Od dziecka walczę z problemami jelitowymi. Nie zliczę, ile razy odwiedzałem różnych lekarzy, różne kliniki, państwowe i prywatne tylko po to, aby usłyszeć najróżniejsze diagnozy i metody leczenia, z których żadna nie usuwała dolegliwości. Takoż w ojczyźnie, jak i na emigracji. Po tym jak 6-7 lat temu usunęli mi z jelita grubego guzki popularnie zwane hemoroidami, postanowiłem sobie na przyszłość darować podobnych atrakcji. Dlaczego? W skrócie – przez trzy dni leżałem skręcany spazmami bólu i gorączką, a pomogło to na całe trzy tygodnie, po czym wszystko wróciło do stanu sprzed zabiegu.
wtorek, 10 listopada 2020
Chorowanie po angielsku czyli getting sick
czwartek, 24 września 2020
Jogging
W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, że musi sobie pobiegać. U większości jest to efekt chwilowej słabości, gorszego samopoczucia czy głupiej decyzji podjętej pod wpływem środków odurzających. Zwykle takie postanowienia kończą się na jednym, maksymalnie kilku epizodach biegackich. Niektórym jednak nie przechodzi na dłużej i biegają regularnie. Przyczyn tego patologicznego zachowania można poszukiwać w upośledzeniach osobowościowych, trudnym dzieciństwie czy problemach małżeńskich. Nie podejmuję się analizowania tego problemu, ponieważ nie jestem biegłym z zakresu psychologii. Poza tym, biegacze zwykle są mało szkodliwi dla społeczeństwa, więc jeśli muszą, to niech sobie biegają.
poniedziałek, 7 września 2020
Wczasy w roku 2020
Będzie o urlopie. Urlopie w roku „plandemii”. Jeśli oczekujesz zabawnego tekstu, rozczarujesz się. Ale nie będę też biadolił. A czy tekst będzie ciekawy? Nie mnie osądzać. Jeśli jeszcze Cię nie zniechęciłem to trudno – zostań i czytaj :-)
Rok 2020. Samo to hasło za kilka lat będzie budziło westchnienie politowania i współczującego zrozumienia. A tymczasem dziś wszyscy jakoś próbujemy w tym roku żyć i funkcjonować. Mało tego, próbujemy funkcjonować w miarę normalnie. Do tej normalności zaliczają się z pewnością urlopy i wakacje. Takoż i my postanowiliśmy pojechać na wakacje. Z obawy na loterię w zamykaniu i otwieraniu granic, znoszeniu i wznawianiu obowiązku kwarantanny, postanowiliśmy pozostać na wyspie i pojechać na wczasy na motocyklu.
Należało zatem wybrać kierunek podróży. Po wielu tygodniach padło na Szkocję. Podła pogoda, ale piękne widoki, mało ludzi, wspaniałe drogi dla motocykli. Dla mnie wystarczający powód, żeby jechać właśnie tam.
Ponieważ czasu na przygotowania miałem aż nadto, zrobiłem duży serwis motocykla, żeby nie mieć niespodzianek po drodze. Dokupiłem konieczne ciuchy, żeby nie przemokły podczas kontemplowania szkockiego lata. Od kilku osób usłyszałem, że zmorą szkockich odludzi są meszki. Zrobiłem więc skanowanie rynku pod kątem najlepszego repelentu i zakupiłem taki najbardziej rekomendowany. Zarezerwowaliśmy mieszkanie z AirBnB niedaleko Kirkcaldy, które miało być naszą bazą wypadową do zwiedzania tej części Szkocji przez pierwszy tydzień, a potem mieliśmy się wynieść dalej na północ, by pokonać legendarną trasę NC500.
Na kilka dni przed wyjazdem puścił mi po raz trzeci w tym sezonie uszczelniacz w prawej ladze motocykla. Lekko zachwiało to moją wiarę w niezawodność tego pojazdu, więc jeszcze zanim wymieniłem cieknący uszczelniacz, wykupiłem polisę „breakdown cover”, żeby nie musieć się stresować.
Nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, że lato skończyło się na kilka dni przed wyjazdem, a nad Wyspami przechodził huragan za huraganem. Na szczęście na nasz dzień podróży oba huragany wzięły sobie wolne i podróż przebiegła nam w bardzo dobrych warunkach. Momentami było zimno, szczególnie wyżej w górach, ale znośnie. Jechaliśmy w stronę Glasgow i w pewnym momencie skręciliśmy na trasę widokową „Scottish Border Scenic Route” w kierunku na Edynburg (droga A702). No i muszę przyznać, że trasa jest naprawdę widokowa. Przepiękne miejsca, kopara w opadzie cały czas. Gorąco polecam nie tylko motocyklistom. Bajeczna droga, bajeczna okolica. Następnym etapem był Edynburg, i tutaj znowu zachwyt widokami. Miasto jak miasto – dość szare, ponure. Natomiast zatoka, okolica- rewelacyjne. A mosty nad zatoką – obłęd. Przejechałem na bezdechu. Krótko za Edynburgiem nasza podróż dobiegła końca i wylądowaliśmy w miejscu docelowym – East Wemyss. Wiosce nadmorskiej, znanej z jaskiń, w których zobaczyć można ślady bytności Piktów oraz ruin zamku McDuff górujących na wzniesieniu. Prócz tego są tam dwa sklepy spożywcze, jedna lodziarnia, jeden "take away" i jeden pub.
Zwiedzanie zaczęliśmy od sklepu, żeby mieć pewność, że flaszka na wieczór będzie. Potem przyszedł czas na pub.
No i tutaj było lekko dziwnie. Pub, w którym prócz nas były 4 osoby mocno zaskoczone naszą wizytą. Wyglądało, jakbyśmy weszli komuś do domu, kiedy on właśnie oglądał telewizję w gronie rodziny i sąsiada. Przywitano nas co prawda serdecznie, ale jakoś mimo wszystko czuliśmy się niezręcznie. W międzyczasie jeden gość wyszedł, weszło dwóch innych. Wszyscy klienci prócz nas to lokalesi z najbliższej okolicy. Wypiliśmy po dwa browary odpowiadając w trakcie oczekiwania na nie przy barze na standardowe pytania – skąd jesteście, jesteście na wakacjach, dokąd jedziecie itd. Po czym zmyliśmy się na żarełko z "take away’a".
Potem przyszedł wtorek. Wtorek był dniem biblijnego niemal potopu w miasteczku East Wemyss. Deszcz padał nie tylko poziomo. Deszcz leciał w zasadzie w każdym kierunku, wiatr łamał drzewa, słowem "apukalipsa". Odwagi i desperacji wystarczyło nam, żeby wyskoczyć do sklepiku po flaszkę. A i to zaowocowało przemoknięciem do suchej nitki. Po południu Dorota zaczęła się czuć gorzej. W noc z wtorku na środę zaczęła się grypa. Czy to był Covid? Nie wiem. Zaczęło się problemami z utrzymaniem zaopatrzenia dolnej półki. Potem, kiedy już dolna półka była do cna wypróżniona, przyszedł czas na zwroty, a potem ból głowy i gorączka. Małżonka przespała bite 36h budząc się wyłącznie na uzupełnianie wody. Straciła smak, nie dawała rady nic jeść. Plany wycieczkowe legły więc w gruzach. Żeby zupełnie nie zmarnować urlopu, robiłem sobie codziennie krótkie wypady po okolicy i co nieco udało mi się zobaczyć. Mapka pokazuje odwiedzone miejsca. Co mogę o tych miejscach powiedzieć – jeśli masz wątpliwości czy warto odwiedzać Szkocję, zapomnij o nich. Nawet te troszkę, które widziałem jest warte, żeby poświęcić im urlop. Miejsca piękne, drogi dobre, ludzie przesympatyczni. Surowi, szorstcy, ale szczerzy i skorzy do pomocy. W każdej mieścince ruiny jakiegoś zamku, każdy zamek ma jakąś swoją legendę, jakąś historię. Dla mnie rewelacja.
![]() |
| Tyle zobaczyłem |
W sobotę po południu Dorota poczuła się na tyle lepiej, że zrobiliśmy krótki spacer wzdłuż plaży, żeby zobaczyć jaskinie East Wemyss, a w niedzielę wyskoczyliśmy do Kirkcaldy zobaczyć zamek Ravenscraig. Podjęliśmy też decyzję o powrocie do domu. Dorota czuła się już lepiej, a mnie jeszcze nie rozłożyło. Więc woleliśmy wykorzystać tę passę na powrót.
Rozłożyło mnie dzień po powrocie. Na szczęście nie tak ciężko jak Dorotę, ale i tak poczułem co to za wredny wirus.
Została nam do zrobienia trasa NC500 i północna część Szkocji. Może za rok. Może już na innym motocyklu, może uda się zmontować większą brygadę. Zobaczymy. Na pewno nie wykreślam NC500 z listy miejsc na Ziemi, które chcę odwiedzić. Motocykl zrobił niecałe 1400 km, w drodze powrotnej pękła stopka centralna i urwało się mocowanie nawigacji, które prowizorycznie wykonałem dwa lata wcześniej. Kilka dni po powrocie prawa laga motocykla puściła po raz kolejny. Aha, a meszek w zasadzie nie było. To tak tytułem podsumowania.
piątek, 19 czerwca 2020
Otyłość i nadwaga
Przytyłem. Albo raczej, spasłem się. Oczko wagi zatrzymuje się obecnie w regionach trzycyfrowych. Dramat. Nie stało się to bez powodu, wiadomka.
Z powodów zdrowotnych i „covidowych” od marca siedzę w domu. W sumie, można powiedzieć, że pandemia jest również powodem zdrowotnym, więc: ze względów zdrowotnych siedzę w domu trzy miesiące. Trzy miesiące ze stałym dostępem do lodówki, z brakiem zajęć i wilczym apetytem. Pierwszy miesiąc robiłem coś co dnia. Potem już wszystko, co było popsute naprawiłem, co można było ulepszyć, ulepszyłem a na resztę zabrakło mi pomysłów bądź pieniędzy.
Czuję, że trzeba z tym bojlerem nad paskiem od spodni coś począć. Niedługo nie będę się mógł ruszyć. Już, aby obejrzeć Wacka muszę używać lustra, niedługo nie będę w stanie zasznurować butów. Zakładanie ciuchów na motocykl, to sport ekstremalny, wymagający przerw na nawadnianie a wejście po schodach na piętro naszego domu, rozważam wielokrotnie, zanim się na nie zdecyduję. Przeważnie okazuje się, że tego, co jest na górze aż tak bardzo nie potrzebuję i może poczekać.
Bardzo często, więc, wieczorami rozmyślam i planuję, co zrobię następnego dnia, aby zrzucić kilogramy i poprawić kondycję. Myślę tak intensywnie, że w końcu zasypiam spełniony i kipiący pozytywną energią na następny dzień. Rano natomiast budzę się wykończony wieczornymi rozmyślaniami o ćwiczeniach i nie mam siły na nic, dokładnie tak, jakbym wieczorem nie myślał a naprawdę trenował. Zrozumiałem, że to ślepa uliczka i mi nic od tego w pasie nie ubędzie.
Od razu zaznaczam – żadne bieganie nie wchodzi w grę. Bieganie poniża i czyni nieszczęśliwym. Wiem, bo bacznie się przyglądam biegaczom i nigdy dotąd nie widziałem biegacza uśmiechniętego. Ci ludzie mają wymęczone, czerwone twarze wykrzywione grymasem cierpienia. Nie, ja tak nie chcę.
Następnym pomysłem była siłownia. Jako że zwykłem nie popełniać w życiu dwa razy tych samych błędów, nie kupię karnetu na siłownię, bo wiem, że nie zadziała. Miałem już raz i nic nie pomógł. Po jakimś czasie, od wysportowanego kolegi dowiedziałem się, że karnet, oprócz samego opłacania abonamentu, wymaga chodzenia na siłownię i ćwiczenia, żeby poskutkował. A to ja dziękuję. Nie dla mnie. Siłownia, to szczyt absurdu i w mojej głowie nie mieści się, jak można na to chodzić. Bezproduktywnie marnować energię a po wszystkim paradować w szatni pośród napompowanych testosteronem troglodytów z kutasami na wierzchu. Idiotyczne, bezmyślne marnotrawstwo energii. Żeby oni mieli do tych maszyn podpięte jakieś prądnice chociaż, albo żeby, nie wiem, maglowali pościel dla szpitali. Albo żeby w rytm ćwiczeń cytowali limeryki Szymborskiej czy Goethego w oryginale. A tu nic, tylko sapanie, stękanie i popierdywanie. Jak zwierzęta.
Nie, siłownia, zdecydowanie nie.
Znajoma rzuciła: a może zumba? W pierwszej chwili roześmiałem się na glos. Już się widzę, podskakującego w leginsach z frotową opaską na czole pośród trzydziestki tłustych bab. I to jeszcze w rytm muzyki i to na trzeźwo! Widok równie nieprawdopodobny, co groteskowy. Ale znajoma nie dała się zbić z pantałyku i dodała – jest zumba na YouTube, coś w sam raz dla takich socjo-fobów, jak ty.
I to mnie zastanowiło. To by mogło być wyjście z sytuacji.
Następnego dnia wyszperałem w necie, coś o obiecującej nazwie: zumba kardio dla początkujących, po czym pojechałem do sklepu na rogu po stosowne wiktuały (flaszka i oliwki z chorizo) i zasiadłem do oglądania 45-cio minutowego treningu. Niestety zasnąłem mniej więcej po 20-tu minutach i nie wiem, jak się skończyło. Wiem natomiast, że kilogramów mi od tego nie ubyło. Tak sobie myślę, że ta zumba to też jednak nie dla mnie. Istnieje ryzyko, że ciągłe oglądanie zajęć zumby mogłoby mnie wpędzić w alkoholizm.
Jak mówił Lotek w swoim stand-upie, jak jesteś gruby to masz dwa wyjścia: schudnąć albo to zaakceptować. Udowodniłem, że schudnięcie jest niemożliwe, zostaje więc akceptacja i kupowanie większych ciuchów na moto, co sezon. No chyba, że napiszę do Kasi albo Przyjaciółki? A może Bravo Girl?










