poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Z cyklu "Historie dziadasa - cz.2 - wysiedlenie"

 Tym razem nie będzie to jednak historia dziadasa. Będzie to fragment książki autorstwa Lecha Paczkowskiego, brata mojego dziadka. Aby ocalić historię od zapomnienia, postanowiłem nadać tekstom wuja Lecha elektroniczną formę.

Zapraszam:

“W pierwszej, wojennej, mroźnej zimie 1939/40 roku nastąpiły masowe wysiedlenia ludności Poznania. Wszyscy oni przed wywózką przeszli przez obóz na Głównej”
Załomotali we drzwi o jedenastej wieczorem. Do mieszkania weszło trzech Niemców: dwóch mundurowych i cywil: Cywil mówił płynnie po polsku, ostro, krótko i apodyktycznie: dziesięć minut czas na ubranie - dyktuje, patrząc na zegarek, żadnych gratów nie brać - tylko gacie i jazda!

Matka, ze względu na długoletnią pracę w Muzeum Wielkopolskim i znajomość wielu spraw, otrzymała pismo z podpisem samego Artura Greisera, zabraniające wysiedlenia jej oraz rodziny.
Pokazujemy teraz to urzędowe pismo - ironiczne machnięcie ręką. Możecie zabrać ze sobą - śmieje się cywil, jak z dobrego żartu. Myślisz - tu zwraca się do ojca -że będziemy tutaj w Reichu trzymać was, śmierdzące świnie?

Pozostali Niemcy rozeszli się tymczasem po pokojach. Zaglądają do szuflad, od niechcenia przerzucają książki, szukając czegoś między kartkami. Obce, nieprzyjazne ręce tasują jak talię kart fotografie drogich osób, dokumenty, listy rodziców i dziadków, dyplomy, rzucają na ziemię pamiątki po rodzinnych uroczystościach.
Trzęsąc się, zdenerwowany nakładam szybko na siebie co znajduję pod ręką. Dopadłem dresu, na to jeszcze swetr i płaszcz. Uprzednio rozpakowany plecak napełniam ponownie odzieżą. Nie zdążyłem napełnić jeszcze połowy skromnego wnętrza harcerskiego plecaka, kiedy ostre szarpnięcie za ramię przerwało tę czynność.
Wychodzić – słyszę nad sobą. Obracam się i widzę, jak policjant rzuca mój plecak w kąt i przechodzi do drugiego pokoju, gdzie matka ubiera staruszkę babcię. Korzystam więc z takiego obrotu sprawy, dopadam plecaka. Wrzucam do jego wnętrza jeszcze  kilka drobiazgów i wychodzę ukradkiem.
Bierz nocnik woła we drzwiach roztrzęsiona matka. Co: nocnik? Mama chyba zmysły postradała - krzyczę, ale biorę z niechęcią rzucony przedmiot. Co za wstyd myślę, z nocnikiem w ręku opuszczam rodzinny dom. Później, w obozie okazało się, że był to najbardziej szczęśliwy wybór z nielicznych zabranych przedmiotów.

Wyszliśmy ponaglani niewybrednymi epitetami Niemców, ojciec podtrzymywał babcię, matka płakała, a brat milczał.
Na dworze zadymka, świata nie widać w śnieżnej kurniawie. I wtedy uprzytomniłem sobie, że utraciłem coś bardzo wielkiego i cennego -dom.

Autobus stał na sąsiedniej ulicy Białej. Był wyładowany po brzegi. Ledwie ruszył, matka zemdlała, ktoś dostał ataku serca, głośno żaliły się niemowlęta. 
Razem z nami jechało sporo znajomych, sąsiadów. Wszyscy przybici i załamani.
Ale są także jednostki twarde, zadziorne. "Jeszcze za to zapłacą" -mówi na głos zażywny jegomość w rozpiętym ubraniu.
Wiozą nas przez miasto, później Garbarami na Chwaliszewo. Na Śródce pojazd skręcił w lewo i polami dotarł przed zadrutowaną bramę, oświetloną reflektorami umieszczonymi na drewnianej wieżyczce. Spod jej czworograniastego okapu lśniły matowym blaskiem czasze wartowniczych hełmów.
Na dole wachman otulony w biały kożuch, wolnym ruchem otwierał ciężkie skrzydła obozowej bramy.
Zapędzono nas do małego baraku i rozkazano otworzyć bagaże oraz oddać pieniądze, złoto i kosztowności.
Dostałem się w obroty rudego Niemca z trupią czaszką na siodłatej czapce. Spenetrował wnętrze mojego plecaka, obmacał kieszenie. Stojący obok tłumacz zapytał, czy czego nie przechowuję. Zrobiłem zdziwioną minę. Nie zdążyłem jeszcze dobrze zrozumieć o co chodzi, kiedy otrzymałem potężny cios w twarz. 
Zrobiło mi się jakoś cicho i bardzo ciemno. Kiedy oprzytomniałem, rodziny już nie było, a z rozbitego nosa spływała na płaszcz krew. Rozpruty kołnierz mówił wszystko. Niemiec wymacał ukryte tam w tajemnicy przede mną obrączki i złoty medalik.
U innych rewidowanych też musieli znaleźć ukryte przedmioty, bo krzyki oprawców dolatywały to z tej, to z innej części baraku.
Skany z tekstu oryginalnego



Na mrozie oprzytomniałem zupełnie. Krew przestała płynąć, a pod nosem uformował się czerwony sopel.
Po kilku godzinach czekania na mrozie ulokowano nas w olbrzymim, drewnianym baraku. Był to około stumetrowej długości piętrowy magazyn o betonowej posadzce. Środkiem, dobre półtora metra poniżej poziomu parteru, biegł tor kolejowy, po którym wtaczano wagony. Przed wojną była to bowiem artyleryjska składnica wojskowa. Większość magazynów była murowana z czerwonej, klinkierowanej cegły. Małe okienka w grubych murach przepuszczały do wnętrza tylko wąskie strużki dziennego światła.
Trafiliśmy nieszczęśliwie, nie na drewniane, cieplejsze piętro, lecz na lodowaty beton na parterze. Cieniutka, symboliczna warstwa słomy, startej na sieczkę przez poprzedników – nie miała praktycznie żadnego znaczenia. Podkładaliśmy więc puste plecaki, odzież, której w danej chwili nie używaliśmy, uzbierane z terenu obozu resztki papierowych worków czy kartonów, porzuconych przed kuchnią, magazynem czy latrynami.
W tym samym co my boksie przebywała, ściślej mówiąc - leżała rodzina Bąkowskich, przed wysiedleniem mieszkająca przy Grodziskiej. Głową rodziny był pogodny, starszy pan, dentysta z zawodu. Rodzina składała się z żony, trzech dorosłych córek i kilkuletniego Maciusia. Poza nimi jeszcze małżeństwo z prowincji - Kamprowscy. Wtajemniczeni twierdzili, iż pan Kamprowski trzyma w oficerkach dolary, bo codziennie z lubością je czyścił i nie pozwalał, aby ktokolwiek go w tym wyręczał. Był wreszcie znany muzyk - klarnecista F. Madeja. Został on silnie przy rewizji pobity, kiedy znaleziono u niego srebrny instrument. Ogłuchł na jedno ucho od uderzenia i przy rozmowie krzywił się boleśnie.

Życie w obozie posiadało swój codzienny rytm, bez względu na druty i wojnę. Obóz przejściowy na Głównej nie był obozem koncentracyjnym w rodzaju Brzezinki, Majdanka czy Oświęcimia. Miał jednak i on swoich oprawców. Jeden z nich szczególnie utkwił mi w pamięci. Był średniej rangi gestapowcem, chodzącym zawsze w długim po kostki, skórzanym płaszczu. Któregoś ranka oprowadzał po obozie jakąś niemiecką piękność. Wtedy silił się na wyszukaną grzeczność i kurtuazję w stosunku do kobiet i dzieci. Przechodząc z Niemką przez zatłoczony parter baraku, spostrzegł kilkoro dzieci zbitych w nieruchomą gromadkę. Podszedł do nich. Jego twarz stała się przymilna. W wyciągniętej ręce trzymał otwartą torebkę z cukierkami. - No, bitte - zachęcał. Dzieci ani drgnęły. W oczach wyczytał tylko źle ukrywaną nieufność. Niemiec wyciągnął drugą rękę, usiłując wcisnąć któremuś z dzieci kilka cukierków. Jedna z dziewczynek wyrzuciła cukierki na ziemię, obróciła się na pięcie i puściła się biegiem do rodziców. Wtedy wielka łapa Niemca schwyciła za kark pierwsze brzegu dziecko. Chwilę potrząsał wystraszonym, po czym postawił na ziemi. Odszedł wykrzykując coś o „polnische Schweine".

Wychodząc z domu, zdążyłem wepchnąć do kieszeni małą harmonijkę ustną „Picollo". Odtąd towarzyszyła mi przez długie miesiące tułaczki. Jej ostry, prawie żałosny ton rozbrzmiewał często w naszym kwartale, jak określano wyznaczone, betonowe legowiska.
W baraku wrzało jak w ulu. Względnej ciszy nie było nigdy. Nawet w późnych godzinach nocnych czy nad ranem, kiedy wydawało się, że wszyscy śpią, słychać było dziesiątki przyciszonych głosów, popłakiwania niemowląt, szurania butami, kaszel i pojękiwanie chorych.
Nad tym, prawie dwutysięcznym, zabiedzonym ludzkim zbiorowiskiem jarzyły się w dzień i
noc – ostre, elektryczne lampy.
Były nieliczne wypadki udanych ucieczek, ale w zasadzie wydostać się z obozu było bardzo trudno. Druty kolczaste i śnieg, na którym pozostawały ślady każdej stopy, przekreślały szanse udanej ucieczki. Zresztą dokąd uciekać, skoro mieszkania opieczętowane?

Po wodnistą ziemniaczankę, podobnie jak po „beton" (tak w żargonie obozowym nazywano ciemny, zakalcowaty chleb) chodziło się według wyznaczonych dyżurów dla całej grupy, tj. kilku boksów. Ustawialiśmy się długim tasiemcem na placu, przed małym budynkiem gospodarczym. Po udręce stania na mrozie wracało się z letnią zupą, noszono ją bowiem w zwyczajnych, cynkowych wiadrach.
Nie było możliwości jej dogrzania, więc ludzie siłą rzeczy jedli ją zimną. Czarny, niewypieczony klajster i zimna zupa były przyczyną masowych chorób żołądka i przewodu pokarmowego. Starsi i chorzy woleli głodować, aniżeli jeść takie świństwo.

Hierarchia obozowej władzy, chociaż zróżnicowana, była w zasadzie niezwykle prosta. Właściwą władzę sprawowali Niemcy, których załoga była nieliczna. Prace o charakterze administracyjno-porządkowym zrzucili Niemcy całkowicie na Polaków, wybieranych zupełnie przypadkowo, chociaż byli i ochotnicy. Były to stanowiska barakowych i podległych im grupowych.

Marzniemy.

Prawdziwą jednak gehennę przeżywają ludzie mający małe dzieci i niemowlęta. A zima owych nieszczęsnych lat 1939 i 1940 była syberyjska. Takich sopli, łączących się z ziemią z piętrowych budynków - nigdy już potem nie widziałem. Dniami i nocami, na zmianę, bez przerwy, trzymali w omdlałych rękach zawiniątka, stojąc koło czterech wysokich, żelaznych pieców.
Te piece stojące na torach, poniżej poziomu wielkiej hali - to czysta ironia. Nie miały większego znaczenia na podwyższenie temperatury ogromnego pomieszczenia, ale dla niemowląt były jedynym ratunkiem przed zamarznięciem.
Stoją mi jeszcze przed oczami jak żywe, owe heroiczne matki, tkwiące z dziećmi na rękach, w głębokim milczeniu - niczym antyczne posągi pośród obozowej nędzy.

Nareszcie kres pobytu w obozie. Formują nowy transport, do którego i my zostajemy włączeni. Na drewnianej klapce, którą otrzymujemy od grupowego, widnieje czarnym tuszem napis z liczbą: 186.
W podnieceniu oczekujemy na chwilę nadejścia wagonów i wydanie rozkazu wyjazdu.
Było ciemno, jeszcze gęsty mrok wisiał nad obozem, kiedy ładowaliśmy się do podstawionego wagonu. Wagony są w większości towarowe, poprzetykane osobowymi. Już mieliśmy wyruszyć, kiedy niespodziewanie pojawiły się przed transportem siostry z Niemieckiego Czerwonego Krzyża z tacami na rękach pełnymi kostek masła i innych produktów spożywczych.
Z chwilą kiedy zaczęły podawać to wszystko do okien i otwartych drzwi pociągu - wyciągnął się z niego las rąk długi na cały zestaw wagonów. I choć tego było mało na wygłodzone mrowie ludzkie, to jednak w ludzi wstąpił inny duch - a może to początek lepszego nas traktowania, pierwsza jaskółka odmiany?
Milutkie siostry wymachują na pożegnanie rączkami i tylko brakuje łez do tej sielanki.
Ale co to? Spójrzcie tylko tam -pokazuje ręką ojciec przeciwległą rampę. Tam na platformie stoi wycelowana w naszą stronę kamera aparatu filmowego na stojaku, a przy niej obsługujący ją ludzie. Pójdzie zapewne, w świat film, na przekór tego złego, co mówią o Niemcach Polacy.
Widocznie ukończono już filmowanie naszego transportu, bo siostrzyczki zniknęły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a na ich miejsce pojawili się wachmani. Pokrzykując zamykają drzwi wagonów.

I wtedy z serc tęsknotą przepełnionych popłynęły piosenka, poznańska transkrypcja pieśni młodych obrońców Lwowa:

Dzień zimowy - dzień ponury Od Poznania ciągną chmury Szeregami polskie dzieci
Idą tułać się po świecie."

Lech PACZKOWSKI 
 
 
 
 
 
 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz