Kolejna z okupacyjnych opowieści „dziadasa”, którą chcę tutaj przytoczyć, dotyczyła życia w latach 1941-1945 w Krakowie. Zaznaczam, że (a dziś wiem to już na pewno) z prawdą nie miało to wiele wspólnego. Dziadek był po prostu urodzonym gawędziarzem i bajkopisarzem, lecz niezwykle utalentowanym.
Po wysiedleniu w 1941 roku rodzina Paczkowskich tułała się po Krakowie, poszukując lokum. Traf chciał, że przygarnęła ich pewna nobliwa, szlachetnie urodzona dama, która niedawno owdowiała i w jej mieszkaniu zrobiło się pusto i smutno. W zamian za pomoc w sprawach domowych zaoferowała moim krewnym pokój. Generalna Gubernia nie była tak drastyczna w stosunku do Polaków jak np. Warszawa czy tereny dawnych Prus Wschodnich. Polacy ze znajomością języka niemieckiego łatwo mogli znaleźć pracę i wieść w miarę bezpieczny żywot. Pradziadek miał w metryce miejsce urodzenia Berlin, prababka miała papiery polecające od samego Gauleitera Poznania – Artura Greissera, więc dość szybko znaleźli zatrudnienie. Ponieważ polskie dzieci nie miały prawa do edukacji, dziadek z bratem również podjęli się pracy, aby pomóc rodzicom łączyć koniec z końcem.
Dziadek zaczął pracować jako goniec kursujący między fabryką broni AEG a Wawelem , gdzie stacjonował namiestnik Krakowa, Hans Frank. Otrzymał służbowy rower, którym był zaadoptowany do jego potrzeb wojskowy Truppenfahrrad zaopatrzony w skórzaną teczkę na dokumenty i lampę karbidową. A co najważniejsze, dostał też podpisaną przez samego Franka przepustkę uprawniającą do przemieszczania się bez ograniczeń po całym Krakowie. Według relacji dziadka praca przebiegała dość sielsko i niewiele miała wspólnego z okrucieństwami wojny. Na Wawelu w biurze Franka pracowały bardzo miłe panie, które nazywały dziadka Georg (pol. Jerzy), często nagradzały słodkościami i resztkami ze stołu Gubernatora. Po jakiejś imprezie w gabinecie zostało sporo alkoholu i panie z sekretariatu wcisnęły większość tego dziadkowi do teczki z poleceniem dostarczenia rodzicom. Dziadek, w drodze do domu przejeżdżał przez pchli targ i tam na jednym ze straganów zauważył ciepłą zimową czapkę. Ponieważ uszy mu marzły, zapragnął taką mieć. Nie miał ze sobą gotówki, zaproponował więc resztki tokaju ze swojej teczki. Interes został ubity, dziadek stał się właścicielem ciepłej czapki uszatki. Niesiony sukcesem wymienił wszystko, co miał w teczce na produkty żywnościowe, odzież zimową dla całej rodziny i dwa kawałki pańskiej skórki dla siebie i dla brata. Łatwość dokonania tych transakcji sprawiła, że dziadek z kuriera na pół etatu stał się pełnowymiarową przekupą.
Innym razem, tuż przed świętami, dziadek dostał wielką tabliczkę gorzkiej czekolady Lindt. I tę przehandlował na rynku za pomarańcze i suszone owoce i choć żal mu było czekolady, z suszonych owoców powstał kompot na wigilijny stół, a zapach pomarańczy obieranych w wigilijną noc nagrodził mu poświęcenie z nawiązką.
Z czasem praca dziadka przypominała bardziej pracę komiwojażera niż kuriera. Teczkę miał zawsze wypełnioną jakimiś towarami na wymianę, często do wymiany dochodziło też między biurami AEG a Wawelem, a dziadkowi skapywały procenty tych transakcji. Często też Niemcy prosili dziadka o zdobycie czegoś od Polaków, oferując w zamian leki, środki higieny czy po prostu żywność.
Prababcia załatwiła w międzyczasie zajęcia szkolne dla swoich synów. Były to nielegalne zajęcia prowadzone przez księży przy zakonie Dominikanów. Tam też podobno dziadek poznał Karola Wojtyłę, późniejszego papieża. Zajęcia dotyczyły głównie historii Polski oraz języka polskiego. Odbywały się w niedziele, a uczestniczyły w nich dzieci w wieku od dziesięciu do szesnastu lat. Nie było podziału na klasy. Jedna grupka kilkunastu dzieciaków i to wszystko. Często po zajęciach odbywały się mecze piłki nożnej i siatkowej – uczniowie kontra zakonnicy. Dziadek bardzo pozytywnie wspominał czas spędzony u Dominikanów. Śpiewał nawet obok Wojtyły w kościelnym chórze z czego był bardzo dumny.
W późniejszym okresie wojny, kiedy wiatr niósł już powiew wolności od wschodu, Niemcy zaczęli być bardziej nerwowi, szykany wobec Polaków stały się znacznie bardziej uciążliwe, rozpoczęły się łapanki, egzekucje, zaczęło brakować żywności, leków i odzieży. A co najgorsze, nikt nie mógł być pewien dnia i nocy przez naloty sowieckie. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy zbombardowali Kraków, zginęło dziesięć osób, a zniszczeniu nie uległ prawie żaden z zabytków miasta. Sowieci nie przejmowali się stratami wśród cywilów i zabudowy miasta. W styczniu 1945 roku podczas jednego z alarmów bombowych pradziadek akurat grał z kolegami w karty. Wieczór był wesoły, suto zakrapiany, a karta pradziadkowi „szła”. Kiedy więc rozwrzeszczały się szczekaczki i zawyły syreny, pradziadek nie był zbyt zadowolony, że musi przerwać partię. Prababka szybko zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy, dopilnowała, żeby chłopacy też wzięli co potrzebne, a potem długo negocjowała z mężem, żeby ten udał się z rodziną do schronu. Niestety jego upór wsparty miejscowym bimbrem był niezachwiany. Kiedy rozległy się pierwsze eksplozje, babka uznała, że czas ratować dzieciaki i siebie samą, a stary cap, jeśli chce, niech sobie umiera.
Było już późno w nocy, kiedy odwołano alarm i można było wrócić do domostw. Owinięci kocami, zmarznięci, wtuleni w siebie udali się pełni najgorszych obaw w stronę domu. Na miejscu okazało się, że oficyna, w której mieszkali nie ma dachu, a budynek obok przestał istnieć. Prababcia zostawiła chłopców na podwórku i ze łzami w oczach pobiegła na górę ratować pradziadka. A ten, jak gdyby nigdy nic, spał chrapiąc w najlepsze w swoim łóżku pod gołym niebem.
Jak wspomniałem, historie te słyszałem wiele razy w ciągu mojego życia, ile w nich prawdy – nie wiem. Zawsze lekko ewoluowały, dziadek konfabulował, dodawał detale, zmieniał kolejność wydarzeń. Niektóre wydarzenia nie imają się faktów historycznych. Jako dzieci słuchaliśmy jednak tych historii z zapartym tchem. Ciekawostką jest, że brat dziadka - wuja Lechu, przedstawiał tamte czasy zupełnie inaczej. Dla niego wojna to nie był serial przygodowy, a czas pogardy i cierpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz