Dziadas czyli mój dziadek ze strony mamy, był postacią niezwykle barwną i ekscentryczną. Ksywkę "Dziadas" przykleiłem mu jakoś w szkole średniej, ale przyjęła się tak, że tym mianem określali dziadka wszyscy krewni. Od niedawna Dziadasa nie ma już z nami i bardzo mnie to boli, że nie usłyszę już więcej jego historii, które tak uwielbiał opowiadać. Niektóre słyszałem wiele razy, a jakoś nigdy mi się nie znudziły. Dziadek po prostu umiał opowiadać. Ile w tych historiach było prawdy? Nie mam pojęcia, bo dziadek miał bujną fantazję i uwielbiał podkolorowywać. W każdej, jednak, jakaś prawda była. Aby ocalić te najciekawsze od zapomnienia, postanowiłem je spisać, tak jak je pamiętam. Niektóre z nich ewoluowały w trakcie kolejnych opowiadań, dlatego postaram się wybrać z nich rdzeń, który nie zmieniał się przy kolejnym opowiadaniu.
We wrześniu 1939 r. witani owacjami i kwiatami do Poznania wkroczyli Niemcy.
Błyskawicznie rozpoczęli proces budowy własnej administracji i organizowania się na miejscu. Ponieważ potrzebowali lokali dla swoich urzędników, rozpoczęli wysiedlenia Polaków z ich domostw. Rodzice mojego dziadka, urodzeni w czasach, kiedy Polski nie było, wyedukowani w szkołach zaborców, posługiwali się językiem niemieckim jak swoim ojczystym. Zresztą dziadek i jego brat również. Zgodnie z dewizą mojego pradziadka: „język wroga trzeba znać”, dzieciaki przyswajane były do niemieckiego od maleńkości. To, plus fakt, iż pradziadek urodził się w Berlinie, a jego żona miała niemieckie korzenie, zadecydował o tym, że w momencie przesiedlenia Paczkowskim się poszczęściło i zostali wysłani do Generalnej Guberni do pracy. Dziadek, jako czternastolatek dostał pracę gońca w fabryce broni AEG. Ale o tym kiedy indziej.
Przyszło lato 1940 roku. Piękne, upalne. Dorastającym wówczas młodym Paczkowskim (dziadek 14 lat, jego brat Lech – 13), przysługiwała przerwa wakacyjna. Urlopów Niemcy nie dawali, ale nieletni byli traktowani ulgowo. Szczególnie ci z niemieckimi dokumentami. Żeby chłopacy nie nudzili się całe wakacje w Krakowie, prababka posłała ich na wieś pod Częstochowę. Jak poznała gospodarzy, do których pojechali chłopacy, nie jest to do końca jasne i wersji było kilka. Jedną z nich było to, że to nasza dalsza rodzina, co jest dość dziwne, bo nigdy żadnego krewnego poza Poznaniem nie mieliśmy. Przynajmniej ze strony dziadka.
Tutaj muszę wykonać pewien wtręt historyczny, uzmysławiający czytaczom, że komunikacja, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni dzisiaj, nie istniała. W ośrodkach miejskich bogatsze domostwa miały swoje telefony, to fakt. Reszta mieszczaństwa korzystała z usług poczty lub telegrafu. Natomiast wsie bardzo rzadko w ogóle były zelektryfikowane w tamtych latach, a o czymś takim jak telefon, czy telegraf, słyszeli z opowiadań. Podstawowym źródłem komunikacji był klasyczny, piórem pisany list, który wędrował po kilka tygodni, aby dotrzeć do adresata.
Kiedy nadszedł czas kanikuły, dziadek z bratem dostali kartki na szyje ze swoimi danymi, po kartonowej walizce spiętej skórzanymi paskami w rękę i zostali zapakowani do pociągu z poleceniem opuszczenia go na konkretnej stacji pod Częstochową (nazwy nie pamiętam). Tam miał na nich ktoś czekać.
I faktycznie, na miejscu czekał na nich gospodarz na zaprzężonym w konika wozie drabiniastym.
Ze stacyjki kolejowej jechali wozem trzy godziny polnymi drogami, podziwiając piękno Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Docelowa wioska składała się z siedmiu drewnianych domostw krytych strzechą. Kilku sadów owocowych, jednego stawu i pól uprawnych po horyzont. Wakacje zapowiadały się pięknie.
I takie by zapewne były, gdyby któregoś dnia wuja Lechu nie postanowił dokonać eksperymentów ze szkłem powiększającym. Zauważył, że przy silnym słońcu, skupiona wiązka światła wypala dziury we wszystkim, na co ją skieruje. Kiedy przyłapała go na tym gospodyni, wygnała obu chłopaków z domu, żeby jej nie daj Bóg ognia nie zaprószyli.
Chłopacy poszli więc za stodołę, na stóg siana, dalej eksperymentować z lupą. Nietrudno zgadnąć, co się wydarzyło chwilę potem. Stóg zajął się błyskawicznie, ze stogu ogień przeskoczył na dach stodoły, potem domu. Rolnicy w panice porzucili pracę w polu i biegiem zaczęli ratować dobytek. Niestety bezskutecznie. Po chwili płonęła już cała wieś. Chłopstwo w pierwszej kolejności ratowało trzodę i wszystko, co żywe, w mniejszym uważaniu mając dobytek stały. Nikt nie miał czasu myśleć też o dwóch nieletnich mieszczuchach, którzy zjawili się kilka dni wcześniej. A oni, przerażeni tym, co się stało, schowali się w zagajniczku obok stawu i z dystansu obserwowali kataklizm, który sprowadzili na wieś. Przesiedzieli tam cały dzień i noc. Nad ranem ogień został opanowany, ludzie mogli zacząć szacować straty. Jak się później okazało, ogień nie oszczędził żadnego z gospodarstw. W mniejszym lub większym stopniu każde domostwo zostało zniszczone.
Dziadek z bratem byli tak przerażeni tym, co zrobili, że postanowili po cichu uciekać do domu. Nie mieli ze sobą dokumentów, pieniędzy, odzieży na zmianę ani jedzenia. Szli więc polnymi drogami kierując się na Kraków, pijąc wodę ze strumieni i jedząc to co znaleźli na polach i krzewach. Powrót do domu zajął im dziesięć dni (według niektórych wersji – 14). Kiedy wrócili do domu, wyglądający jak strzygi, prababcia Fela wypłakiwała akurat oczy. Zareagowała na nich, jak na duchy. W pierwszej chwili zamurowało ją, potem polały się po jej policzkach łzy szczęścia, przytuliła obu do piersi, a potem szczęście zamieniło się w furię i spuściła obu solidne lanie skórzaną dyscypliną, po czym kazała się umyć, przebrać i szorować do spowiedzi.
Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że dokładnie na kilka godzin przed ich powrotem z tułaczki, listonosz przyniósł list napisany przez gospodarzy, w którym opisywali oni straszny pożar, jaki dotknął ich wieś i donosili, że w tym pożarze najprawdopodobniej zginęli Jurek i Leszek. Co prawda ich ciał nie znaleziono, ale chłopcy zaginęli bez wieści.
Jako anegdotkę towarzyszącą tej historii dziadek często opowiadał, że trochę później, kiedy już front zbliżał się do Krakowa, Niemcy zaczęli rekwirować płody rolne dla swoich żołnierzy i któregoś dnia zawitali też do owej nieszczęsnej wioski, gdzie sołtys miał powiedzieć: nie mamy wam co dać, idźcie gdzie indziej. Nas nie zastraszycie. Myśmy już tu mieli takich dwóch od was, co nas gorszego może spotkać?


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz