wtorek, 10 listopada 2020

Chorowanie po angielsku czyli getting sick

Od dziecka walczę z problemami jelitowymi. Nie zliczę, ile razy odwiedzałem różnych lekarzy, różne kliniki, państwowe i prywatne tylko po to, aby usłyszeć najróżniejsze diagnozy i metody leczenia, z których żadna nie usuwała dolegliwości. Takoż w ojczyźnie, jak i na emigracji. Po tym jak 6-7 lat temu usunęli mi z jelita grubego guzki popularnie zwane hemoroidami, postanowiłem sobie na przyszłość darować podobnych atrakcji. Dlaczego? W skrócie – przez trzy dni leżałem skręcany spazmami bólu i gorączką, a pomogło to na całe trzy tygodnie, po czym wszystko wróciło do stanu sprzed zabiegu. 

Na początku tego roku sprawy pogorszyły się jednak na tyle, że wróciłem do lekarza rodzinnego. Tym razem postanowiłem go przechytrzyć i zwróciłem się nie z prośbą o wyleczenie mnie, a prośbą o poradę – jak mam z tym żyć. To go chyba trochę zbiło z tropu, bo wziął się do sprawy poważniej. Po pierwsze skojarzył, że mogę mieć uszkodzone jelita na skutek wieloletniego konsumowania glutenu, na który jestem uczulony (wyszło na badaniu krwi, jakoś rok temu, może ciut więcej). Niestety dieta bezglutenowa nie przyniosła istotnej poprawy. Ustały pewne dolegliwości neurologiczne, ale krew z dupska lecieć nie przestała. 
Ale wróćmy do naszego doktora, który skierował mnie na kolonoskopię. Nie mogłem wprost uwierzyć w ogrom szczęścia, jakie mnie spotkało. Kilkukrotnie dopytywałem się, czy aby na pewno, czy mi się nie przesłyszało. Potem już poszło gładko – badanie, diagnoza, skierowanie do szpitala na operację usunięcia zmian zanim zezłośliwieją. Był to luty 2020. 
Po zarejestrowaniu się w szpitalu usłyszałem wstępny termin – lipiec 2020. Cóż zrobić. Cierpliwie czekałem. W sierpniu zadzwoniłem do szpitala, zapytać jak tam moja operacja, a w odpowiedzi usłyszałem, że przez Covid-19 mają 15 miesięcy opóźnienia i że odezwą się najszybciej jak się da. Trochę mnie to zmartwiło i po krótkich poszukiwaniach umówiłem się prywatnie. Tutaj też nie było kolorowo z terminami, bo lekarz mógł mnie przyjąć najwcześniej na początku grudnia. 
W międzyczasie zadzwonił mój szpital informując mnie, że mają wolny termin i jak chcę to mogę i zapraszają. Zgodziłem się, oczywiście i tak oto dzisiaj udałem się na długo wyczekiwaną operację. 
Dodam, że w liście zapraszającym mnie do szpitala nie było żadnych informacji na temat tego, co mnie czeka, jak i na co mam się przygotować itd. Jedynie lakoniczna informacja, że mam wejść przez izbę przyjęć w oddziale A-27 do oddziału chirurgii ogólnej A-6. Próby skontaktowania się ze szpitalem spełzły na niczym, bo jedyny numer telefonu na tymże liście kieruje do biura rejestracji, a tam nie mają o niczym pojęcia. Oni mają jedynie umówić pacjenta.
Jakiekolwiek inne numery telefonu do tego szpitala są głęboko utajnione i znajdują się w specjalnie zalakowanej kopercie w dolnej szufladzie biurka miłościwie nam panującej w zamku Windsor. 
Kiedy więc nadszedł ten dzień, uzbrojony w maseczkę i list zapraszający zgłosiłem się na izbie przyjęć, gdzie zostałem wpisany w komputer i posadzony na krzesełku. Między drzwiami wejściowymi a krzesełkiem kazano mi dwukrotnie odkazić dłonie. Krzesełka były tak oznakowane, aby siadać od siebie w odległości dwóch metrów, ale tylko w rzędzie. Ludzie siadając zgodnie z poleceniami tworzyli piękne szeregi potencjalnych ofiar Covid-19 oddalonych od siebie o nie więcej niż 20-30cm. Siedziałem więc oddychając na kark jakiemuś dziadkowi przede mną, a za sobą miałem kaszlącą Hinduskę. Po niecałej partyjce Sudoku na poziomie „challenging” pielęgniarka wywołała mnie i nawet nie pokaleczyła specjalnie mojego nazwiska. Zaprowadziła mnie do kolejnej poczekalni, gdzie wskazała krzesełko i poprosiła oczywiście o poczekanie, czego mogłem się domyślić, bo na to przecież wskazywała nazwa pomieszczenia. Zaraz potem do poczekalni wturlał się tłuścioch rasy bezobjawowo białej. Taki dwustukilowy "Jedyny i niepowtarzalny Ivan" w dresie i bejsbolówce, jak przystało na prawdziwego sportowca. Maseczka zakrywała mu zaledwie dolną wargę, takich gabarytów była facjata grubasa. Ivan miał na sobie uwieszone trzy różne torby sportowe – takie, w jakich nosi się ciuchy na zmianę do klubu fitness. W uszach miał AirPody i sapał jak przedwojenna kolejka wilanowska na starcie. Zatrzymał się nade mną, przez dłuższą chwilę czytał napis na krześle obok mnie, który wielkimi czerwonymi literami informował "proszę nie używać tego krzesła", po czym na nim bezceremonialnie usiadł. W sensie, że i na krześle, i na napisie. Przygniótł mnie jedną ze swoich toreb do ściany, nie robiąc sobie nic z mojego oburzenia na ten fakt. Zasadniczo udawał, że nie słyszy. 
Dobrze, że nie trwało to długo i krótko po tym, jak wygrzebałem się spod murzyńskiej torby z logo Adidasa, zostałem zaproszony do gabinetu doktora. A tam, bez wdawania się w szczegóły, dowiedziałem się, jak ważne jest w walce z nowotworem działanie na czas i jak tenże ma istotne znaczenie w skutecznym leczeniu. Jakimś cudem nie wybuchłem mu w twarz sarkastycznym rechotem. Ograniczyłem się tylko do stwierdzenia: „Ajnoł” i uniesienia jednej brwi w stylu Jasia Fasoli. 
Następnie doktor spojrzał w moją kartotekę i stwierdził, że moje badanie kolonoskopijne jest już za stare i zanim mnie zoperuje musi zobaczyć nowe. Dostałem więc skierowanie na ponowne badanie, życzono mi zdrowia, miłego dnia i odesłano do domu. Czekając sobie na zewnątrz aż Maciek po mnie przyjedzie, tak sobie pomyślałem o rodakach narzekających na nasz NFZ. Cieszcie się ludzie tym, co macie, bo możecie trafić na NHS.

czwartek, 24 września 2020

Jogging

 W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, że musi sobie pobiegać. U większości jest to efekt chwilowej słabości, gorszego samopoczucia czy głupiej decyzji podjętej pod wpływem środków odurzających. Zwykle takie postanowienia kończą się na jednym, maksymalnie kilku epizodach biegackich. Niektórym jednak nie przechodzi na dłużej i biegają regularnie. Przyczyn tego patologicznego zachowania można poszukiwać w upośledzeniach osobowościowych, trudnym dzieciństwie czy problemach małżeńskich. Nie podejmuję się analizowania tego problemu, ponieważ nie jestem biegłym z zakresu psychologii. Poza tym, biegacze zwykle są mało szkodliwi dla społeczeństwa, więc jeśli muszą, to niech sobie biegają. 

Otóż, po blisko 30-tu latach odkąd biegałem po raz ostatni, a było to w czasach szkoły średniej, kiedy zwyrodnialcy szumnie zwani „nauczycielami wychowania fizycznego” pod presją braku promocji do następnej klasy zmuszali nas do biegów na ocenę, postanowiłem pobiegać dla poprawy samopoczucia.
Przygotowania teoretyczne trwały kilka tygodni. Dokładny reasearch połączony ze studiowaniem grup dyskusyjnych i YouTube dał mi pogląd na to, jak powinno się uprawiać jogging, żeby miało to sens.
Wyposażony w odpowiedni sprzęt elektroniczny, bidonik z płynem izotonicznym i ambicję, byłem gotów do biegu.
Tutaj rozwinę  trochę zagadnienie „sprzęt elektroniczny”, ponieważ osoby spoza kręgów sportowych mogą nie wiedzieć bez czego obecnie absolutnie nie wolno wyjść z domu, aby uprawiać jakąkolwiek aktywność fizyczną. 
Po pierwsze i najważniejsze – smartfon. Smartfon ze specjalnym uchwytem do zamocowania go na bicepsie, bo gdzie indziej zamontowany smartfon nie działa. Jakiś spisek producentów smartfonów z producentami opasek na biceps sprawia, że telefon umieszczony w kieszeni dyskwalifikuje biegacza zanim ten jeszcze zacznie biegać. 
Po drugie – aplikacja. Jest ich sporo na rynku i nie ma sensu bawić się teraz w ich porównywanie. Najpopularniejszą jest „Endomondo”, która natychmiast informuje wszystkich znajomych o dokonanych osiągach, bez czego bieganie traci bezapelacyjnie sens. Wszakże biegamy dla FB nie dla siebie, co nie? 
Po trzecie – słuchawki bezprzewodowe. Przeznaczenia tychże nie udało mi się do końca ustalić. Podejrzewam, że dyktują biegaczom komendy typu „prawa-lewa-prawa-lewa” albo „wdech-wydech” w trakcie treningu. Coś w tym stylu na pewno. 
Po czwarte, no i najważniejsze – opaska elektroniczna lub smartwatch na nadgarstku. Informuje ona biegacza na bieżąco o jego pulsie, przebytym dystansie, tempie, prognozuje pogodę, podaje indeksy WIG i Forex oraz kursy walut. 
Zaopatrzeni w taki niezbędnik biegacza, możemy, a nawet powinniśmy wyjść z domu na trening. 
Takoż i ja. Wyszedłem przed dom, wziąłem głębszy oddech i pobiegłem.
Pierwsza dycha, przebiegła rewelacyjnie. Puls w normie, mięśnie pracują jak dobrze naoliwiona maszyna, płuca dają radę. Indeksy giełdowe, bez większych zmian.
Kryzys przyszedł mniej więcej po zrobieniu trzech dych. Puls sięgnął stanu zawałowego, pojawił się ból w piszczelach i kłucie w płucach. Pokonałem go nadludzkim wysiłkiem i uporem po czym desperacko kontynuowałem trening.
Niestety. Katastrofa nadeszła krótko potem. 
Padłem. Leżę pokonany.  Przejmujący ból w klatce piersiowej nie pozwala nabrać powietrza. Żołądek targają skurcze torsji. Zegarek wyje alarmem pulsu zawałowego. Niedotlenienie powoduje ograniczenie pola widzenia, a piszczele rozsadza pulsujący ból. Organizm rozpaczliwie robi wszystko, aby przetrwać to skrajne wyczerpanie. Serce pracuje na granicy zatarcia, a płuca trzeszczą niczym kowalski miech. Umysł próbuje zrobić bilans zniszczeń, swoisty selftest i nie wystarcza mocy przerobowej na wiele więcej. Myśli nie przychodzą więc zbyt łatwo. A brakło tak niewiele. Zabrakło zaledwie trzech metrów, a przebiegłbym ich w sumie okrągłe pięćdziesiąt.

poniedziałek, 7 września 2020

Wczasy w roku 2020

 Będzie o urlopie. Urlopie w roku „plandemii”. Jeśli oczekujesz zabawnego tekstu, rozczarujesz się. Ale nie będę też biadolił. A czy tekst będzie ciekawy? Nie mnie osądzać. Jeśli jeszcze Cię nie zniechęciłem to trudno – zostań i czytaj :-)

Rok 2020. Samo to hasło za kilka lat będzie budziło westchnienie politowania i współczującego zrozumienia. A tymczasem dziś wszyscy jakoś próbujemy w tym roku żyć i funkcjonować. Mało tego, próbujemy funkcjonować w miarę normalnie. Do tej normalności zaliczają się z pewnością urlopy i wakacje. Takoż i my postanowiliśmy pojechać na wakacje. Z obawy na loterię w zamykaniu i otwieraniu granic, znoszeniu i wznawianiu obowiązku kwarantanny, postanowiliśmy pozostać na wyspie i pojechać na wczasy na motocyklu.

Należało zatem wybrać kierunek podróży. Po wielu tygodniach padło na Szkocję. Podła pogoda, ale piękne widoki, mało ludzi, wspaniałe drogi dla motocykli. Dla mnie wystarczający powód, żeby jechać właśnie tam.


Ponieważ czasu na przygotowania miałem aż nadto, zrobiłem duży serwis motocykla, żeby nie mieć niespodzianek po drodze. Dokupiłem konieczne ciuchy, żeby nie przemokły podczas kontemplowania szkockiego lata. Od kilku osób usłyszałem, że zmorą szkockich odludzi są meszki. Zrobiłem więc skanowanie rynku pod kątem najlepszego repelentu i zakupiłem taki najbardziej rekomendowany. Zarezerwowaliśmy mieszkanie z AirBnB niedaleko Kirkcaldy, które miało być naszą bazą wypadową do zwiedzania tej części Szkocji przez pierwszy tydzień, a potem mieliśmy się wynieść dalej na północ, by pokonać legendarną trasę NC500.

Na kilka dni przed wyjazdem puścił mi po raz trzeci w tym sezonie uszczelniacz w prawej ladze motocykla. Lekko zachwiało to moją wiarę w niezawodność tego pojazdu, więc jeszcze zanim wymieniłem cieknący uszczelniacz, wykupiłem polisę „breakdown cover”, żeby nie musieć się stresować.


Nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, że lato skończyło się na kilka dni przed wyjazdem, a nad Wyspami przechodził huragan za huraganem. Na szczęście na nasz dzień podróży oba huragany wzięły sobie wolne i podróż przebiegła nam w bardzo dobrych warunkach. Momentami było zimno, szczególnie wyżej w górach, ale znośnie. Jechaliśmy w stronę Glasgow i w pewnym momencie skręciliśmy na trasę widokową „Scottish Border Scenic Route” w kierunku na Edynburg (droga A702). No i muszę przyznać, że trasa jest naprawdę widokowa. Przepiękne miejsca, kopara w opadzie cały czas. Gorąco polecam nie tylko motocyklistom. Bajeczna droga, bajeczna okolica. Następnym etapem był Edynburg, i tutaj znowu zachwyt widokami. Miasto jak miasto – dość szare, ponure. Natomiast zatoka, okolica- rewelacyjne. A mosty nad zatoką – obłęd. Przejechałem na bezdechu. Krótko za Edynburgiem nasza podróż dobiegła końca i wylądowaliśmy w miejscu docelowym – East Wemyss. Wiosce nadmorskiej, znanej z jaskiń, w których zobaczyć można ślady bytności Piktów oraz ruin zamku McDuff górujących na wzniesieniu. Prócz tego są tam dwa sklepy spożywcze, jedna lodziarnia, jeden "take away" i jeden pub.


Zwiedzanie zaczęliśmy od sklepu, żeby mieć pewność, że flaszka na wieczór będzie. Potem przyszedł czas na pub.

No i tutaj było lekko dziwnie. Pub, w którym prócz nas były 4 osoby mocno zaskoczone naszą wizytą. Wyglądało, jakbyśmy weszli komuś do domu, kiedy on właśnie oglądał telewizję w gronie rodziny i sąsiada. Przywitano nas co prawda serdecznie, ale jakoś mimo wszystko czuliśmy się niezręcznie. W międzyczasie jeden gość wyszedł, weszło dwóch innych. Wszyscy klienci prócz nas to lokalesi z najbliższej okolicy. Wypiliśmy po dwa browary odpowiadając w trakcie oczekiwania na nie przy barze na standardowe pytania – skąd jesteście, jesteście na wakacjach, dokąd jedziecie itd. Po czym zmyliśmy się na żarełko z "take away’a".


Potem przyszedł wtorek. Wtorek był dniem biblijnego niemal potopu w miasteczku East Wemyss. Deszcz padał nie tylko poziomo. Deszcz leciał w zasadzie w każdym kierunku, wiatr łamał drzewa, słowem "apukalipsa". Odwagi i desperacji wystarczyło nam, żeby wyskoczyć do sklepiku po flaszkę. A i to zaowocowało przemoknięciem do suchej nitki. Po południu Dorota zaczęła się czuć gorzej. W noc z wtorku na środę zaczęła się grypa. Czy to był Covid? Nie wiem. Zaczęło się problemami z utrzymaniem zaopatrzenia dolnej półki. Potem, kiedy już dolna półka była do cna wypróżniona, przyszedł czas na zwroty, a potem ból głowy i gorączka. Małżonka przespała bite 36h budząc się wyłącznie na uzupełnianie wody. Straciła smak, nie dawała rady nic jeść. Plany wycieczkowe legły więc w gruzach. Żeby zupełnie nie zmarnować urlopu, robiłem sobie codziennie krótkie wypady po okolicy i co nieco udało mi się zobaczyć. Mapka pokazuje odwiedzone miejsca. Co mogę o tych miejscach powiedzieć – jeśli masz wątpliwości czy warto odwiedzać Szkocję, zapomnij o nich. Nawet te troszkę, które widziałem jest warte, żeby poświęcić im urlop. Miejsca piękne, drogi dobre, ludzie przesympatyczni. Surowi, szorstcy, ale szczerzy i skorzy do pomocy. W każdej mieścince ruiny jakiegoś zamku, każdy zamek ma jakąś swoją legendę, jakąś historię. Dla mnie rewelacja. 


Tyle zobaczyłem

W sobotę po południu Dorota poczuła się na tyle lepiej, że zrobiliśmy krótki spacer wzdłuż plaży, żeby zobaczyć jaskinie East Wemyss, a w niedzielę wyskoczyliśmy do Kirkcaldy zobaczyć zamek Ravenscraig. Podjęliśmy też decyzję o powrocie do domu. Dorota czuła się już lepiej, a mnie jeszcze nie rozłożyło. Więc woleliśmy wykorzystać tę passę na powrót.

Rozłożyło mnie dzień po powrocie. Na szczęście nie tak ciężko jak Dorotę, ale i tak poczułem co to za wredny wirus.

Została nam do zrobienia trasa NC500 i północna część Szkocji. Może za rok. Może już na innym motocyklu, może uda się zmontować większą brygadę. Zobaczymy. Na pewno nie wykreślam NC500 z listy miejsc na Ziemi, które chcę odwiedzić. Motocykl zrobił niecałe 1400 km, w drodze powrotnej pękła stopka centralna i urwało się mocowanie nawigacji, które prowizorycznie wykonałem dwa lata wcześniej. Kilka dni po powrocie prawa laga motocykla puściła po raz kolejny. Aha, a meszek w zasadzie nie było. To tak tytułem podsumowania.

piątek, 19 czerwca 2020

Otyłość i nadwaga


Przytyłem. Albo raczej, spasłem się. Oczko wagi zatrzymuje się obecnie w regionach trzycyfrowych. Dramat. Nie stało się to bez powodu, wiadomka.

Z powodów zdrowotnych i „covidowych” od marca siedzę w domu. W sumie, można powiedzieć, że pandemia jest również powodem zdrowotnym, więc: ze względów zdrowotnych siedzę w domu trzy miesiące. Trzy miesiące ze stałym dostępem do lodówki, z brakiem zajęć i wilczym apetytem. Pierwszy miesiąc robiłem coś co dnia. Potem już wszystko, co było popsute naprawiłem, co można było ulepszyć, ulepszyłem a na resztę zabrakło mi pomysłów bądź pieniędzy.

Czuję, że trzeba z tym bojlerem nad paskiem od spodni coś począć. Niedługo nie będę się mógł ruszyć. Już, aby obejrzeć Wacka muszę używać lustra, niedługo nie będę w stanie zasznurować butów. Zakładanie ciuchów na motocykl, to sport ekstremalny, wymagający przerw na nawadnianie a wejście po schodach na piętro naszego domu, rozważam wielokrotnie, zanim się na nie zdecyduję. Przeważnie okazuje się, że tego, co jest na górze aż tak bardzo nie potrzebuję i może poczekać.

Bardzo często, więc, wieczorami rozmyślam i planuję, co zrobię następnego dnia, aby zrzucić kilogramy i poprawić kondycję. Myślę tak intensywnie, że w końcu zasypiam spełniony i kipiący pozytywną energią na następny dzień. Rano natomiast budzę się wykończony wieczornymi rozmyślaniami o ćwiczeniach i nie mam siły na nic, dokładnie tak, jakbym wieczorem nie myślał a naprawdę trenował. Zrozumiałem, że to ślepa uliczka i mi nic od tego w pasie nie ubędzie.

Od razu zaznaczam – żadne bieganie nie wchodzi w grę. Bieganie poniża i czyni nieszczęśliwym. Wiem, bo bacznie się przyglądam biegaczom i nigdy dotąd nie widziałem biegacza uśmiechniętego. Ci ludzie mają wymęczone, czerwone twarze wykrzywione grymasem cierpienia. Nie, ja tak nie chcę.

Następnym pomysłem była siłownia. Jako że zwykłem nie popełniać w życiu dwa razy tych samych błędów, nie kupię karnetu na siłownię, bo wiem, że nie zadziała. Miałem już raz i nic nie pomógł. Po jakimś czasie, od wysportowanego kolegi dowiedziałem się, że karnet, oprócz samego opłacania abonamentu, wymaga chodzenia na siłownię i ćwiczenia, żeby poskutkował. A to ja dziękuję. Nie dla mnie. Siłownia, to szczyt absurdu i w mojej głowie nie mieści się, jak można na to chodzić. Bezproduktywnie marnować energię a po wszystkim paradować w szatni pośród napompowanych testosteronem troglodytów z kutasami na wierzchu. Idiotyczne, bezmyślne marnotrawstwo energii. Żeby oni mieli do tych maszyn podpięte jakieś prądnice chociaż, albo żeby, nie wiem, maglowali pościel dla szpitali.  Albo żeby w rytm ćwiczeń cytowali limeryki Szymborskiej czy Goethego w oryginale. A tu nic, tylko sapanie, stękanie i popierdywanie. Jak zwierzęta.

Nie, siłownia, zdecydowanie nie.

Znajoma rzuciła: a może zumba? W pierwszej chwili roześmiałem się na glos. Już się widzę, podskakującego w leginsach z frotową opaską na czole pośród trzydziestki tłustych bab. I to jeszcze w rytm muzyki i to na trzeźwo! Widok równie nieprawdopodobny, co groteskowy. Ale znajoma nie dała się zbić z pantałyku i dodała – jest zumba na YouTube, coś w sam raz dla takich socjo-fobów, jak ty.

I to mnie zastanowiło. To by mogło być wyjście z sytuacji.

Następnego dnia wyszperałem w necie, coś o obiecującej nazwie: zumba kardio dla początkujących, po czym pojechałem do sklepu na rogu po stosowne wiktuały (flaszka i oliwki z chorizo) i zasiadłem do oglądania 45-cio minutowego treningu. Niestety zasnąłem mniej więcej po 20-tu minutach i nie wiem, jak się skończyło. Wiem natomiast, że kilogramów mi od tego nie ubyło. Tak sobie myślę, że ta zumba to też jednak nie dla mnie. Istnieje ryzyko, że ciągłe oglądanie zajęć zumby mogłoby mnie wpędzić w alkoholizm. 

Jak mówił Lotek w swoim stand-upie, jak jesteś gruby to masz dwa wyjścia: schudnąć albo to zaakceptować. Udowodniłem, że schudnięcie jest niemożliwe, zostaje więc akceptacja i kupowanie większych ciuchów na moto, co sezon. No chyba, że napiszę do Kasi albo Przyjaciółki? A może Bravo Girl?

piątek, 21 lutego 2020

Oman 2020


Gdyby ktoś nie wiedział, dokąd na wakacje – polecam Oman.


Właśnie wróciłem z krótkiej wizyty w tym kraju i postanowiłem napisać kilka słów na gorąco.
Byłem dosłownie kilka dni, odwiedziłem dwa miasta: Muskat i Sohar, przejechałem trochę ponad 500km wzdłuż wybrzeża.
Nie mogę wystawić recenzji całemu krajowi na podstawie tak krótkiej wizyty, ale mogę się podzielić spostrzeżeniami i wychwycić różnice w porównaniu z Arabią Saudyjską.
Ale, dobra już… do rzeczy. Jak było?
Po pierwsze pogoda – cały czas w przedziale 26-28 stopni a w nocy spadało do 18. Wydaje się, więc, że rozsądnym okresem na turystykę po Omanie jest styczeń i luty.
Pierwsze wrażenia:
W kontroli paszportowej pracują kobiety, co sprawiło spore zaskoczenie. Później się okazało, że w tym kraju to nic nadzwyczajnego, bo kobiety traktowane są na równi z mężczyznami i pracują nawet na budowach. Brawo Oman!
Kolejne zaskoczenie to, że ludzie tutaj wszyscy jacyś tacy weseli. Dowcipkują, wygłupiają się, śmieją. Zastanawiam się, czy Sułtan nie rozdaje im za darmo jakichś proszków.
Kiedy więc po serii krótszych i dłuższych rozmów z napotkanymi urzędnikami i pracownikami wypożyczalni aut wsiadłem do bryki, miałem wreszcie czas rozejrzeć się po okolicy trochę bardziej.
Lotnisko w Muskacie robi wielkie wrażenie. Jest jednym z najładniejszych, jakie widziałem dotąd. Po wyjściu z lotniska, robi się jeszcze ciekawiej.
Przepiękna panorama miasta, z jednej strony morze a z drugiej, na horyzoncie urzekające, majestatyczne góry. Olbrzymie.
Kolejne „pierwsze wrażenie” - jakoś tak czysto (relatywnie, jak na Bliski Wschód), jakoś tak ładnie, domy się nie walą, meczety lśnią kolorami. Drogi bez dziur, chodniki wzdłuż jedni, światła dla pieszych, zielone skwery, klomby. Palmy wszędzie dookoła. Niby od A.S. dzieli ich tylko granica, ale zupełnie inne podejście do swojego otoczenia.
Miasto Muskat bardzo mocno nastawione jest na turystykę, ale i na biznes. Banki, banki i jeszcze raz banki wszędzie. Biura consultingowe i plakaty zachęcające do robienia interesów z Omanem. Sprowadza się to wszystko do jednego – „masz biznes, my mamy pieniądze, dogadajmy się”.
Nie zauważyłem barów ani lokali na mieście, natomiast prawie każdy hotel ma bar i oferuje drinki i alkohole.
Ceny – w stolicy wyższe, ale już w Soharze obiad dla jednej osoby (bez alkoholu) to jakieś 50zł. Mam na myśli obiad w dobrym hotelu. Na ulicy zjadłem znacznie smaczniej za równowartość 18zł.
Ile kosztuje alkohol, nie wiem, bo nie kupowałem.
Kupowałem natomiast paliwo. Za zatankowanie do pełna mojej bestii Suzuki Dzire 1.2 zapłaciłem niecałe 60zł.

W knajpach, sklepach, na stacjach benzynowych można płacić kartą. Taksówkarze chcą gotówkę.
Hotele – spałem w 3-gwiazdkowych i cena wynosiła około 250zł na noc z wliczonym śniadaniem. Natomiast przyznać trzeba, że standard pokoi iście królewski. Zarówno pod kątem jakości jak i czystości. Znowu – Brawo Oman!
Z jedzeniem było różnie. W Soharze śniadania były dość biedne i głównie nastawione na hinduskich klientów. Dla Europejczyka nie było nic specjalnego. Ale to chyba wina obsługi tego konkretnego hotelu, która dość kulała, ale o tym za chwilę.

Droga z Muskatu do Soharu i dalej do ZEA prosta, niemal bez skręcania. Ograniczenie do 120km/h i, co mnie zaszokowało, było respektowane. Kierowcy w Omanie jeżdżą w sposób cywilizowany, zgodnie z kierunkiem jazdy, zdarza im się używać migaczy, ustępować pierwszeństwa i nie nadużywać klaksonów. Można Arabio?! Również stan techniczny aut jest tu dużo lepszy. Nie ma rozwalonych złomów, za to prawie każde auto ma poobcieraną blachę, nawet moja wynajęta bestia.
Całą drogę z Muskatu do ZEA można określić skrótowo: po prawej morze, po lewej góry. Natomiast im bliżej ZEA tym góry bardziej się zbliżają aż dochodzi się do momentu, kiedy już nie widać morza i trzeba się wspinać przez przepiękne górskie przełęcze. Widoki na pewno zapadną w pamięć na całe życie.
Chciałbym móc kiedyś przyjechać tu na dłuższe wakacje na motocyklu i zwiedzić ten kraj dokładniej.
Na finał już tylko krótka recenzja obsługi hotelowej restauracji w hotelu „Royal Garden” z Soharu w dwóch odsłonach.

I.
Kiedy pierwszego wieczora przyszedłem na kolację, restauracja była pusta. Tak całkiem, całkiem, nawet obsługi nie było. Rozejrzałem się i zauważyłem, że jakiś Hindus w hotelowym uniformie stoi na zewnątrz i bawi się telefonem. Usiadłem więc przy stole i czekałem. Kilka minut później chłop się zorientował, że w knajpie siedzi klient i biegiem, popiskując zdezelowanymi butami na wyglancowanej posadzce ruszył mnie obsłużyć. Przyniósł kartę, wybrałem, zamówiłem. On poszedł na kuchnię, wykrzyczał zamówienie i wrócił na salę. Stojąc na uboczu zamyślił się dłuższy moment i nagle, w widoczny sposób doznał objawienia. Wyglądał dokładnie tak, jak Pomysłowy Dobromir, kiedy wpadał na jakiś pomysł. Tak więc, olśniony Hindus, piszcząc znów papciami, pognał gdzieś za przepierzenie. Na zakręcie o mało nie zaliczył szpagata na śliskiej podłodze i zniknął. Po chwili, jak nie huknęło, trzasnęło coś nad moją głową! Aż się skuliłem, bo w pierwszym momencie myślałem ze to eksplozja albo coś się wali. Nic podobnego, to były uwieszone pod sufitem głośniki, które trzasnęły, kiedy kelner postanowił podłączyć pod nie źródło muzyki. Chwilę później zaczęła z nich płynąć romantyczna muzyczka w stylu Richarda Claydermana na fortepian i flet. W następnej chwili zza przepierzenia wyłonił się kelner, powolnym, majestatycznym krokiem gladiatora, który wygrał walkę i oto objawia się gawiedzi na arenie. Minę też miał taką właśnie.

II.
Następnego wieczora postanowiłem zamówić żarcie z kuchni arabskiej. Obsługiwał mnie ten sam kelner, natomiast na kuchni było tego wieczoru dużo głośniej. Odniosłem wrażenie, że mogą być nawaleni. Kelner, kiedy mu powiedziałem, że chcę zjeść coś arabskiego zbladł (na tyle, na ile Hindus może zblednąć), twarz mu się wydłużyła, głowa zapadła w ramionach a oczy wytrzeszczyły. Ale ja udawałem, że tego nie widzę i brnąłem. Wskazałem jedno danie, usłyszałem w odpowiedzi „Sir, this we don’t have”, przeszedłem do drugiego, trzeciego, piątego, za każdym razem słysząc tę samą odpowiedź wygłaszaną coraz ciszej. Zapytałem, więc, a co macie? W odpowiedzi usłyszałem, że pieczonego kurczaka. Kurczaka nie chciałem, ponieważ żadna to atrakcja jeść kurczaka a po drugie już u siebie w pokoju, położonym trzy piętra wyżej czułem smród zjaranego kurczaka i czułem co to może oznaczać.
Zaproponowano mi kanapkę z tuńczykiem, albo burgera. Powiedziałem, że jestem w Omanie i chcę coś arabskiego a nie amerykańskiego. Na to kelner, bliski już omdlenia, zaproponował mi steka. Poddałem się i zgodziłem na steka żeby go nie katować dłużej. Dopytał jedynie o sos do steka, czy ma być grzybowy, czy pieprzowy, wybrałem pieprzowy, po czym gość potwierdził i zniknął. Z kuchni dobiegły krzyki, które według mnie były kłótnią, choć nie zrozumiałem ani słowa. Chwilę później wyszedł kelner niosąc talerz dla klienta, siedzącego stolik obok mnie. Klient podziękował, spojrzał na talerz, na którym leżał jakiś zwęglony ptak i powiedział – przepraszam, ale ja zamawiałem wołowinę a nie kurczaka.  Usłyszał w odpowiedzi „Sir, we don’t have beef”.
Był to kolejny sygnał tego wieczoru, że coś jest dziś nie tak z obsługą kuchni. Tym bardziej, że ja dopiero, co zamówiłem steka.
Następnym była para gości, którzy zamówili jedzenie do pokoju i aż pofatygowali się na dół, żeby dać upust swojemu rozczarowaniu. Kelner wił się jak piskorz, próbując załagodzić sprawę. Przepraszał a kiedy już pozbył się klientów, znowu wszedł do kuchni i znowu rozległy się krzyki kłótni.
Po blisko godzinie czekania na stek, pojawił się w końcu przed moimi oczami talerz zalany po brzegi jakąś brązową galaretowatą cieczą i pokryty skorupką czarnego, mielonego pieprzu. Spróbowałem i okazało się, że ten brązowy kleik był sosem grzybowym, ale żeby przykryć pomyłkę, zasypali go warstwą pieprzu. Postanowiłem poszukać w nim steka. No i to, co miało być stekiem okazało się być zelówką z duszonej wołowiny, która nijak nie nadawała się do pogryzienia. Podziubałem troszkę, zjadłem warzywka i podziękowałem. Kelner zdziwiony, że tyle zostało na talerzu został przeze mnie pocieszony tekstem, że po prostu porcja była za duża.
Następnym razem jadłem już tzw. Street food. Dużo lepszy i tańszy,