Będzie o urlopie. Urlopie w roku „plandemii”. Jeśli oczekujesz zabawnego tekstu, rozczarujesz się. Ale nie będę też biadolił. A czy tekst będzie ciekawy? Nie mnie osądzać. Jeśli jeszcze Cię nie zniechęciłem to trudno – zostań i czytaj :-)
Rok 2020. Samo to hasło za kilka lat będzie budziło westchnienie politowania i współczującego zrozumienia. A tymczasem dziś wszyscy jakoś próbujemy w tym roku żyć i funkcjonować. Mało tego, próbujemy funkcjonować w miarę normalnie. Do tej normalności zaliczają się z pewnością urlopy i wakacje. Takoż i my postanowiliśmy pojechać na wakacje. Z obawy na loterię w zamykaniu i otwieraniu granic, znoszeniu i wznawianiu obowiązku kwarantanny, postanowiliśmy pozostać na wyspie i pojechać na wczasy na motocyklu.
Należało zatem wybrać kierunek podróży. Po wielu tygodniach padło na Szkocję. Podła pogoda, ale piękne widoki, mało ludzi, wspaniałe drogi dla motocykli. Dla mnie wystarczający powód, żeby jechać właśnie tam.
Ponieważ czasu na przygotowania miałem aż nadto, zrobiłem duży serwis motocykla, żeby nie mieć niespodzianek po drodze. Dokupiłem konieczne ciuchy, żeby nie przemokły podczas kontemplowania szkockiego lata. Od kilku osób usłyszałem, że zmorą szkockich odludzi są meszki. Zrobiłem więc skanowanie rynku pod kątem najlepszego repelentu i zakupiłem taki najbardziej rekomendowany. Zarezerwowaliśmy mieszkanie z AirBnB niedaleko Kirkcaldy, które miało być naszą bazą wypadową do zwiedzania tej części Szkocji przez pierwszy tydzień, a potem mieliśmy się wynieść dalej na północ, by pokonać legendarną trasę NC500.
Na kilka dni przed wyjazdem puścił mi po raz trzeci w tym sezonie uszczelniacz w prawej ladze motocykla. Lekko zachwiało to moją wiarę w niezawodność tego pojazdu, więc jeszcze zanim wymieniłem cieknący uszczelniacz, wykupiłem polisę „breakdown cover”, żeby nie musieć się stresować.
Nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, że lato skończyło się na kilka dni przed wyjazdem, a nad Wyspami przechodził huragan za huraganem. Na szczęście na nasz dzień podróży oba huragany wzięły sobie wolne i podróż przebiegła nam w bardzo dobrych warunkach. Momentami było zimno, szczególnie wyżej w górach, ale znośnie. Jechaliśmy w stronę Glasgow i w pewnym momencie skręciliśmy na trasę widokową „Scottish Border Scenic Route” w kierunku na Edynburg (droga A702). No i muszę przyznać, że trasa jest naprawdę widokowa. Przepiękne miejsca, kopara w opadzie cały czas. Gorąco polecam nie tylko motocyklistom. Bajeczna droga, bajeczna okolica. Następnym etapem był Edynburg, i tutaj znowu zachwyt widokami. Miasto jak miasto – dość szare, ponure. Natomiast zatoka, okolica- rewelacyjne. A mosty nad zatoką – obłęd. Przejechałem na bezdechu. Krótko za Edynburgiem nasza podróż dobiegła końca i wylądowaliśmy w miejscu docelowym – East Wemyss. Wiosce nadmorskiej, znanej z jaskiń, w których zobaczyć można ślady bytności Piktów oraz ruin zamku McDuff górujących na wzniesieniu. Prócz tego są tam dwa sklepy spożywcze, jedna lodziarnia, jeden "take away" i jeden pub.
Zwiedzanie zaczęliśmy od sklepu, żeby mieć pewność, że flaszka na wieczór będzie. Potem przyszedł czas na pub.
No i tutaj było lekko dziwnie. Pub, w którym prócz nas były 4 osoby mocno zaskoczone naszą wizytą. Wyglądało, jakbyśmy weszli komuś do domu, kiedy on właśnie oglądał telewizję w gronie rodziny i sąsiada. Przywitano nas co prawda serdecznie, ale jakoś mimo wszystko czuliśmy się niezręcznie. W międzyczasie jeden gość wyszedł, weszło dwóch innych. Wszyscy klienci prócz nas to lokalesi z najbliższej okolicy. Wypiliśmy po dwa browary odpowiadając w trakcie oczekiwania na nie przy barze na standardowe pytania – skąd jesteście, jesteście na wakacjach, dokąd jedziecie itd. Po czym zmyliśmy się na żarełko z "take away’a".
Potem przyszedł wtorek. Wtorek był dniem biblijnego niemal potopu w miasteczku East Wemyss. Deszcz padał nie tylko poziomo. Deszcz leciał w zasadzie w każdym kierunku, wiatr łamał drzewa, słowem "apukalipsa". Odwagi i desperacji wystarczyło nam, żeby wyskoczyć do sklepiku po flaszkę. A i to zaowocowało przemoknięciem do suchej nitki. Po południu Dorota zaczęła się czuć gorzej. W noc z wtorku na środę zaczęła się grypa. Czy to był Covid? Nie wiem. Zaczęło się problemami z utrzymaniem zaopatrzenia dolnej półki. Potem, kiedy już dolna półka była do cna wypróżniona, przyszedł czas na zwroty, a potem ból głowy i gorączka. Małżonka przespała bite 36h budząc się wyłącznie na uzupełnianie wody. Straciła smak, nie dawała rady nic jeść. Plany wycieczkowe legły więc w gruzach. Żeby zupełnie nie zmarnować urlopu, robiłem sobie codziennie krótkie wypady po okolicy i co nieco udało mi się zobaczyć. Mapka pokazuje odwiedzone miejsca. Co mogę o tych miejscach powiedzieć – jeśli masz wątpliwości czy warto odwiedzać Szkocję, zapomnij o nich. Nawet te troszkę, które widziałem jest warte, żeby poświęcić im urlop. Miejsca piękne, drogi dobre, ludzie przesympatyczni. Surowi, szorstcy, ale szczerzy i skorzy do pomocy. W każdej mieścince ruiny jakiegoś zamku, każdy zamek ma jakąś swoją legendę, jakąś historię. Dla mnie rewelacja.
![]() |
| Tyle zobaczyłem |
W sobotę po południu Dorota poczuła się na tyle lepiej, że zrobiliśmy krótki spacer wzdłuż plaży, żeby zobaczyć jaskinie East Wemyss, a w niedzielę wyskoczyliśmy do Kirkcaldy zobaczyć zamek Ravenscraig. Podjęliśmy też decyzję o powrocie do domu. Dorota czuła się już lepiej, a mnie jeszcze nie rozłożyło. Więc woleliśmy wykorzystać tę passę na powrót.
Rozłożyło mnie dzień po powrocie. Na szczęście nie tak ciężko jak Dorotę, ale i tak poczułem co to za wredny wirus.
Została nam do zrobienia trasa NC500 i północna część Szkocji. Może za rok. Może już na innym motocyklu, może uda się zmontować większą brygadę. Zobaczymy. Na pewno nie wykreślam NC500 z listy miejsc na Ziemi, które chcę odwiedzić. Motocykl zrobił niecałe 1400 km, w drodze powrotnej pękła stopka centralna i urwało się mocowanie nawigacji, które prowizorycznie wykonałem dwa lata wcześniej. Kilka dni po powrocie prawa laga motocykla puściła po raz kolejny. Aha, a meszek w zasadzie nie było. To tak tytułem podsumowania.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz