czwartek, 22 lutego 2018

2018-02-18

Piszę w niedzielę ale o sobocie
Jako, że do pracy pojechało nas nie czterech a dwóch: Vishal aka Vanish i ja, cały dzień wyglądał zupełnie inaczej. Kolega Adrian, wrócił na 10 dni do Szwajcarii a kolega Rommel musiał jechać do jakiegoś urzędu przedłużyć sobie meldunek w Indiach, bo miał ważny do piętnastego lutego.
Wspominałem w piątek, że chciałbym kupić butelkę Old Monk, bo w hotelu jeden kieliszek kosztuje więcej niż cała butelka w sklepie i zapytałem Vishala, gdzie mam iść żeby dostać to, czego szukam. Powiedział, że on mi kupi, ale nie bardzo w to wierzyłem, bo ten człowiek to taka trochę pierdoła. A dzisiaj na dzień dobry, zaskoczenie. Wsiadam do auta a tu flaszeczka. I do tego nie chciał pieniędzy! Powiedział, że jesteśmy przyjaciółmi i że to prezent. A to dopiero początek.
Vishal
W pracy dowiedziałem się, że jego żona (przecudnej zresztą urody) zrobiła nam śniadanie. Nie byłem głodny, bo jadłem w hotelu, ale jak odmówić? Po pierwsze chłop aż unosił się nad krzesłem z dumy a po drugie miałem okazję spróbować czegoś prawdziwie lokalnego i domowego. Było pyszne. Chlebki roti nafaszerowane gotowanymi warzywami i zawinięte w  kształt koperty a do tego sos na bazie sera Paneer z miętą, limonką i innymi przyprawami i ziołami, których nie jestem w stanie rozróżnić. Jako, że to małżeństwo pochodzi z Pendżabu, śniadanko było w stylu pendżabskim. Pycha.
W porze lanczu Vishal zarządził, że jedziemy do knajpy na lokalne jedzenie. Mi nie trzeba takich propozycji dwa razy powtarzać. Zawieźli mnie więc, wraz z kierowcą, do jakiejś przydrożnej i na pierwszy rzut oka obskurnej knajpy w wiosce niedaleko budowy. Knajpa to dosłownie trzy ściany postawione z wapiennych cegieł, tworzące sporą wnękę, gdzie była kuchnia i zaplecze a wszystko na widoku. Od przodu ta wnęka zadaszona była wiatą z blachy falistej tworząc część restauracyjną a podłoga to udeptana ziemia. Część restauracyjna od kuchni nie była oddzielona w żaden sposób. Można było swobodnie poruszać się po całej knajpie i obserwować poczynania kucharki, która miała chyba ze 140 lat.
Uroku dopełniały plastikowe stoliki i krzesełka, które w chwili sprzedaży były z pewnością białe. Po środku knajpy stał murowany kontuar zakratowany do samego sufitu a za kratami była kasa i pani od kasowania. Jak prawie każda kobieta tutaj, pięknie upięte, gęste, czarne włosy, ubrana w barwne sari. Wyrazem twarzy starała się nie okazać sensacji, jaką wywołałem swoim pojawieniem się w knajpie. Grała wręcz znudzoną. Natomiast nie raz złapałem ją spoglądając na nią znienacka, że bacznie mi się przygląda.
Widać było, że biedni i prości ludzie starają się w miarę swoich środków, aby to miejsce jakoś wyglądało, więc gdzieniegdzie udekorowali ściany jakimiś rachitycznymi kwiatkami, z innego miejsca na gości spoglądały wyblakłe malunki i zdjęcia kiedyś apetycznie wyglądających potraw. Bardzo mnie ujęła ta prostota i szczerość tego miejsca.
Dowiedziałem się, że zjem typowe dla regionu Maharasztra dania i ich typowość wyrażać się będzie w sposobie przyprawienia i przyrządzenia. I że nigdzie poza tym stanem takich nie zjem. Była to Tika Masala z kurczakiem i plackiem przypominającym roti, ale znacznie ciemniejszym. Jedzenie było nieopisanie ostre, ale pyszne. Paliło, szczypało, piekło. Łzy leciały, woda z nosa, pot z czoła, ale smakowało orgastycznie. Biedny szef dwoił się i troił żeby mi dogodzić a jak widział moje cierpienie to miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Przy pomocy Vishala w roli tłumacza powiedziałem mu, że wszystko jest pyszne a że płaczę, prycham i smarkam, bo nie jestem przyzwyczajony do tak ostrych przypraw. No to mi przyniósł w miseczce trochę wywaru z warzyw stanowiącego bazę dania, ale bez przypraw, żebym sobie rozbełtał i osłabił pikantność potrawy. Faktycznie pomogło. Po Masali na stół wjechała smażona ryba. Pokrojona w dzwonki, duża. Obtoczona w przyprawach i usmażona. Coś, czego nie da się opisać. Pyszne!!!
Po obiedzie zostałem poinformowany, że aby lepiej trawić to, co zjedliśmy musimy zakąsić czymś o nazwie „pan” – tak się to przynajmniej wymawia.
Zatrzymaliśmy się na targu we wiosce i Vishal wyskoczył to kupić. Przyniósł trzy małe zawiniątka. Warto wspomnieć, że jedzenie było zawinięte w gazetę. Tak jak kiedyś w Polsce. Nikt od tego nie umierał a śmieci było dużo mniej. 
W gazecie znalazłem coś, co wyglądało jak malutka koperta zrobiona z liścia bananowca. Taki kwadracik 4 na 4 centymetry. W liściu natomiast jakaś czerwona, pasta, jakieś nasionka, jakieś zioła i kawałeczki chili. Spróbowałem pasty, smakowała bardzo słodko i owocowo. Pouczono mnie żeby całe to zawiniątko wsadzić do ust i żuć. Tak też zrobiłem i moje kubki smakowe oszalały. Czułem smak anyżu, eukaliptusa, czułem słodycz, czułem kwaskowaty smak jakiegoś zioła, czułem delikatne pieczenie papryczki. Taka dawka doznań kulinarnych, że czułem się jak na lekkim haju. To endorfiny się obudziły z wieloletniego snu.
Podsumowując sobotę, cały ten dzień to nie była uczta. To była orgia smaków, to były fajerwerki doznań kulinarnych, to było jak moment, w którym po operacji oczu dziecko po raz pierwszy w życiu wyraźnie widzi swoją mamę. Pod tym względem polecam Indie każdemu łasuchowi. Nie Indie z marketu czy wypasionej restauracji. Indie z przydrożnych budek, z wioskowych knajp albo ze straganu na targu. Warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz