą i pasją, że słuchanie ich było jak wyprawa w nieznane światy. 

Niecały rok później odszedł mój tata. Odszedł w sposób mocno dramatyczny. Nie będę opisywał szczegółowo jego śmierci, powiem tylko, że zafundował nam na koniec rollercoaster emocji. 

W roku następnym odeszły od nas bez uprzedzenia oba psy. Jeden w kwietniu, drugi w święta Bożego Narodzenia. Nagle, bez żadnych objawów, po prostu.

Rok 24 przyniósł też problemy zdrowotne, zawieruchę związaną z pracą i mnóstwo innych przebojów, przez które dni uciekały jak szalone. Zajęci rozwiązywaniem problemów bieżących, nie zauważaliśmy upływu czasu. Nie wiem, kiedy ten rok minął, nie zdążyliśmy nawet pomyśleć o wakacjach, czy innej formie regeneracji umysłów. 

Kilka dni temu uświadomiliśmy sobie, że mija rok, odkąd wyprowadził się od nas Maciek.

Wszystko to sprawiło, że gdzieś uleciała radość, ulotniła się chęć do robienia rzeczy ciekawych, chęć do jakiejkolwiek aktywności. Nade wszystko uleciała chęć do widywania się z ludźmi. I nie, nie jest to depresja. Wiem, bo z depresją i jej nawrotami zmagam się od lat, i dokładnie potrafię ocenić w jakim stanie mój umysł jest w danym momencie. Jest to jakiegoś rodzaju sen zimowy. Letarg. Mój motocykl stoi pokryty kurzem w garażu, a ja tkwię w fotelu. Jeśli zdarzy mi się czas wolny spędzam go czytając i słuchając muzyki. Najchętniej samotnie. 

Zauważyłem również, że częściej wracam myślami do lat minionych niż wybiegam w przyszłość.  Ale nie tylko ja. W ostatnim czasie, po latach ciszy, zaczynają się odzywać znajomi z dzieciństwa, przyjaciele z podstawówki. W grudniu uczestniczyłem zdalnie w spotkaniu ludzi z mojej klasy w szkole podstawowej. Niesamowite, jak po tylu latach mało się zmieniliśmy. Mam na myśli osobowościowo. Wyraźnie widać, że ta część naszego charakteru kształtuje się już w tak młodym wieku. Reakcje, odzywki, mimika czy gesty osób, które widziałem po raz ostatni 35 lat temu nie wywołują u mnie żadnego zaskoczenia, ponieważ doskonale je znam i pamiętam. I jakoś tak bezpieczniej się czuję pośród tych ludzi. Wiem, czego się mogę spodziewać.

Przez kilka tygodni z wielką przyjemnością przegrzebywałem też archiwa państwowe i parafialne różnych miast i wsi szukając aktów urodzenia czy świadectw chrztu moich przodków. Swoją drogą polecam ten rodzaj rozrywki. Ma to w sobie coś z pracy śledczej, coś z pracy historyka. Szczególnie mało wiedziałem o swojej rodzinie po mieczu. Rodzina mojej mamy jest dość mocno udokumentowana, mamy rozpisane drzewo wstecz aż do końcówki XVIII wieku. Rodzina ojca natomiast, niewiele się przejmowała tym, co dawniej i nawet nie znałem imion i nazwisk swoich pradziadków. Nie wiedziałem też skąd pochodzą i czy nazwisko Kaliski, jest tym staropolskim wywodzącym się jeszcze z czasów piastowskich, czy tym żydowskim, jakie zaczęło się pojawiać w kronikach w XIX w. w Łodzi i Kaliszu. Nie udało mi się tego ustalić z całą pewnością, ponieważ trop urywa mi się gdzieś w drugiej połowie XIX wieku. Natomiast wszyscy przodkowie, do których akt się dokopałem byli chrzczeni i nie ma żadnych koligacji starozakonnych. I nie mam tu żadnych antysemickich myśli. Kierowany byłem wyłącznie ciekawością. Chwilowy brak postępów tylko motywuje mnie do dalszego przegrzebywania archiwów i mam nadzieję, że niedługo trafię na jakiś trop. 


Polecam każdemu z zacięciem historyka, każdemu ciekawskiemu, każdemu, kto chce dowiedzieć się czegoś więcej o tym skąd pochodzi i kim jest. Rewelacyjna zabawa. A ja na pewno nie skończyłem jeszcze. Znajdę sposób, żeby się dowiedzieć kim był Konstanty Kaliski z Konina, na którym kończy się moje dotychczasowe śledztwo.


piątek, 7 października 2022

Z cyklu: "Historie Dziadasa - cz.3 - Kraków"

    Kolejna z okupacyjnych opowieści „dziadasa”, którą chcę tutaj przytoczyć, dotyczyła życia w latach 1941-1945 w Krakowie. Zaznaczam, że (a dziś wiem to już na pewno) z prawdą nie miało to wiele wspólnego. Dziadek był po prostu urodzonym gawędziarzem i bajkopisarzem, lecz niezwykle utalentowanym. 

    Po wysiedleniu w 1941 roku rodzina Paczkowskich tułała się po Krakowie, poszukując lokum. Traf chciał, że przygarnęła ich pewna nobliwa, szlachetnie urodzona dama, która niedawno owdowiała i w jej mieszkaniu zrobiło się pusto i smutno. W zamian za pomoc w sprawach domowych zaoferowała moim krewnym pokój. Generalna Gubernia nie była tak drastyczna w stosunku do Polaków jak np. Warszawa czy tereny dawnych Prus Wschodnich. Polacy ze znajomością języka niemieckiego łatwo mogli znaleźć pracę i wieść w miarę bezpieczny żywot. Pradziadek miał w metryce miejsce urodzenia Berlin, prababka miała papiery polecające od samego Gauleitera Poznania – Artura Greissera, więc dość szybko znaleźli zatrudnienie. Ponieważ polskie dzieci nie miały prawa do edukacji, dziadek z bratem również podjęli się pracy, aby pomóc rodzicom łączyć koniec z końcem. 

Dziadek zaczął pracować jako goniec kursujący między fabryką broni AEG a Wawelem , gdzie stacjonował namiestnik Krakowa, Hans Frank. Otrzymał służbowy rower, którym był zaadoptowany do jego potrzeb wojskowy Truppenfahrrad zaopatrzony w skórzaną teczkę na dokumenty i lampę karbidową. A co najważniejsze, dostał też podpisaną przez samego Franka przepustkę uprawniającą do przemieszczania się bez ograniczeń po całym Krakowie. Według relacji dziadka praca przebiegała dość sielsko i niewiele miała wspólnego z okrucieństwami wojny. Na Wawelu w biurze Franka pracowały bardzo miłe panie, które nazywały dziadka Georg (pol. Jerzy), często nagradzały słodkościami i resztkami ze stołu Gubernatora. Po jakiejś imprezie w gabinecie zostało sporo alkoholu i panie z sekretariatu wcisnęły większość tego dziadkowi do teczki z poleceniem dostarczenia rodzicom. Dziadek, w drodze do domu przejeżdżał przez pchli targ i tam na jednym ze straganów zauważył ciepłą zimową czapkę. Ponieważ uszy mu marzły, zapragnął taką mieć. Nie miał ze sobą gotówki, zaproponował więc resztki tokaju ze swojej teczki. Interes został ubity, dziadek stał się właścicielem ciepłej czapki uszatki. Niesiony sukcesem wymienił wszystko, co miał w teczce na produkty żywnościowe, odzież zimową dla całej rodziny i dwa kawałki pańskiej skórki dla siebie i dla brata. Łatwość dokonania tych transakcji sprawiła, że dziadek z kuriera na pół etatu stał się pełnowymiarową przekupą. 

Innym razem, tuż przed świętami, dziadek dostał wielką tabliczkę gorzkiej czekolady Lindt. I tę przehandlował na rynku za pomarańcze i suszone owoce i choć żal mu było czekolady, z suszonych owoców powstał kompot na wigilijny stół, a zapach pomarańczy obieranych w wigilijną noc nagrodził mu poświęcenie z nawiązką. 

Z czasem praca dziadka przypominała bardziej pracę komiwojażera niż kuriera. Teczkę miał zawsze wypełnioną jakimiś towarami na wymianę, często do wymiany dochodziło też między biurami AEG a Wawelem, a dziadkowi skapywały procenty tych transakcji. Często też Niemcy prosili dziadka o zdobycie czegoś od Polaków, oferując w zamian leki, środki higieny czy po prostu żywność. 

Prababcia załatwiła w międzyczasie zajęcia szkolne dla swoich synów. Były to nielegalne zajęcia prowadzone przez księży przy zakonie Dominikanów. Tam też podobno dziadek poznał Karola Wojtyłę, późniejszego papieża. Zajęcia dotyczyły głównie historii Polski oraz języka polskiego. Odbywały się w niedziele, a uczestniczyły w nich dzieci w wieku od dziesięciu do szesnastu lat. Nie było podziału na klasy. Jedna grupka kilkunastu dzieciaków i to wszystko. Często po zajęciach odbywały się mecze piłki nożnej i siatkowej – uczniowie kontra zakonnicy. Dziadek bardzo pozytywnie wspominał czas spędzony u Dominikanów. Śpiewał nawet obok Wojtyły w kościelnym chórze z czego był bardzo dumny. 

W późniejszym okresie wojny, kiedy wiatr niósł już powiew wolności od wschodu, Niemcy zaczęli być bardziej nerwowi, szykany wobec Polaków stały się znacznie bardziej uciążliwe, rozpoczęły się łapanki, egzekucje, zaczęło brakować żywności, leków i odzieży. A co najgorsze, nikt nie mógł być pewien dnia i nocy przez naloty sowieckie. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy zbombardowali Kraków, zginęło dziesięć osób, a zniszczeniu nie uległ prawie żaden z zabytków miasta. Sowieci nie przejmowali się stratami wśród cywilów i zabudowy miasta. W styczniu 1945 roku podczas jednego z alarmów bombowych pradziadek akurat grał z kolegami w karty. Wieczór był wesoły, suto zakrapiany, a karta pradziadkowi „szła”. Kiedy więc rozwrzeszczały się szczekaczki i zawyły syreny, pradziadek nie był zbyt zadowolony, że musi przerwać partię. Prababka szybko zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy, dopilnowała, żeby chłopacy też wzięli co potrzebne, a potem długo negocjowała z mężem, żeby ten udał się z rodziną do schronu. Niestety jego upór wsparty miejscowym bimbrem był niezachwiany. Kiedy rozległy się pierwsze eksplozje, babka uznała, że czas ratować dzieciaki i siebie samą, a stary cap, jeśli chce, niech sobie umiera. 

Było już późno w nocy, kiedy odwołano alarm i można było wrócić do domostw. Owinięci kocami, zmarznięci, wtuleni w siebie udali się pełni najgorszych obaw w stronę domu. Na miejscu okazało się, że oficyna, w której mieszkali nie ma dachu, a budynek obok przestał istnieć. Prababcia zostawiła chłopców na podwórku i ze łzami w oczach pobiegła na górę ratować pradziadka. A ten, jak gdyby nigdy nic, spał chrapiąc w najlepsze w swoim łóżku pod gołym niebem. 


    Jak wspomniałem, historie te słyszałem wiele razy w ciągu mojego życia, ile w nich prawdy – nie wiem. Zawsze lekko ewoluowały, dziadek konfabulował, dodawał detale, zmieniał kolejność wydarzeń. Niektóre wydarzenia nie imają się faktów historycznych. Jako dzieci słuchaliśmy jednak tych historii z zapartym tchem. Ciekawostką jest, że brat dziadka - wuja Lechu, przedstawiał tamte czasy zupełnie inaczej. Dla niego wojna to nie był serial przygodowy, a czas pogardy i cierpienia.


poniedziałek, 25 lipca 2022

Z cyklu: "Historie Dziadasa - cz.1 - GORE!"

 Dziadas czyli mój dziadek ze strony mamy, był postacią niezwykle barwną i ekscentryczną. Ksywkę "Dziadas" przykleiłem mu jakoś w szkole średniej, ale przyjęła się tak, że tym mianem określali dziadka wszyscy krewni. Od niedawna Dziadasa nie ma już z nami i bardzo mnie to boli, że nie usłyszę już więcej jego historii, które tak uwielbiał opowiadać. Niektóre słyszałem wiele razy, a jakoś nigdy mi się nie znudziły. Dziadek po prostu umiał opowiadać. Ile w tych historiach było prawdy? Nie mam pojęcia, bo dziadek miał bujną fantazję i uwielbiał podkolorowywać. W każdej, jednak, jakaś prawda była. Aby ocalić te najciekawsze od zapomnienia, postanowiłem je spisać, tak jak je pamiętam. Niektóre z nich ewoluowały w trakcie kolejnych opowiadań, dlatego postaram się wybrać z nich rdzeń, który nie zmieniał się przy kolejnym opowiadaniu.

We wrześniu 1939 r. witani owacjami i kwiatami do Poznania wkroczyli Niemcy. 

Poznaniacy witają okupantów

Błyskawicznie rozpoczęli proces budowy własnej administracji i organizowania się na miejscu. Ponieważ potrzebowali lokali dla swoich urzędników, rozpoczęli wysiedlenia Polaków z ich domostw. Rodzice mojego dziadka, urodzeni w czasach, kiedy Polski nie było, wyedukowani w szkołach zaborców, posługiwali się językiem niemieckim jak swoim ojczystym. Zresztą dziadek i jego brat również. Zgodnie z dewizą mojego pradziadka: „język wroga trzeba znać”, dzieciaki przyswajane były do niemieckiego od maleńkości. To, plus fakt, iż pradziadek urodził się w Berlinie, a jego żona miała niemieckie korzenie, zadecydował o tym, że w momencie przesiedlenia Paczkowskim się poszczęściło i zostali wysłani do Generalnej Guberni do pracy. Dziadek, jako czternastolatek dostał pracę gońca w fabryce broni AEG. Ale o tym kiedy indziej. 

Przyszło lato 1940 roku. Piękne, upalne. Dorastającym wówczas młodym Paczkowskim (dziadek 14 lat, jego brat Lech – 13), przysługiwała przerwa wakacyjna. Urlopów Niemcy nie dawali, ale nieletni byli traktowani ulgowo. Szczególnie ci z niemieckimi dokumentami. Żeby chłopacy nie nudzili się całe wakacje w Krakowie, prababka posłała ich na wieś pod Częstochowę. Jak poznała gospodarzy, do których pojechali chłopacy, nie jest to do końca jasne i wersji było kilka. Jedną z nich było to, że to nasza dalsza rodzina, co jest dość dziwne, bo nigdy żadnego krewnego poza Poznaniem nie mieliśmy. Przynajmniej ze strony dziadka. 

Tutaj muszę wykonać pewien wtręt historyczny, uzmysławiający czytaczom, że komunikacja, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni dzisiaj, nie istniała. W ośrodkach miejskich bogatsze domostwa miały swoje telefony, to fakt. Reszta mieszczaństwa korzystała z usług poczty lub telegrafu. Natomiast wsie bardzo rzadko w ogóle były zelektryfikowane w tamtych latach, a o czymś takim jak telefon, czy telegraf, słyszeli z opowiadań. Podstawowym źródłem komunikacji był klasyczny, piórem pisany list, który wędrował po kilka tygodni, aby dotrzeć do adresata. 

Kiedy nadszedł czas kanikuły, dziadek z bratem dostali kartki na szyje ze swoimi danymi, po kartonowej walizce spiętej skórzanymi paskami w rękę i zostali zapakowani do pociągu z poleceniem opuszczenia go na konkretnej stacji pod Częstochową (nazwy nie pamiętam). Tam miał na nich ktoś czekać.

I faktycznie, na miejscu czekał na nich gospodarz na zaprzężonym w konika wozie drabiniastym. 

Ze stacyjki kolejowej jechali wozem trzy godziny polnymi drogami, podziwiając piękno Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Docelowa wioska składała się z siedmiu drewnianych domostw krytych strzechą. Kilku sadów owocowych, jednego stawu i pól uprawnych po horyzont. Wakacje zapowiadały się pięknie. 

I takie by zapewne były, gdyby któregoś dnia wuja Lechu nie postanowił dokonać eksperymentów ze szkłem powiększającym. Zauważył, że przy silnym słońcu, skupiona wiązka światła wypala dziury we wszystkim, na co ją skieruje. Kiedy przyłapała go na tym gospodyni, wygnała obu chłopaków z domu, żeby jej nie daj Bóg ognia nie zaprószyli. 

Chłopacy poszli więc za stodołę, na stóg siana, dalej eksperymentować z lupą. Nietrudno zgadnąć, co się wydarzyło chwilę potem. Stóg zajął się błyskawicznie, ze stogu ogień przeskoczył na dach stodoły, potem domu. Rolnicy w panice porzucili pracę w polu i biegiem zaczęli ratować dobytek. Niestety bezskutecznie. Po chwili płonęła już cała wieś. Chłopstwo w pierwszej kolejności ratowało trzodę i wszystko, co żywe, w mniejszym uważaniu mając dobytek stały. Nikt nie miał czasu myśleć też o dwóch nieletnich mieszczuchach, którzy zjawili się kilka dni wcześniej. A oni, przerażeni tym, co się stało, schowali się w zagajniczku obok stawu i z dystansu obserwowali kataklizm, który sprowadzili na wieś. Przesiedzieli tam cały dzień i noc. Nad ranem ogień został opanowany, ludzie mogli zacząć szacować straty. Jak się później okazało, ogień nie oszczędził żadnego z gospodarstw. W mniejszym lub większym stopniu każde domostwo zostało zniszczone. 

Dziadek z bratem byli tak przerażeni tym, co zrobili, że postanowili po cichu uciekać do domu. Nie mieli ze sobą dokumentów, pieniędzy, odzieży na zmianę ani jedzenia. Szli więc polnymi drogami kierując się na Kraków, pijąc wodę ze strumieni i jedząc to co znaleźli na polach i krzewach. Powrót do domu zajął im dziesięć dni (według niektórych wersji – 14). Kiedy wrócili do domu, wyglądający jak strzygi, prababcia Fela wypłakiwała akurat oczy. Zareagowała na nich, jak na duchy. W pierwszej chwili zamurowało ją, potem polały się po jej policzkach łzy szczęścia, przytuliła obu do piersi, a potem szczęście zamieniło się w furię i spuściła obu solidne lanie skórzaną dyscypliną, po czym kazała się umyć, przebrać i szorować do spowiedzi. 

Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że dokładnie na kilka godzin przed ich powrotem z tułaczki, listonosz przyniósł list napisany przez gospodarzy, w którym opisywali oni straszny pożar, jaki dotknął ich wieś i donosili, że w tym pożarze najprawdopodobniej zginęli Jurek i Leszek. Co prawda ich ciał nie znaleziono, ale chłopcy zaginęli bez wieści. 

Jako anegdotkę towarzyszącą tej historii dziadek często opowiadał, że trochę później, kiedy już front zbliżał się do Krakowa, Niemcy zaczęli rekwirować płody rolne dla swoich żołnierzy i któregoś dnia zawitali też do owej nieszczęsnej wioski, gdzie sołtys miał powiedzieć: nie mamy wam co dać, idźcie gdzie indziej. Nas nie zastraszycie. Myśmy już tu mieli takich dwóch od was, co nas gorszego może spotkać? 

czwartek, 21 kwietnia 2022

Początek czegoś

    Niejednokrotnie zastanawiam się, kiedy i jak „to” się zaczęło? Wydaje mi się, że chyba właśnie wtedy:

Było lato. Wczesne lato. Takie zielone, nie żółte. Upalne wieczory, długo jasno. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, który to mógł być rok. Na pewno byłem w wieku przedszkolnym, czyli maksymalnie 5 lat. Może to było ostatnie lato przed „zerówką”? Nie pamiętam.

Koleżanka mojej mamy, zwana „ciocią Alą”, jakiś czas wcześniej wyszła za mąż za ichtiologa, który ukończył Akademię Rolniczą w Poznaniu, a który pochodził ze Złocieńca. W tymże Złocieńcu pracował w miejscowej hodowli ryb i pomieszkiwał w służbowym mieszkanku tuż obok zakładu pracy. Urocze miejsce, na przedmieściach niedużego miasteczka, jakim w latach 70. był Złocieniec, świetnie nadawało się na krótkie wakacje dla dzieci i okazje „towarzyskie” dla dorosłych. Mieszkanko było małe, więc spaliśmy na zaimprowizowanych legowiskach. W moim przypadku były to dwa zsunięte ze sobą fotele, które regularnie mi się w nocy rozsuwały i lądowałem tyłkiem na podłodze. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

Mąż cioci Ali – „wuja Jacek” organizował nam zajęcia, tak że nie było czasu na nudę. A to wypad nad jeziorko, a to wyprawa do Kołobrzegu, a to spacer do miasta na desery lodowe. Same atrakcje dla smarków z miasta. W czasie kiedy wuja Jacek był w pracy, rządziliśmy na podwórku, które położone było na wysepce w rozwidleniu płytkiej i bystrej rzeczki, której jedna odnoga płynęła swobodnie, a druga zasilała hodowlę pstrąga. Nie mieliśmy więc gdzie zabłądzić, rzeka była zbyt płytka, żeby się w niej utopić. Mama z ciocią niespecjalnie więc musiały się nami zajmować i spędzały dnie na zdobywaniu opalenizny „na murzyna”. Tata wędkował, dzięki czemu codziennie mieliśmy świeże ryby do smażenia lub wędzenia. Tak jakby wuja Jacek nie mógł nam lepszych i większych przynosić z pracy.


tak to wygląda dzisiaj (c) GoogleMaps

Pewnego dnia postanowiliśmy z siostrą i dopier-co-poznanym lokalnym kolegą zbudować zamek z piasku. Wielka pryzma żółtego piachu znajdowała się na podwórku przy garażach. Niestety piasek okazał się być żwirem budowlanym, który nie chciał się lepić ani formować. Żaden był to problem, ponieważ obok piasku leżało kilka worków cementu i sporo cegieł typu Siporex. Za namową dopiero-co-poznanego kolegi, który był ode mnie o rok starszy i znał się na budowlance, zużywając dwa worki cementu i połowę piasku jaki był na podwórku, namieszaliśmy w starej wannie zaprawę, która posłużyła nam do budowy zamku z Siporexu. W zamku śmiało mieściły się trzy dzieciaki, nie miał okien, ani dachu, ale na dach położyliśmy gałęzie bzu pozyskane z krzewu nieopodal i „baza” była gotowa. Sielankową zabawę przerwał nam wracający z pracy właściciel skonsumowanych przez nas materiałów budowlanych, który właśnie miał zacząć budować sobie garaż dla swojej Syrenki 104. Ale było krzyku! Gość kategorycznie domagał się zwrotu materiałów budowlanych. O pieniądzach nie było mowy, bo w owych czasach pieniędzmi można było sobie papierosy odpalać. Mama z ciocią próbowały nas jakoś wybronić, ojciec strategicznie zniknął. Chryja na całego. Sprawę załagodził zaradny wuja Jacek, który po pierwsze mieszkał z tym człowiekiem od lat w jednym służbowym budynku, po drugie pracowali w jednej firmie, po trzecie miał zdolności do łagodzenia konfliktów i pogodne usposobienie. W zamian za pstrągi i jesiotry z hodowli, wyhandlował wśród ludności miejscowej kilka worków cementu i przyczepę żwiru, a cegły udało się oczyścić, bo nasza zaprawa jeszcze nie zdążyła związać. Konflikt budowlany został zażegnany. Oczywiście dostaliśmy zakaz zbliżania się do garaży na podwórku jak i do krzaku bzu, który ucierpiał najmocniej na naszym zrywie architektonicznym. A poszkodowany sąsiad warczał na nas do końca pobytu.

Ale do sedna.

W Złocieńcu, w latach 40. obozowała przez jakiś czas rodzina mojego dziadka od strony ojca. Wracali do Poznania z wojennego wygnania w Kołobrzegu. Taborem, jak cyganie. Dziadek poznał w Kołobrzegu babcię, część rodzeństwa mojego ojca już robiła w pieluchy, inna część była „w planach”. Z opowiadań wiem, że podróż przez wyniszczone wojną tereny Zachodniego Pomorza, nie należała do łatwych, a trasa z Kołobrzegu do Poznania zajmowała kilka długich miesięcy. Kiedy więc okoliczności na czas jakiś zatrzymały ich w Złocieńcu, spora część rodziny postanowiła tam osiąść na stałe. Tym bardziej, że miasto odzyskane po Niemcach było całkowicie puste i można było sobie wybrać mieszkanie, czy dom, jaki się komu podobał. Dziadek, jako lokalny patriota, nie wyobrażał sobie życia poza Poznaniem i dlatego wraz z żoną i dwójką, a może już trójką dzieci, pojechali dalej.  

Nie było zatem zaskoczeniem, że któregoś wieczoru zostaliśmy zaproszeni do rodziny ojca na przyjęcie. Z całego przyjęcia pamiętam niewiele. Głównie przyciemnione światło, jakby oszczędzali na prądzie. A może po prostu chcieli zrobić klimat? A może nie chcieli, żeby ćmy i komary naleciały? Chociaż przy tym poziomie zadymienia nikotynowego żaden owad nie utrzymałby się w tych pomieszczeniach ani sekundy. Pamiętam też czerwone twarze dorosłych, bo konsumpcja napojów wyskokowych nie ułatwiała funkcjonowania w upalnym powietrzu letniego wieczora. Pamiętam również kotka. Pierwszy raz w życiu miałem okazję bawić się z kotem i ta zabawa pochłonęła mnie bez reszty. Nie interesowały mnie cienkie parówki, szynka „Krakus”, eklery i tort brzdącowy. Byłem wniebowzięty i bez końca zakochany w tym zwierzęciu. Wtedy też poznałem, jakie są koty naprawdę i na resztę życia zrodziła się moja niechęć do tego gatunku. Otóż, kiedy kotek stwierdził, że ma dosyć zabawy ze mną, postanowił przeorać mi twarz pazurami. Nie mógł zwyczajnie odejść, pacnąć łapą, zrobić cokolwiek, co mogłoby do mnie dotrzeć w sposób czytelny i zrozumiały. On po prostu uniósł się na tylnych łapach i przednimi, szybko uderzając, kilka razy zrobił mi z twarzy befsztyk tatarski. Niektóre rany były dość głębokie, wszystkie bolesne, krew lała się solidnie. Wszyscy krewni i znajomi byli już ostro w czubie, nikt nie podjął się jechać do ambulatorium, natomiast żeńska część towarzystwa odkryła w sobie spuściznę sanitariuszek z Powstania Warszawskiego i postanowiła mnie opatrzyć. Wówczas myślałem, że ból pociętej twarzy, to najgorsze, co mnie mogło spotkać tego wieczora. Pfff, naiwniak. Sanitariuszki, po krótkiej naradzie, co będzie lepsze – jodyna czy woda utleniona, wybrały wodę i obficie zlały mi nią twarz. Dopiero wtedy poczułem co oznacza słowo „ból”. Pamiętam, że z całej siły wyrywałem pokrytą krwawą pianą głowę, kiedy zionące alkoholem Marusie próbowały mi wytrzeć rany i je jakoś opatrzyć. Ktoś mi tę głowę siłą przytrzymywał, przed oczami wirował bandaż, a faceci bez przejęcia biesiadowali dalej w salonie. W końcu, kiedy siostry miłosierdzia uznały swoją pracę za poprawnie wykonaną, ułożyły mnie w łóżku i zaleciły sen. Bo jak się śpi, to nie boli.

Niedługo potem przyjechał wuja Jacek. Wielki nieobecny tej imprezy, a to dlatego, że pracował na drugą zmianę. Po pracy przebrał się w ciuchy, które nie śmierdziały rybami, wsiadł na motocykl i dołączył do nas. Na miejscu okazało się, że impreza dogasa, nie ma już nic do wypicia, a przede wszystkim, że Adaś odniósł poważne obrażenia w zabawie z koteczkiem i że lepiej się zmywać. Rodzice zadecydowali, że Ania (młodsza siostra) pokona drogę do domu na rękach taty, a ja pojadę motocyklem z wujem Jackiem i ciocią Alą.

Tak, i wtedy to się stało. W świetle latarni ulicznej, zobaczyłem przed blokiem połyskującą chromami Gazelę. Poczułem zapach mieszanki dwusuwowej i oleju Lux10, na głowę założono mi mocno za duży kask typu „jajo smoka”. Wuja porobił jakieś cuda przy silniku, potem dwa razy kopnął i motocykl odpalił. Głośno! Dymiąco! O rany! Wuja włączył światła, usiadł i poprosił ciocię, żeby posadziła mnie za nim, a sama usiadła na końcu. Było ciasno, ale błogo. Wibrująca, głośna, piekielna maszyna o kosmicznym przyspieszeniu. Rysująca rzeczywistość z ciemności nocy za pomocą swego reflektora. Światełka kontrolek, prędkość, wiatr chłodzący moją pociętą twarz, szumiący w uszach, zapach letniej nocy i hałas dwusuwowego silnika przecinającego brukowane ulice miasteczka. Siedząc, ściśnięty między dwojgiem dorosłych, czułem spokój, czułem wolność, czułem bezpieczeństwo, ale zarazem ekscytację i przygodę. Nie wiem, ile trwała podróż. To było raptem kilka kilometrów. Ale czułem jakbym wrócił z wyprawy w kosmos. Nie przeszkadzała mi poszatkowana twarz, nie czułem zmęczenia mimo późnej pory. Nic.

Od następnego ranka, każdy dzień w Złocieńcu zaczynałem, biegnąc do Gazeli, żeby sobie na nią popatrzeć, posiedzieć, pokręcić przełącznikami. I wiedziałem już, że jak będę duży, też będę miał motor.

niedziela, 27 marca 2022

W pustyni i w puszce

Tego dnia parę rzeczy poszło niezgodnie z planem… A może powinienem powiedzieć kilka poszło zgodnie z nim?

Piątek jest w krajach muzułmańskim dniem wolnym od pracy, a więc i my w piątki mamy wolne. Żeby nie spędzić tego dnia leżąc na hotelowej koi i oglądając Netflix, zaproponowałem wycieczkę do odległego o około 100 km miasteczka Jubbah. Przeczytałem, że jest pod opieką UNESCO, że samo miasteczko ma ponad 3000 lat, a w okolicy są freski skalne datowane na 9 tys. lat p.n.e.

Głównymi atrakcjami tegoż miasteczka są wspomniane wyżej freski oraz muzeum historii miasta założone w byłym domu geologa, który szukając tu wody, trafił na niesamowite artefakty.

Więcej chyba nie trzeba, żeby mieć powód do wycieczki, prawda? No to w piątek około południa wskoczyliśmy w wynajętego Hyundaia i pojechaliśmy.

Miasteczko okazało się urocze, przytulne, spokojne, sielskie. Najbardziej uderzała cisza panująca wokół. Absolutnie żadnego dźwięku cywilizacyjnego. Do tego czysto, zielono (jak na tę część globu) i ładnie.

Muzeum to temat na osobny felieton. Zawiera eksponaty z epoki kamienia łupanego poprzez neolit, epokę brązu do czasów wojen pomiędzy Emirami i później aż do współczesności. Najnowszym eksponatem jest wystawiona w dziale „urządzenia komunikacyjne” Nokia typu „banan”. Sam obiekt zbudowany jest w miejscu, gdzie mieszkał badacz tych ziem, a na środku podwórza wykopana jest studnia o średnicy 6 m i głębokości 15. Kawał dziury. Dodatkowo, na podjeździe wciąż stoi auto, którym ów naukowiec tam dotarł w 1956 roku.


Po tym jak zwiedziliśmy muzeum, już na wyjściu, zaproszeni zostaliśmy do stojącego w ogrodzie olbrzymiego namiotu. Szacuję, że jego powierzchnia to jakieś 20x10 m. W środku perskie dywany, poduchy, skórzane fotele, wszystko, żeby sobie usiąść i się zrelaksować. Starszy jegomość, dość szykownie ubrany, zaprosił nas pełnymi namaszczenia i majestatu gestami, żebyśmy zasiedli wygodnie, a potem kiwnął na młodego chłopaczka, który krzątał się nieopodal, i tamten przyniósł nam dzbanek z „kawą”. Wypiliśmy kilka filiżaneczek, chillując i łapiąc klimat arabskiego, piątkowego popołudnia. Świetna sprawa. Próbowaliśmy też pomimo barier językowych nawiązać kontakt z rdzenną ludnością, co okazało się na tyle sukcesem, że jedna i druga strona dużo mówiła, nie mając pojęcia, czy interlokutorzy rozumieją choć trochę. Najważniejsze jednak, że kontakt został nawiązany.


Następnym etapem naszej wycieczki było zwiedzanie doliny prehistorycznych wandali, którzy wydrapywali w skałach, co im do głowy przyszło, a współcześni naukowcy od lat się głowią: dlaczego ten gościu ma głowę ptaka, a ta babka ma cycki przy kolanach?

Muszę wspomnieć, że historia to coś, co mnie pasjonuje od dziecka, a prehistoria w szczególności. Miejsce to było więc dla mnie jak Mekka. Chłonąłem każdy centymetr tych fresków, każdą minutę zwiedzania. Bajeczne miejsce. Taki Disneyland dla Adasia.

Oczywiście, nic w tym kraju nie może się odbyć tak po prostu, nawet zwiedzanie doliny ze skałami.


Cała dolina ogrodzona jest wysokim i solidnym płotem z drutem kolczastym. Wchodzi się na jej teren przez stalową bramę. Jak się później dowiedzieliśmy musiano to zrobić, bo kiedy miejsce zaczęło się stawać sławne, z całego świata najechali się domorośli archeolodzy i zaczęli dewastować to miejsce tylko po to, aby móc coś później sprzedać na czarnym rynku. I nie mam tu na myśli Afryki.

Wchodząc na teren skansenu, nikogo przy bramie nie zastaliśmy, i tak samo było przy wyjściu. Z tą różnicą, że przy wyjściu brama była zamknięta na głucho, okutana łańcuchami i kłódkami. Mój firmowy kolega, pozwolę sobie na eufemizm, nie jest najbystrzejszy, i momentalnie zaczął panikować. Ja go uspokoiłem, że wystarczy poczekać, zaraz się ktoś zjawi bo zapewne poszli na modlitwę albo co, a jeśli nie to zaczniemy kopać w piachu i przejdziemy pod płotem. Wielkie mi co.


No i dosłownie po 10-ciu minutach przyjechał swoją Toyotą FJ-Cruiser młody pracownik skansenu, bardzo nas przeprosił, że nas uwięził, ale nie wiedział, że jesteśmy na obiekcie, bo każdy wchodzący i wychodzący wpisuje się do zeszytu, a myśmy tego nie zrobili. Słabo mi idzie czytanie po arabsku, koledze słabo idzie czytanie w jakimkolwiek języku, stąd niedopatrzenie.

No i tutaj zbliżamy się do momentu, kiedy zaczyna się właściwa opowieść. Poprzednie punkty programu mieliśmy z grubsza zaplanowane. To co wydarzyło się potem było jednym wielkim zaskoczeniem.

Jako, że godzina była jeszcze wczesna, a nam nie chciało się wracać do hotelu, postanowiliśmy zobaczyć wydmy na pustyni. Niecałe 5 km od Jubbah, przy autostradzie wiodącej do Jordanii znalazłem na mapie park krajobrazowy. Decyzja była jednogłośna: 2 głosy za, 0 przeciw, nikt się nie wstrzymał. Park wydm okazał się być dość rozczarowujący. Poprzez jego środek przebiegała linia kolejowa na wysokim nasypie, a prócz tego trochę śmieci i dużo piasku.

Zwiedzanie tego terenu odbywa się po utwardzonych ścieżkach. Nie jest to asfalt, ale solidna droga gruntowa. Nasza koreańska puszka spokojnie dawała sobie radę. Do pewnego momentu.

Kiedy już wracaliśmy do autostrady, w pewnym momencie zobaczyliśmy stromy zjazd bezpośrednio do drogi. Z tym, że podłoże było piaszczyste. Mój rozgarnięty inaczej kolega zaproponował, że może spróbujemy tego skrótu? Ja byłem stanowczo przeciwny, ale w końcu uległem. Uznałem, co mi tam, co się może stać? Jak się zakopiemy, to się odkopiemy, co nie? O, ja głupi.

Dosłownie dwa metry po wjechaniu w piach auto w nim utonęło. Siadło brzuchem na powierzchni, a koła mieliły w powietrzu.


Przez chwilę poczułem wściekłość na mojego genialnego kolegę, ale szybko się zreflektowałem, że większym idiotą jest nie ten, który ma głupie pomysły, tylko ten, który się tych pomysłów słucha i za głupkiem podąża. Mogłem się więc wściekać na siebie.

Zaczęliśmy akcję wydobywania fury z piachu. Trwała ona blisko 3 godziny podczas których Leon głównie lamentował i jęczał, że zaraz tu umrzemy, że zaraz będzie ciemno, i że dużo innych „że”.

Ja w tym czasie podkopałem auto, podlewarowałem, podłożyłem kamlotów pod przednie koła, a perski dywan znaleziony na wydmach pod tylne. Niestety spadek na tym wzniesieniu był zbyt duży i auto w tył nie chciało jechać, a do przodu mieliśmy jakieś 30 metrów piachu, co nie dawało nadziei na dotarcie do autostrady. Szybko zaczęły się też dawać we znaki objawy odwodnienia, a mieliśmy ze sobą jedynie 300 ml wody, które zabrałem ze sobą z hotelu, bo geniusz Leon, nie pomyślał o tym, że jadąc na całodniową wycieczkę w Arabii Saudyjskiej będzie musiał się nawadniać.

Przy okazji wtrącę taką „niedygresję” związaną z Leonem – podczas zwiedzania skansenu, zostawiliśmy auto na niestrzeżonym parkingu. Ja miałem w środku sporo elektroniki, Leon zostawił dokumenty i telefon. Tylko, że uznał iż może nam być za gorąco jak wrócimy, dlatego okno ze swojej strony zostawił na oścież otwarte. Gdyby zostawił uchylone, widziałbym krawędź szyby, kiedy zamykałem auto i bym to okno domknął. A tak, kliknąłem pilota, rzuciłem okiem, czy wszystko w porządku i poszedłem. Na szczęście nikt nas nie okradł, a jedynie w bonusie dostaliśmy pasażerów na gapę w postaci 34 tysięcy much, i mniej więcej tyle samo moskitów. Geniusz!

Wracam do pustyni.

Kiedy już wyczerpałem wszystkie pomysły i siły, a Leon powody do biadolenia i użalania się nad własnym losem, kiedy już jego iPhone był gorący od ciągłego spoglądania w ekran (dodam, że on w ataku paniki tylko się tępo patrzył w ten ekran niczego na nim nie wyszukując), postanowiłem, że nie ma rady, trzeba iść piechotą do najbliższej osady. Tak się składało, że mniej więcej 3-4 km w górę autostrady mijaliśmy punkt ważenia ciężarówek, gdzie widać było jakieś ślady życia i kilka terenówek na parkingu. Na szczęście jednak, niemal zaraz po zejściu do drogi zatrzymał się przy nas jeden Arab z pytaniem, czy potrzebujemy pomocy. Wyjaśniliśmy mu sytuację, pokazaliśmy zakopaną Elantrę, a on ubawiony naszym „rozsądkiem” powiedział, że musi nawrócić na najbliższym zjeździe i zaraz nam pomoże. I pojechał.

Nie minęło 5 minut kiedy mój towarzysz zaczął znowu lamentować. A że Arab nas zostawił, że zaraz będzie ciemno, że zaraz umrzemy. Po czym wymyślił, że musimy iść do tego punktu ważenia ciężarówek bo to nasza jedyna szansa. Powiedziałem mu, że jak chce, niech idzie, ja się nigdzie nie wybieram. No i poszedł. Nie uszedł nawet dwustu metrów, kiedy nasz wybawca w swoim Yukonie podjechał i zgarnął Leona z pobocza. Ja o własnych siłach doszedłem do naszego zakopanego blaszaka.


Wydawało mi się, że już po sprawie, jedyne co trzeba zrobić, to podczepić linę do tyłu naszego auta i wciągnąć go te brakujące dwa metry na utwardzoną drogę.  Ależ ja jestem naiwny.

Arab po wjechaniu na piasek zaczął odstawiać pokazówkę kręcąc bączki po wydmach i skacząc tym Yukonem jakby to był buggy a nie 3 tony podstarzałej amerykańskiej motoryzacji. Jak się łatwo domyślić, zakopał się już po kilku minutach. Próby wykopania tego kolosa okazały się jeszcze bardziej bezzasadne niż Hyundaia. Leon znowu zaczął robić minę w podkówkę, a w jego oczach znowu zobaczyłem neony błyskające treścią „zaraz umrę!”.

Sytuacja nie zbiła z tropu Araba ani o milimetr. Zadzwonił po kolegę, kolega zjawił się już po czterdziestu minutach, i po obowiązkowym show zdolności terenowych swojego Nissana Patrola GR, przystąpił do objaśniania nam, jak cudowne ma auto, i jak doskonale wyposażone. Zaczął od pokazania nam, że pod maską nie ma przedpotopowej jednostki 4.5l Nissana, a jest nowiutki silnik V6 Lexusa. Nie zrozumiałem jedynie pojemności, bo nasz kolega Yonas, nie mówił słowa po angielsku. Prócz pięknego, lśniącego silnika, pokazał nam zbiorniki na wodę pitną, osprzęt do biwakowania na pustyni i trochę innych szpejów, które nie wiem do czego służyły.

Po prezentacji przyszedł czas na ratunek. Najpierw wyciągnął z wydmy GMC, potem GMC próbowało wyciągnąć nas pod górkę, ale się poddało. Panowie podczepili więc naszą puszkę z przodu i ściągnęli ją w dół. Jak worek kartofli po śniegu.

Nie muszę chyba opisywać uczucia ulgi i euforii na twarzy Leona. Starszy Arab zakomunikował, że nie ma mowy, żebyśmy teraz wrócili do hotelu, i że jedziemy za nim do niego, tam się umyjemy, napijemy „kawy”, zjemy kolację i poznamy jego kolegów. Uznaliśmy, że jesteśmy im to winni, więc się zgodziliśmy. Kazali nam jechać za nimi, a żebyśmy się nie zgubili, wzięli Leona do jednego z SUV’ów, żeby mógł do mnie dzwonić w razie utraty kontaktu wzrokowego. W trakcie nawracania na środku autostrady przez „pas zieleni”, który składał się wyłącznie z kopnego piasku, nasz blaszak znowu się zakopał i znowu trzeba było go wyciągać. Po tym wyciąganiu zaczął wydawać dziwne i niepokojące dźwięki dochodzące z podwozia. Trochę zacząłem się obawiać czy dojedziemy do hotelu. Mój niepokój spotęgował fakt, że nasi wybawcy nie kierowali się w stronę miasta, tylko w stronę pustyni. W pewnym momencie dojechaliśmy do końca drogi, gdzie ustawiono betonowe bariery, a za nimi rozpościerała się już wyłącznie pustynia. Kiedy spytałem, co jest grane, powiedzieli – zostaw tu auto i wsiadaj do Yonasa, jedziemy na Safari.

Wtedy się zaczęło. Yonas (to ten od Patrola z silnikiem Lexusa) postanowił mi udowodnić, jakim jest kozakiem i jak potrafi szaleć po wydmach. Leon jechał z tym drugim gościem w Yukonie. Ten drugi był starszy i spokojniejszy, Yonas przeciwnie. Trawersując szczyt jednej z wydm utknęliśmy. Z jednej strony wydma miała łagodniejszy stok, z drugiej niemal pionowy. Staliśmy tak, że ta stroma skarpa była od strony kierowcy, łagodniejsza z mojej. Auto, w miarę, jak Yonas próbował się wykopać ewidentnie zsuwało się bokiem w przepaść. Ja się zastanawiałem, kiedy nadejdzie ten moment, gdy przestanę udawać twardziela i wyskoczę z fury żeby uniknąć śmierci w trakcie rolowania. Po trochu Yonas zaczął zmieniać kąt ustawienia auta względem stoku, natomiast ustawiał go nie do końca po mojej myśli. Bo ze wszystkich wątpliwości, jakie miałem wówczas w głowie, jednego byłem pewien – on na sto procent nie pojedzie tym autem w dół. Jak tylko to pomyślałem, Yonas zaczął zsuwać Nissana w dół. To był zjazd na sankach o wielkości kiosku ruchu i masie koparki. Serce miałem w gardle, majtasy pełne odwagi. Leon obserwujący wszystko z drugiego auta zaczął wzywać Pana w niebiosach na pomoc. Arab, który go wiózł zaczął się śmiać i ruszył w ślad za Yonasem. Po tej ekstremalnej ślizgawce, reszta zabawy nie robiła już takiego wrażenia. Co nie znaczy, że nie było super. Było niesamowicie!


Kiedy zaczęło się ściemniać dojechaliśmy do jakiegoś obozu. Było tam już 8-10 SUV’ów ustawionych w kwadrat. Wewnątrz kwadratu rozstawione były wiatrołapy, w samym środku ognisko i kocioł do gotowania ciśnieniowego. W nieprawdopodobnie wylewny i sympatyczny sposób przywitało nas dziesięciu Arabów, zaprosili, żeby usiąść przy ognisku i natychmiast poczęstowano nas „kawą” i daktylami. Potem standardowe – skąd jesteście, co robicie w Jubbah, jak długo będziecie, a jak jest teraz w Polsce, a jaka pogoda itd. Gadka się kleiła, mimo braku znajomości języków, było dużo śmiechu, atmosfera była serdeczna i wyluzowana, herbata się lała strumieniami, a w szybkowarze dochodził kurczak z ryżem. W międzyczasie gospodarze dwukrotnie nas opuścili udając się na stronę, żeby się pomodlić. I tu muszę przyznać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie. Nie jestem religijny ani wierzący. Nie przemawiają do mnie obrządki, gusła i sakramenty. A mimo to, widok tych dziesięciu chłopa pokornie bijących ukłony w stronę Mekki i mruczących słowa modlitwy, w jakiś sposób mnie wzruszył. Ciemność, pustynia, gwiazdy, trzask ogniska i ta modlitwa. Mistyczny klimat.

Sielankowy nastrój mojego kolegi, który wyraźnie zaczął wyluzowywać, popsułem żartem podczas drugiej z modlitw naszych gospodarzy. Zapytałem go wtedy szeptem, czy uważa, że oni odetną nam głowy przed, czy po kolacji? Leon zbladł, jego oczy zrobiły się jak pięciozłotówki i zaczął coś bełkotać, że powinniśmy się już zbierać, bo jutro idziemy do pracy.

Do opisu całej przygody dodam jedynie, że kurczak z ryżem został wysypany na wielki plater, kiedy już nadawał się do jedzenia. Był aromatyczny, soczysty, pyszny, rozpływał się w ustach. Jadło się go prawą dłonią, w klęczkach wokół stolika, na którym spoczywał plater. Nie wszyscy na raz się mieścili, dlatego ten, kto się najadł odchodził umyć ręce, a na jego miejsce dosiadał się kolejny biesiadnik.


Jakoś po 22 zaczęliśmy się wykręcać z imprezy, argumentując, że praca, że późno. Nie chcieli nas puścić tłumacząc, że możemy do pracy jechać prosto z pustyni, żebyśmy nocowali z nimi. Nie ulegliśmy i w końcu wsadzono nas w Yukona i zabrano w drogę do auta. Nie mogła to być oczywiście zwyczajna podwózka, bo nasz kierowca musiał nam pokazać uroki jazdy po pustyni w nocy, kiedy jedyne co widzisz, to szczyt wydmy przed sobą i nie masz pojęcia, co jest za nim. Przy każdym z takich wierzchołków serce stawało mi na sekundę czy dwie, po czym starało się nadrobić stracony czas biciem z prędkością 180 uderzeń na minutę.

Finał wieczoru był taki, że gdy już dotarliśmy do naszego auta, wyściskaliśmy się na pożegnanie, zaprosiliśmy naszego wybawcę do Hail na kolację i ruszyliśmy w drogę do hotelu. Jakoś po 50 kilometrach auto przestało wydawać odgłosy, jedynie bujało po całej drodze, bo na potrzeby wykopywania się z wydm spuściłem sporo powietrza w przednich kołach. Co za dzień!

czwartek, 24 marca 2022

Stereo Typy

Zacznę rasistowsko. To znaczy nie rasistowsko, ale niektórzy, przewrażliwieni i tak się oburzą. Nic nie poradzę. Ale sytuacja jest zabawna i świetnie wpasowuje się w stereotypowy obraz murzyna, dlatego postanowiłem się nią podzielić.

Miałem w grudniu szkolenie z zakresu pracy w przestrzeni zamkniętej. Szkolenie odbywało się w budynku firmy, która zajmuje się również wynajmem narzędzi, maszyn itd. Na parterze był dział obsługi klienta i magazyn, na piętrze salki do szkoleń. Dział obsługi klienta wygląda jak typowy sklep branżowy – lady dla sprzedawców, trochę wystawionego towaru i dużo przestrzeni. Piszę to, żeby zbudować wyobrażenie miejsca, w jakim rozgrywa się akcja.

Mimo moich najszczerszych chęci spóźniłem się na to szkolenie, ponieważ drogowcy z West Bromwich akurat na ten dzień postanowili zaplanować zamknięcie trzech z czterech pasów głównego ronda w mieście. W wyniku tego pokonanie ostatnich ośmiuset metrów zajęło mi 45 minut. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do celu, wpadłem biegiem do budynku pytając pierwszą napotkaną osobę – gdzie jest szkolenie, bo się spóźniłem. Szczęśliwie tą osobą był mój instruktor, który uspokoił mnie mówiąc, że dotarłem jako trzeci z ośmiu kursantów, i że czekamy na resztę. Później się okazało, że czterech odwołało przyjazd, bo im się odechciało stania w korkach i zawrócili do domu. Jeden nie dał znaku życia. Rozpoczęliśmy, więc kurs z godzinnym opóźnieniem w składzie: instruktor i trzech kursantów. Jakoś po 20 minutach zapukała do nas babka z działu sprzedaży z zapytaniem, czy na liście kursantów nie ma czasem kogoś o nazwisku Dwayne Johnson? Początkowo wszyscy myśleli, że to żart, ale okazało się, że faktycznie jest ktoś taki na liście.

Babka opowiedziała, że pojawił się na dole jakieś pół godziny temu, bez słowa wszedł do sklepu, stanął z boku i stał. W końcu ktoś z obsługi zapytał go, czy mogą mu jakoś pomóc, na co on odparł, że nie. Jednak obsługa była dociekliwa i dopytali gościa, czy na kogoś tu czeka, czy co? A on odpowiedział, że na szkolenie. Zapytali, jakie szkolenie, bo w budynku odbywa się kilka, a on powiedział, że nie wie. Dlatego babka wzięła jego nazwisko i zaczęła krążyć po salkach szukając, gdzież to biedny Dwayne powinien się udać. Kiedy już wszystko się wyjaśniło, przyszedł do nas murzynek zagubiony jak siedmiolatek na rozpoczęciu roku szkolnego w pierwszej klasie.

Jakby tego było mało, drugiego dnia, murzynek spóźnił się znowu o blisko godzinę. Wszedł do salki, rzucił tylko „przepraszam - korki” i usiadł. Wcześniej instruktor sprawdził, że Dwayne mieszka 1,5 km od miejsca, w którym odbywa się szkolenie, więc trzeba być mocno utalentowanym, żeby z tego miejsca jechać ponad godzinę do celu. Tym bardziej, że drugiego dnia natężenie ruchu było zdecydowanie mniejsze i to, co w poniedziałek zajęło mi ponad godzinę, we wtorek zrobiłem w 25 minut. No, ale ok, może nie jechał prosto z domu, może odwoził dziecko do szkoły, kto wie? Otóż, nic bardziej mylnego! Podczas pierwszej przerwy kawowej murzynek wygadał się, że nie przyjechał samochodem tylko przyszedł pieszo, i że spacer zajął mu mniej niż piętnaście minut. Znaczy, że wyszedł z domu 45 minut po tym jak powinno rozpocząć się szkolenie. Dżizas!

Ja nie wiem, czy ludzie jego pokroju mają taki przeogromny luz, tak wbite? Czy nie czują tego, że to brak szacunku dla innych? Że nie odczuwają stresu związanego z przybyciem zbyt późno? Ja w swojej nerwicy natręctw prędzej dostałbym rozwolnienia, niż świadomie się spóźnił na jakiekolwiek spotkanie, czy szkolenie. A kiedy z przyczyn ode mnie niezależnych widzę, że się spóźnię, przeżywam bardzo silny stres z tym związany. I nie umiem w tej kwestii wyluzować ani odpuścić.

Udało mi się w życiu zwalczyć trochę natręctw innego rodzaju, ale nie to.

Dla przykładu, udało mi się nakładem kilkunastu lat treningów i praktykowania starożytnej sztuki Zen osiągać wyjątkowe skupienie wzroku tylko na jednym punkcie i nie rozpraszać go na bodźce okalające tak mocno, że ich w ogóle nie zauważam. Technika ta ratuje mi życie za każdym razem, kiedy sytuacja zmusza mnie abym wszedł do pokoju mojego syna. Chroni mnie to przed zawałem serca, wylewem, udarem, czy innymi atrakcjami, które spowodować może gwałtowny wyrzut hormonów na skutek ekstremalnego stresu. Wybieram wtedy jakiś neutralny punkt, na przykład sufit i skupiając się tylko na nim, w ten sposób nie zauważając całej reszty. Można? Trzeba tylko chcieć.

No dobra, ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę?

Piszę, bo są to przykłady utwierdzające nas w stereotypach. Stereotyp leniwego i niezbyt rozgarniętego murzyna, stereotyp pokoju syna itd. Natomiast ja chciałbym opisać coś, co przeczy stereotypom.


Jaki jest stereotypowy Arab? Większość bez wahania powie, chamski, burak, chłodny w obejściu, nieprzystępny – zależy, kto jakiego języka używa. A tymczasem, moje doświadczenia zdają się przeczyć tym opiniom. Od kilku lat jestem wysyłany w celach służbowych na Bliski Wschód i mam sporo do czynienia z ludźmi z tego regionu. No i nie spotkałem jeszcze ani jednego buraka, ani jednego gbura czy grubianina.

Dwa przykłady z mojej obecnej wizyty w mieście Hail w Arabii Saudyjskiej.

Mniej więcej tydzień temu podczas tankowania auta nalewakowy zagadał do mnie bardzo łamanym angielskim, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski. Przyznam, że jego reakcja mocno mnie zaskoczyła. Gostek zareagował jakby zobaczył brata, którego szukał całe życie. Zaczął mi rzucać słowa klucze typu – „Ukraina”, „Putin bad”, „Poland stop Putin”. Po czym zawołał swojego kolegę nalewakowego, coś mu o mnie naopowiadał, wtedy ten drugi zaczął reagować identycznie jak jego poprzednik. Dostałem 20% rabatu na paliwo oraz zapytali mnie, na ile chcę, żeby mi wystawili fakturę. Na koniec był tradycyjny misiu z jednym i drugim, a kiedy odjeżdżałem machali mi, aż nie straciłem ich z pola widzenia. Być może nadal tam stoją i machają. Nie wiem.


Natomiast w ostatnią niedzielę, kiedy wraz z kolegą wjeżdżaliśmy na teren elektrowni, gdzie pracujemy, zatrzymała nas ekipa ochroniarzy na bramie. Tutaj muszę wyjaśnić, że wszystkie obiekty strategiczne w Arabii są chronione przez rządową organizację militarną o nazwie „National Guard”. Nie jest to armia w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale kierują się zasadami wojskowymi. Są w pełni umundurowani, skoszarowani na czas szkoleń lub mobilizacji oraz w pełni uzbrojeni. Na bramie naszej elektrowni, prócz zasieków, betonowych barierek i innych pasywnych zabezpieczeń, jest minimum trzech ochroniarzy pod bronią, którzy kontrolują ruch w obu kierunkach. Dwóch siedzi w budce przy szlabanie, trzeci zwykle drzemie w zaparkowanym nieopodal pickupie Toyoty z ciężkim karabinem maszynowym na pace. Tego ranka podczas kontroli jeden z ochroniarzy poprosił nas o zjechanie na bok, po czym pokazał gestem, że mamy wysiąść. Lekko się spietraliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, ale posłusznie wykonaliśmy polecenia. Wiadomo było od początku, że nie będzie źle, bo gościu miał łagodny wyraz twarzy i uśmiechnięte oczy, ale kto ich tam wie. Kałasznikow na ramieniu i Glock w kaburze robią wrażenie. Kiedy wysiedliśmy, gostek pokazał palcem na ich budę i powiedział „one minute please”. Udaliśmy się więc do ich budy, gdzie siedział drugi ochroniarz. Jego Kałasz leżał na podłodze, a on sam siedział przy stoliczku i z miniaturowej filiżanki sączył tę arabską herbatę ziołową którą oni nazywają „kawa” (pisownia fonetyczna). Gestem wskazał nam zydelki obok siebie, ustawił dla każdego po filiżaneczce, nalał „kawy” i podał daktyle. Potem zaczęła się standardowa „rozmowa” na migi, pytania typu „where from?” itd. Mój kolega jest Angolem, i wszystko co nie jest herbatą z mlekiem albo rybą z frytkami powoduje u niego torsje, więc kiedy Arabowie zobaczyli, że kolega zielenieje na twarzy od popijania „kawy”, zaparzyli mu zwykłej czarnej herbaty za to słodkiej jak syrop. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, na koniec dostaliśmy wodę do umycia palców lepkich od daktyli i pojechaliśmy do pracy. Od tego dnia za każdym razem, gdy mijamy bramę, a akurat oni są na zmianie, słyszymy głośny aplauz z ich budy.

Ale to nie koniec. Wczoraj pojechaliśmy do sklepu kupić napoje dla naszych pracowników z Bangladeszu, Pakistanu i Bengalu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na bramie, daliśmy naszym znajomym ochroniarzom po puszcze Mirindy, i tchnięty dobrym nastrojem zapytałem ich na migi, czy możemy sobie postrzelać. Bez większego wahania pozwolili nam wywalić po magazynku z ich służbowych Glocków do beczek stojących nieopodal. Muszę przyznać, że uwielbiam zapach prochu u poranku.