Piszę w niedzielę ale o sobocie
Jako, że do pracy pojechało nas nie czterech a dwóch: Vishal aka Vanish i
ja, cały dzień wyglądał zupełnie inaczej. Kolega Adrian, wrócił na 10 dni do
Szwajcarii a kolega Rommel musiał jechać do jakiegoś urzędu przedłużyć sobie
meldunek w Indiach, bo miał ważny do piętnastego lutego.
Wspominałem w piątek, że chciałbym kupić butelkę Old Monk, bo w hotelu
jeden kieliszek kosztuje więcej niż cała butelka w sklepie i zapytałem Vishala,
gdzie mam iść żeby dostać to, czego szukam. Powiedział, że on mi kupi, ale nie
bardzo w to wierzyłem, bo ten człowiek to taka trochę pierdoła. A dzisiaj na
dzień dobry, zaskoczenie. Wsiadam do auta a tu flaszeczka. I do tego nie chciał
pieniędzy! Powiedział, że jesteśmy przyjaciółmi i że to prezent. A to dopiero
początek.
![]() |
| Vishal |
W pracy dowiedziałem się, że jego żona (przecudnej zresztą urody) zrobiła
nam śniadanie. Nie byłem głodny, bo jadłem w hotelu, ale jak odmówić? Po
pierwsze chłop aż unosił się nad krzesłem z dumy a po drugie miałem okazję
spróbować czegoś prawdziwie lokalnego i domowego. Było pyszne. Chlebki roti
nafaszerowane gotowanymi warzywami i zawinięte w kształt koperty a do tego sos na bazie
sera Paneer z miętą, limonką i innymi przyprawami i ziołami, których nie jestem
w stanie rozróżnić. Jako, że to małżeństwo pochodzi z Pendżabu, śniadanko było
w stylu pendżabskim. Pycha.
W porze lanczu Vishal zarządził, że jedziemy do knajpy na lokalne jedzenie.
Mi nie trzeba takich propozycji dwa razy powtarzać. Zawieźli mnie więc, wraz z
kierowcą, do jakiejś przydrożnej i na pierwszy rzut oka obskurnej knajpy w
wiosce niedaleko budowy. Knajpa to dosłownie trzy ściany postawione z
wapiennych cegieł, tworzące sporą wnękę, gdzie była kuchnia i zaplecze a
wszystko na widoku. Od przodu ta wnęka zadaszona była wiatą z blachy falistej
tworząc część restauracyjną a podłoga to udeptana ziemia. Część restauracyjna
od kuchni nie była oddzielona w żaden sposób. Można było swobodnie poruszać się
po całej knajpie i obserwować poczynania kucharki, która miała chyba ze 140
lat.
Uroku dopełniały plastikowe stoliki i krzesełka, które w chwili sprzedaży
były z pewnością białe. Po środku knajpy stał murowany kontuar zakratowany do
samego sufitu a za kratami była kasa i pani od kasowania. Jak prawie każda
kobieta tutaj, pięknie upięte, gęste, czarne włosy, ubrana w barwne sari. Wyrazem
twarzy starała się nie okazać sensacji, jaką wywołałem swoim pojawieniem się w
knajpie. Grała wręcz znudzoną. Natomiast nie raz złapałem ją spoglądając na nią
znienacka, że bacznie mi się przygląda.
Widać było, że biedni i prości ludzie starają się w miarę swoich środków,
aby to miejsce jakoś wyglądało, więc gdzieniegdzie udekorowali ściany jakimiś
rachitycznymi kwiatkami, z innego miejsca na gości spoglądały wyblakłe malunki
i zdjęcia kiedyś apetycznie wyglądających potraw. Bardzo mnie ujęła ta prostota
i szczerość tego miejsca.
Dowiedziałem się, że zjem typowe dla regionu Maharasztra dania i ich
typowość wyrażać się będzie w sposobie przyprawienia i przyrządzenia. I że
nigdzie poza tym stanem takich nie zjem. Była to Tika Masala z kurczakiem i plackiem przypominającym roti, ale znacznie ciemniejszym. Jedzenie było
nieopisanie ostre, ale pyszne. Paliło, szczypało, piekło. Łzy leciały, woda z
nosa, pot z czoła, ale smakowało orgastycznie. Biedny szef dwoił się i troił
żeby mi dogodzić a jak widział moje cierpienie to miałem wrażenie, że zaraz się
rozpłacze. Przy pomocy Vishala w roli tłumacza powiedziałem mu, że wszystko
jest pyszne a że płaczę, prycham i smarkam, bo nie jestem przyzwyczajony do tak
ostrych przypraw. No to mi przyniósł w miseczce trochę wywaru z warzyw
stanowiącego bazę dania, ale bez przypraw, żebym sobie rozbełtał i osłabił
pikantność potrawy. Faktycznie pomogło. Po Masali na stół wjechała smażona
ryba. Pokrojona w dzwonki, duża. Obtoczona w przyprawach i usmażona. Coś, czego
nie da się opisać. Pyszne!!!
Po obiedzie zostałem poinformowany, że aby lepiej trawić to, co zjedliśmy
musimy zakąsić czymś o nazwie „pan” – tak się to przynajmniej wymawia.
Zatrzymaliśmy się na targu we wiosce i Vishal wyskoczył to kupić. Przyniósł
trzy małe zawiniątka. Warto wspomnieć, że jedzenie było zawinięte w gazetę. Tak
jak kiedyś w Polsce. Nikt od tego nie umierał a śmieci było dużo mniej.
W
gazecie znalazłem coś, co wyglądało jak malutka koperta zrobiona z liścia
bananowca. Taki kwadracik 4 na 4 centymetry. W liściu natomiast jakaś czerwona,
pasta, jakieś nasionka, jakieś zioła i kawałeczki chili. Spróbowałem pasty,
smakowała bardzo słodko i owocowo. Pouczono mnie żeby całe to zawiniątko wsadzić do ust i żuć. Tak też
zrobiłem i moje kubki smakowe oszalały. Czułem smak anyżu, eukaliptusa, czułem
słodycz, czułem kwaskowaty smak jakiegoś zioła, czułem delikatne pieczenie
papryczki. Taka dawka doznań kulinarnych, że czułem się jak na lekkim haju. To
endorfiny się obudziły z wieloletniego snu.
Podsumowując sobotę, cały ten dzień to nie była uczta.
To była orgia smaków, to były fajerwerki doznań kulinarnych, to było jak
moment, w którym po operacji oczu dziecko po raz pierwszy w życiu wyraźnie
widzi swoją mamę. Pod tym względem polecam Indie każdemu łasuchowi. Nie Indie z
marketu czy wypasionej restauracji. Indie z przydrożnych budek, z wioskowych
knajp albo ze straganu na targu. Warto.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz